Anna Król. Taterniczki - odważne i kruche

Dziewczyny zaczęły się pojawiać w Tatrach, bo po prostu znajdowały się blisko tego środowiska: były czyimiś siostrami, córkami. Zanim w ogóle zaczęto zastanawiać się nad obecnością kobiet w Tatrach, one już tam były. Dopiero potem zaczęło to być analizowane: „Ale jak to? Dziewczyna z dobrego domu, zamiast grać na fortepianie i recytować poezję, lata po górach?" - mówi Anna Król, pisarka, reżyserka, animatorka kultury.

Publikacja: 13.08.2021 18:00

Anna Król nie tylko pisze o wspinających się kobietach, ale też sama od kilku lat zdobywa kolejne sz

Anna Król nie tylko pisze o wspinających się kobietach, ale też sama od kilku lat zdobywa kolejne szczyty

Foto: Fotorzepa, Jan Wierzejski

Plus Minus: W książce „Kamienny sufit" poświęconej pierwszym taterniczkom oraz pani własnej pasji górskiej czytamy, że w Tatrach czuje się pani zawsze samotna, nawet wtedy, gdy nie jest tam sama. Czy samotność jest nieodłączną ceną samodzielności?

Rozdzieliłabym te dwa pojęcia: samotność i samodzielność. Samodzielność ma pozytywny wydźwięk i pokazuje, że jesteśmy sprawczy, potrafimy sobie poradzić. Na dziewczyny, które w Tatrach się wspinały, patrzę jak na osoby, które bardzo pragnęły tej samodzielności, choć każda z nich demonstrowała ją i utwierdzała się w niej na swój sposób. Wydaje mi się, że to starsze pokolenie, do którego należały Jadwiga Roguska-Cybulska (1887–1971), Irena Pawlewska (1892–1982) czy Wanda Herse (1885–1954), nie zawsze były stuprocentowo przekonane o tym, że chcą być w górach same lub wyłącznie z innymi kobietami. Nie tylko dopuszczały możliwość wspinania się z mężczyznami, ale też widziały w tym sens i korzyść. Jadwiga Roguska-Cybulska uważała na przykład, że warto mieć w górach kogoś, kto jest symbolicznie silniejszy i bardziej zaradny. Inaczej na to patrzyły wspinaczki młodszego pokolenia jak Jadwiga Honowska (1904–1928) czy Zofia Krókowska (1903–1928). One z kolei były przekonane, że we dwie są w stanie dokonać rzeczy tak samo ważnych i trudnych jak ich koledzy.

Często okazywało się, że to dzięki udziałowi kobiet we wspinaczce, także ich kolegom udawało się coś ważnego.

Fascynujące jest to, że często o kobietach żyjących na początku XX wieku myślimy jako o słabszych i mniej odpowiedzialnych. Ja uważam, że one były bardzo samodzielne. Także w myśleniu. Wtedy to oznaczało wychodzenie poza schematy. Proszę pamiętać, że mówimy o czasach, w których tylko w nielicznych krajach kobiety w ogóle dochodziły do głosu, miały prawo wyrażać swoje opinie czy głosować w wyborach. Dlatego myślę, że owa samodzielność myślenia pokazuje dużą nowoczesność i odwagę tych kobiet.

Pozostaje jeszcze samotność.

Kiedy myślę o sobie w górach, bardzo często posługuję się tym pojęciem. Najczęściej dotyczy ono doświadczenia wysokich gór, w których wspinający czuje majestat i ogrom. To jest samotność bardzo ludzka, która udowadnia, że w gruncie rzeczy we wszechświecie jesteśmy sami.

Poczucie samotności jest też momentem, w którym można pomyśleć o sobie, swoim miejscu w świecie. W kontekście kobiet w górach nabiera to dodatkowego znaczenia.

To prawda. Samotność w górach jest wyzwaniem. Jeśli decydujemy się na nią, to godzimy się na zajrzenie w głąb siebie, a to czasem bywa bolesne. Wydaje mi się, że w górach jest o to łatwiej. Jesteśmy tam bardziej wyciszeni, mamy dystans. Im wyżej, tym bardziej czujemy odizolowanie, odłączenie od rzeczywistości. Dla niektórych jest to ucieczka od trudnych spraw, z którymi muszą się zmierzyć. Jednocześnie samotność jest także szansą na to, by się sobie przyjrzeć. Może dlatego nie wszyscy lubią góry, bo one nas zmieniają, do czegoś popychają. Szczególnie takie jak Tatry – trochę ponure, z zachmurzonym, mrocznym niebem. Sprzyjają melancholii.

Czy bohaterki, o których pani opowiada, były silne?

Wydaje mi się, że tym, co je łączy, poza odwagą i potrzebą wolności, jest jakiś rodzaj sprzeczności, którą w sobie nosiły. To także odpowiedź na pytanie o siłę, którą też w sobie posiadały. Z jednej strony one wszystkie były bardzo odważne, parły do przodu, zdolne były przeciwstawić się utartym schematom, sposobowi życia na nizinach. Były ponad to, a to wymaga ogromnej odwagi. Więc tu jest siła. Ale były też kruche, każda na swój sposób. Helena Dłuska (1892–1921) to dziewczyna, która wydaje się niezwykle odważna, waży się na to, by samodzielnie, jako osiemnastolatka, iść na trudny szczyt bez niczyjej pomocy, bez zawiadomienia kogokolwiek o tym, że to robi, ściskając w dłoni kartkę, że dokonała czegoś sama. I choć ulega wypadkowi, jest przekonana, że ma siłę, by to zrobić. Ta sama dziewczyna kończy życie samobójczo. Liczne informacje na jej temat pokazują, że przez cały czas od czegoś ucieka, że jest niepogodzona sama ze sobą, z tym kim jest, a kim nie jest. Prawdopodobnie była lesbijką, a jednocześnie w młodości dwukrotnie się zakochiwała w mężczyznach. Bardzo to nieudane i tragiczne.

Dłuska miała za sobą pobyt w zakładzie dla psychicznie chorych.

Tam leczono ją z homoseksualizmu. Doświadczała głębokiego pęknięcia: kruchość i siła istniały w niej równocześnie. Podobnie było w przypadku innych opisywanych przeze mnie kobiet. Wanda Jeromin (1888–1944) była wyzwolona, wesoła, chodziła na wspinaczki z najlepszymi taternikami tamtych czasów. To środowisko ją akceptowało, ale też ulegała wielu chorobom, także nerwowym, które odciągały ją od gór. Kolejna wewnętrznie niepogodzona ze sobą dziewczyna to Marzena Skotnicówna (1911–1929). Jej życiorys fascynuje mnie nie tylko z powodu legendy, którą obrosła jej śmierć, ale dlatego, że w niezwykły sposób pisała o swoich wątpliwościach.

Miała wtedy siedemnaście, osiemnaście lat.

Zjednej strony wiedziała, że przyjętą rolą kobiety jest znaleźć spokój u boku mężczyzny. W swoich dziennikach pisze, że poeta Julian Przyboś, który jej się oświadczył, chce, by miała dobre życie i zachęcał ją do pisania poezji. Marzena zastanawiała się nad tym, czy właśnie ta droga jest dla niej dobra. W tym samym dzienniku kilka stron dalej wyznaje, że potrzebuje gór jak oddechu, że bardzo chce być w Tatrach, że szuka tam wyzwań. Wiemy również, że Marzena Skotnicówna chciała scalać środowisko polskich wspinaczek, już wtedy feminizujące. Była orędowniczką powstania stowarzyszenia kobiet wspinających się. Bardzo serio myślała o tym, że to jest ważne, by dziewczyny razem robiły coś przełomowego.

Marzena Skotnicówna miała bardzo nowoczesne i wciąż aktualne spojrzenie na miejsce kobiety w świecie. Jej rozterki dotykają również wielu współczesnych kobiet.

Tak, a życie w XXI wieku jest jeszcze bardziej skomplikowane, bo tych ról, w których kobieta chce i może się spełniać, jest więcej niż w czasach Marzeny Skotnicówny. Choć na przykład wątpliwości kobiet, które zostają matkami, są podobne i dziś. Również dziś muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie życie chcą wieść, co jest dla nich najważniejsze. Wspaniale, jeżeli mają wybór. A Marzena Skotnicówna była z tego pokolenia dziewczyn, które już go miały. Matka ją wprawdzie próbowała ściągać na ziemię i tłumaczyć, że spokojne życie, w którym emocje nie są rozszalałe, jest dla niej najlepsze, ale też wspierała ją. Dzisiaj dla nas, dla kobiet, które mają rodziny i szukają partnerstwa w związkach, ważna jest praca i wyzwania z niej wynikające. Jednocześnie jednak poszukujemy miejsca dla siebie, chętnie się sobie samym przyglądamy. Chciałabym, aby ta książka była także czytana jako rodzaj rozmyślań na temat kobiecości, jako próba definiowania jej i poszukiwania siebie w tych definicjach. To nie jest tylko zbiór biografii, ale próba przejrzenia się w tych portretach jak w lustrach.

Czy bohaterki pani książki postrzegane były w czasach sobie współczesnych jako osoby ekscentryczne?

Koniec XIX stulecia w Tatrach należał do mężczyzn. Wtedy ludzie poruszali się tam grupami, z przewodnikami, z tragarzami, takie wycieczki organizował na przykład Tytus Chałubiński (1820–1889). Więc ci, którzy chcieli na własną rękę eksplorować góry, siłą rzeczy byli trochę ekscentryczni. Taternictwo z jednej strony było postrzegane jako coś oryginalnego, może nawet nie do końca zrozumiałego (szczególnie dla górali, którzy chadzali w góry za pracą – by wypasać zwierzęta lub polować), a z drugiej – stanowiło rozrywkę elitarną. Gdy śledzimy rozwój taternictwa od 1860 r. do końca XIX stulecia, to widać, że tam nie ma przypadkowych ludzi. Są lekarze, prawnicy, przedsiębiorcy, literaci, muzycy. W Zakopanem zaczynają szukać swojego miejsca, tworzą enklawy artystyczno-intelektualne, a jednocześnie odkrywają góry. Wydaje mi się, że to jest nawet nadrzędny wątek w stosunku do tego, jak w tym się odnajdywały kobiety.

Kiedy powstawało Towarzystwo Tatrzańskie i później Sekcja Turystyczna (czyli taternicka), wśród członków tej grupy była tylko jedna kobieta.

Z czasem dziewczyny zaczęły się tam pojawiać, bo po prostu były blisko tego środowiska: były czyimiś siostrami, córkami. Wydaje mi się, że zanim w ogóle zaczęto zastanawiać się nad obecnością kobiet w Tatrach, one już tam były. Dopiero potem zaczęło to być analizowane: „Ale jak to? Dziewczyna z dobrego domu, zamiast grać na fortepianie i recytować poezję, lata po górach?".

Która z tych kobiet jest pani najbliższa?

Z sympatią do moich bohaterek jest jak z miłością. Zakochujemy się bez powodu, choć tego nie planujemy (śmiech). Tutaj było podobnie. Nie zakładałam budowania specjalnej relacji z żadną z moich bohaterek. Jednak zawsze, pisząc testy biograficzne, taka więź się tworzy. Kiedy widzimy kogoś, kto wyznawał podobne zasady jak nasze, podobnie myślał, to naturalnie staje się nam bliższy. Oczywiście, na drugim końcu jest ktoś, kogo podziwiamy, bo jest kompletnie inny. Kobietą, która mi imponuje, a nie umiałabym się z nią zestawić, jest Wanda Herse. Była niezwykle charyzmatyczna, nie oglądała się na to, co myśleli o niej ludzie. Zazdroszczę jej tej swobody i rozmachu w życiu. Z kolei bliskość, empatię i współczucie budzi we mnie Wanda Jeromin. Mam wrażenie, że to postać, która w mojej opowieści najbardziej się rozpada: od wojowniczki do niezwykle kruchej dziewczyny. To nawet widać na fotografiach. Na jednej z nich zrobionej prawdopodobnie w 1908 roku wygląda jak górska twardzielka, z ręką w kieszeni, nonszalancka, z mocnym spojrzeniem. Piękna, młoda dziewczyna. Na innej – z 1918 roku – to już zupełnie inna kobieta: jakby mniejsza, skurczona, z nieśmiałym, ledwo widocznym uśmiechem. No i wreszcie jej portret, który jedynie sobie wyobrażam, to Wanda z lat czterdziestych, tuż przed tym jak zginęła w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück – starszej, słabej kobiety. Wszystko to sprawia, że w stosunku do niej czuję smutek. Najwięcej pozytywnych uczuć wiążę z Jadwigą Honowską. Ona jest przykładem modelowej taterniczki, która łączy w sobie elementy z pozoru niekompatybilne: kobiecość, urodę i inteligencję z silną osobowością i chęcią bycia w górach. Potrafiła z niebywałą zwinnością wejść na tatrzański szczyt w gimnastycznych szortach tak, by nie podrapać sobie kolan. (śmiech)

Czy wśród dokonań pierwszych taterniczek są takie, które dziś, w XXI wieku, robią na taternikach wrażenie?

Dokonanie Wandy Herse, czyli pierwsze kobiece wejście na Mnicha w 1902 roku dziś mogłabym porównać do lotu w kosmos. To wtedy przekraczało możliwości i wyobraźnię większości osób. Dziś, gdy wytyczono na Mnichu wiele dróg wspinaczkowych (od tych łatwych, po bardzo trudne), jest on bardzo dostępny, choć są takie warianty, które są poza skalą możliwości wielu ludzi. Z kolei wejście Heleny Dłuskiej i Ireny Pawlewskiej, czyli pierwsze samodzielne kobiece zdobycie Szczyrbskiego Szczytu w 1908 roku, jest już dziś bardzo łatwe. Co nie zmienia faktu, że wtedy było to znaczącym wyczynem: dwie nastolatki same wyprawiły się na nieznany wierzchołek! Myślę, że można to porównać z dokonaniami Andrzeja Bargiela w Himalajach. Oba te doświadczenia mają w sobie coś podobnego: chęć zmierzenia się z czymś niedostępnym, trudnym, także z niewiedzą o celu i warunkach podróży. Te kobiety poza własną wyobraźnią, inteligencją, umiejętnością orientowania się w Tatrach i kawałkiem sznurka, który nazywały liną, nie miały nic. Nie bylibyśmy sprawiedliwi, deprecjonując tamte dokonania i oceniając je przez pryzmat dzisiejszych możliwości.

Czy odnalazłyby się we współczesnym taternictwie, mocno sprofesjonalizowanym, gdzie nie ma miejsca dla amatorów bez wiedzy i sprzętu?

Zdecydowanie tak! Tatry przecież przez te sto lat niewiele się zmieniły. Oczywiście wszystkie góry zostały zdobyte, a drogi wytyczone, ale istota bycia w Tatrach i mierzenia się ze sobą, z własnymi ograniczeniami jest stała. Te góry dają wspinaczom bardzo dużo możliwości. Są tu formacje zarówno łatwe, jak i wybitnie trudne, więc kobiety, o których piszę w „Kamiennym suficie", z pewnością znalazłyby coś dla siebie. Niestety musiałyby pogodzić się z tym, że już nie są pierwsze, ale myślę, że współczesna wspinaczka sportowa spodobałaby się im. 

—rozmawiała Aldona Łaniewska-Wołłk, Program 2 Polskiego Radia

Anna Król współtworzy Fundację Kultura nie boli. Wymyśliła i od dziewięciu lat organizuje literacki Big Book Festival w Warszawie. Ma na koncie książki m.in. o Jarosławie Iwaszkiewiczu – „Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie" (2015) oraz „Wszystko jak chcesz: O miłości Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Błeszyńskiego" (2017). Jej najnowsza książka „Kamienny sufit. Opowieść o pierwszych taterniczkach" ukazała się w 2021 r. nakładem wydawnictwa Znak.

Plus Minus: W książce „Kamienny sufit" poświęconej pierwszym taterniczkom oraz pani własnej pasji górskiej czytamy, że w Tatrach czuje się pani zawsze samotna, nawet wtedy, gdy nie jest tam sama. Czy samotność jest nieodłączną ceną samodzielności?

Rozdzieliłabym te dwa pojęcia: samotność i samodzielność. Samodzielność ma pozytywny wydźwięk i pokazuje, że jesteśmy sprawczy, potrafimy sobie poradzić. Na dziewczyny, które w Tatrach się wspinały, patrzę jak na osoby, które bardzo pragnęły tej samodzielności, choć każda z nich demonstrowała ją i utwierdzała się w niej na swój sposób. Wydaje mi się, że to starsze pokolenie, do którego należały Jadwiga Roguska-Cybulska (1887–1971), Irena Pawlewska (1892–1982) czy Wanda Herse (1885–1954), nie zawsze były stuprocentowo przekonane o tym, że chcą być w górach same lub wyłącznie z innymi kobietami. Nie tylko dopuszczały możliwość wspinania się z mężczyznami, ale też widziały w tym sens i korzyść. Jadwiga Roguska-Cybulska uważała na przykład, że warto mieć w górach kogoś, kto jest symbolicznie silniejszy i bardziej zaradny. Inaczej na to patrzyły wspinaczki młodszego pokolenia jak Jadwiga Honowska (1904–1928) czy Zofia Krókowska (1903–1928). One z kolei były przekonane, że we dwie są w stanie dokonać rzeczy tak samo ważnych i trudnych jak ich koledzy.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS