Sawicki, genialny ratownik sztuki z Nukusu

Nukus jest rozwodniony i chaotyczny, planiści mieli tu pod dostatkiem wolnej przestrzeni i żadnego pomysłu na jej zapełnienie. Wzdłuż zbyt szerokich ulic tkwią samotnie gmachy urzędów, po pustych placach hula wiatr.

Publikacja: 02.11.2018 18:00

Muzeum Sztuki w Nukusie. Igor Sawicki w roku 1966 doprowadził do powstania stolicy Karakałpacji muze

Muzeum Sztuki w Nukusie. Igor Sawicki w roku 1966 doprowadził do powstania stolicy Karakałpacji muzeum i został jego szefem. Przywódców sowieckiej republiki autonomicznej w zachodnim Uzbekistanie przekonał, że placówka podniesie prestiż regionu i dowartościuje mały naród

Foto: materiały prasowe

Oczy jak lufy karabinu.

Napierający byk (malarz drwi z perspektywy, byka oglądamy od góry, widzimy jego grzbiet, ale jednocześnie mamy wrażenie, jakby się na nas rzucał) przyszpila widza wzrokiem, bierze go na celownik. Pamięta się te oczy, bo wybijają się z obrazu. Nie pasują, albo pasują za bardzo. Idealne czarne kółka, wytyczone cyrklem białe obwódki. Takich oczu nie stworzyła biologia, nawet przetrawiona przez artystę. To czysta technika.

Nukus. Sawicki

Płótna nie sposób nie zauważyć. Hipnotyzująca groza kojarzy się z władzą sowiecką, choć byka można odbierać jako czającą się w podświadomości sumę naszych lęków, przewin, wyrzutów sumienia. Niebieskie tło przywodzi na myśl senne marzenie. Ale służby nie miały wątpliwości, że obraz jest antyradziecki i nie wolno pokazywać go ludziom. Został skazany na zapomnienie, podobnie jak jego twórca, Wasilij Łysenko.

Wiadomo o nim niewiele. Do niedawna historycy sztuki nie znali nawet jego prawdziwego imienia. Okazało się, że przez lata żył kątem u siostry, w dzielnicy domków jednorodzinnych obok taszkenckiej akademii medycznej. Sąsiedzi, którym przedstawił się innym nazwiskiem, nie wiedzieli nawet, że był malarzem – utrzymywał się z naprawy butów. W czasie najazdów milicji kładł się w schowku pod podłogą. W końcu wpadł. Zabrali go do szpitala psychiatrycznego i pewnie tam umarł – od razu w siedemdziesiątym czwartym albo rok czy parę lat później. Służby doszły do wniosku, że zdrowy na umyśle sowiecki obywatel nigdy by czegoś takiego nie namalował.

„Byka" i setki innych płócien uratował Igor Sawicki, który na skraju pustyni Kyzył-kum stworzył jedno z najlepszych muzeów sztuki na świecie.

Sawicki urodził się w 1915 roku w Kijowie. W żyłach miał krew rosyjską, polską i żydowską. W rodzinie byli prawosławni hierarchowie, wysocy wojskowi, prawnicy, uczeni. Dziećmi zajmowały się francuskie guwernantki.

Po śmierci dziadka, slawisty i bizantynologa Timofieja Fłorińskiego, który został rozstrzelany przez bolszewików, rodzina przeniosła się do Moskwy. W stolicy nie było bezpieczniej. Obcego klasowo pochodzenia nie dało się skryć. Jeden z wujów Igora został aresztowany i słuch po nim zaginął, krewni ze strony matki musieli emigrować. Już w latach trzydziestych zatrzymano raz samego Igora. Na Łubiance ciężko go pobito, ale potem wypuszczono.

Igor od dziecka rysował i po podstawówce uczył się w różnych miejscach malarstwa i grafiki. Równocześnie, aby zacieśnić więzy z klasą robotniczą, zdobył fach elektryka instalatora. W końcu udało mu się dostać do Moskiewskiego Instytutu Artystycznego imienia Surikowa. Był rok 1941 i właśnie zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka, ale nie trafił na front, uratowało go wątłe zdrowie. Wraz z uczelnią ewakuowano go do Samarkandy (kiedy Niemcy podeszli pod Moskwę i Leningrad, wiele fabryk, a także szkół wyższych i teatrów przeniesiono dalej na wschód – w Taszkencie znalazła się w tamtym czasie wielka poetka Anna Achmatowa). W ciągu dwóch lat poznał elitę artystyczną Uzbekistanu.

Po wojnie na krótko przyjechał do Moskwy, obronił dyplom, ale przy pierwszej okazji wrócił do Azji Centralnej. W odległej republice, na pustyni i w stepie, czuł się swobodniej niż w metropolii. Zachwycił go też uzbecki krajobraz i tamtejsze kolory – kolekcjoner zwycięży w nim malarza dopiero później. Przez siedem lat był dokumentalistą stałej ekspedycji archeologiczno-etnograficznej Akademii Nauk ZSRR: sporządzał szkice i rzuty starożytnych twierdz, odrysowywał ozdoby, naczynia, wzory. Potem pracował w nukuskim instytucie badawczym. Zajmował się miejscową sztuką ludową. A w roku 1966 doprowadził do powstania w Nukusie muzeum i został jego szefem. Przywódców sowieckiej Karakałpacji, republiki autonomicznej w zachodnim Uzbekistanie (Nukus był jej stolicą) przekonał, że placówka podniesie prestiż regionu i dowartościuje mały naród.

Muzeum

Karakałpacy są bliżsi Kazachom niż Uzbekom, a region graniczy z Kazachstanem – ale sowiecka polityka „dziel i rządź" i tu odcisnęła ślad. Sawicki był jednym z pierwszych, który zbierał i opisywał karakałpacką sztukę: biżuterię, dywany, snycerkę. Za rzeczy, które znajdował po kiszłakach i koczowiskach, płacił często z własnej kieszeni. Do muzeum ściągał także eksponaty z wykopalisk – na terenie Karakałpacji znajdowała się stolica starożytnego państwa Chorezm. Ale kolekcję zdominowały malarstwo i rzeźba. Początkowo były to prace współczesnych artystów karakałpackich i uzbeckich, z czasem pojawiła się rosyjska awangarda z lat dwudziestych i trzydziestych.

Sawicki, który sam już nie malował – zbyt poważnie traktował sztukę, by uprawiać ją po godzinach – sięgnął po dzieła niesłuszne ideologicznie. Obrazy kłujące w oczy w galeriach Moskwy, Leningradu, Kijowa, a nawet Taszkentu w Nukusie przechodziły, tu cenzura nie była tak czujna (odstępców od obowiązującego w Związku Radzieckim socrealizmu – realizmu socjalistycznego – oskarżano o formalizm, co wiązało się zwykle z wyrzuceniem ze związku artystów, odebraniem stypendium, pozbawieniem etatu).

Z tego czyśćca Sawicki zstąpił do sowieckiego piekła. Artyści „formalistyczni" pozostawali na wolności i mogli się zrehabilitować, ba, niektóre ich starsze albo mniej kontrowersyjne dzieła nadal pokazywano w muzeach, a w najgorszym razie przechowywano w magazynach. O artystach zakazanych i wyklętych, takich jak Łysenko, nie wolno było wspomnieć. Sawicki zamienił się w detektywa i zaczął przemierzać Związek Radziecki śladem prześladowanych twórców. Docierał do rodzin, pytał o spuściznę. Wszystko po cichu, w tajemnicy, z polecenia kolejnych znajomych i znajomych znajomych.

Bywało, że po artyście nie zachowało się dosłownie nic. Pracownię ktoś zajął, rozbite rzeźby i sztalugi trafiły na wysypisko. Czasem coś udawało się jednak ocalić i wywieźć do Nukusu.

– Ten obraz Sawicki znalazł na strychu. Wdowa po malarzu załatała nim dziurę w dachu. A ten, o tutaj, trzeba było sztukować. Ktoś oderwał ramy, aby napalić nimi w piecu i podarł samo płótno – opowiadał nam Raszyd, przewodnik, pokazując uratowane dzieła. Sawicki za wszystko płacił, choćby pożyczonymi pieniędzmi. Zaszczutym, pozbawionym środków do życia ludziom kupował jedzenie i lekarstwa, załatwiał węgiel.

Prowadził podwójną księgowość, niektórych wypłat nie rejestrował. Czasem uciekał się do fortelu. Obrazy Michaiła Szemiakina oznaczył jako prace nieznanego artysty (Szemiakin był przymusowo leczony psychiatrycznie, jego dzieła wiele razy konfiskowano. Utrzymywał się z dorywczych prac, pomieszkiwał w prawosławnym klasztorze. W końcu został wydalony z kraju). Rysunki Nadieżdy Borowej, przemycone z łagru w Mordowii, w którym odsiadywała siedem lat jako żona wroga narodu, Sawicki przedstawił komisji zakupowej z ministerstwa jako „sceny z życia więźniów w faszystowskich obozach koncentracyjnych".

Czuł, że nie ma wiele czasu. Swoje mieszkanie oddał znajomemu artyście, sam zostawał na noc w muzeum. Sypiał po trzy, cztery godziny, urlopy spędzał na poszukiwaniach eksponatów. W końcu rozchorował się na płuca. Jedni lekarze mówili, że to rak, inni – że gruźlica, ale okazało się, że drogi oddechowe spalił sobie oparami formaliny, którą czyścił przedmioty z brązu. Zmarł 27 lipca 1984 roku, tydzień przed sześćdziesiątymi dziewiątymi urodzinami. Rok później w ZSRR zaczęła się pieriestrojka.

Zebrał ponad pięćdziesiąt tysięcy eksponatów. W ciągu następnych trzech dekad muzeum, które otrzyma imię założyciela, dołoży kolejne trzydzieści tysięcy. W salach mieści się mała ich część, ale kustosze na życzenie zwiedzających przygotowują dzieła wybranego malarza albo rzeźbiarza, które można obejrzeć dodatkowo.

Na grobie Sawickiego umieszczono napis: „Genialnemu ratownikowi piękna od wdzięcznych potomków".

Aral

Nukus jest rozwodniony i chaotyczny, planiści mieli tu pod dostatkiem wolnej przestrzeni i żadnego pomysłu na jej zapełnienie. Wzdłuż zbyt szerokich ulic tkwią samotnie gmachy urzędów (niepodległy Uzbekistan dodał do socrealizmu i Breżniewowskiego funkcjonalizmu nutę pseudoorientalną), po pustych placach hula wiatr. Tylko na bazarze jest trochę tłoczniej, większość straganiarzy rozkłada towar wprost na ziemi albo na zbitych z desek chybotliwych stelażach. Za śródmieściem i kolonią domków jednorodzinnych ciągną się osiedla blokowisk i promzony (dzielnice przemysłowe).

Wszystko tonie w kurzu z pustyni i wyschniętego dna Jeziora Aralskiego. „Miasto okazało się ponure i pozbawione charakteru" – pisał o Nukusie Colin Thubron. Zastygli na pomnikach karakałpaccy i uzbeccy bohaterowie muszą czuć się tutaj nieswojo. W ich otoczeniu kolekcja Sawickiego wygląda jak przyczółek innej cywilizacji.

O dwie godziny jazdy na północ leży Mujnak, niegdyś spora osada rybacka i port. Teraz do najbliższej wody jest siedemdziesiąt kilometrów, a czasami więcej – jesienią lustro opada. Przeszłość przypominają porzucone na pastwę losu kutry, zapadające się w piasek i suchą trawę. Ich cmentarzysko to obowiązkowy punkt wycieczek, najważniejsza po muzeum Sawickiego atrakcja turystyczna Karakałpacji.

Jeszcze na początku lat sześćdziesiątych Aral był czwartym co do wielkości jeziorem świata. Tak dużym, że mówiono o nim – morze. Jego powierzchnia wynosiła prawie siedemdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych. Tyle co cała Gruzja. Przez pięć i pół dekady zmniejszyło się dziewięć razy. Zbiornik podzielił się najpierw na dwie, a następnie na cztery części. Hydrolodzy zauważyli, że równocześnie podnosił się poziom Morza Kaspijskiego – może miało to związek? Geolodzy dowiedli, że w przeszłości Aral już kilka razy wysychał, a potem znów napełniał się wodą. Ale nikt nie miał wątpliwości, że za tę katastrofę odpowiada przede wszystkim człowiek. Inaczej tempo zmian nie byłoby tak zabójcze.

Wodę wchłonęły kanały nawadniające. W Azji Centralnej ryto je od starożytności, ale dopiero w ZSRR łopatę zastąpiła koparka, wysiłek lokalnej wspólnoty – potęga supermocarstwa. Wiarę w naturalny porządek świata – obsesja panowania nad przyrodą. Czterdzieści pięć procent wód Amu-darii zabierał Kanał Karakumski, liczący półtora tysiąca kilometrów i przecinający Turkmenię. Odchodziły od niego dalsze kanały, kanaliki i kanalątka. Niewiele lżej okaleczono Syr-darię (Kanał Fergański). Budowano na hura, byle jak. Od trzydziestu do siedemdziesiąt procent wody z kanałów szło w piach albo parowało. Dla księżycowej gospodarki koszty nie grały roli. Pracę opłacano w sowieckich rublach, a eksport plonów przynosił dolary. Wielkie budowy załatwiały też problem bezrobocia.

Pustynia, która wyłoniła się spod Aralu, była pokryta solą. Każdy podmuch wiatru wzbijał ją i roznosił po okolicy, trując ziemię i ludzi; deszcze wypłukiwały wciąż nowe jej pokłady. Razem z solą na powierzchnię wylazło pół tablicy Mendelejewa, efekt nawozów sztucznych, którymi faszerowano uprawy. W ciągu dziesięcioleci chemikalia wniknęły w glebę, dostały się do wód gruntowych, skaziły źródła rzek i spłynęły do Karakałpacji.

Rozmiar zniszczeń ujawnił się tuż przed rozpadem Związku. Ludzie zaczęli przedwcześnie umierać, rodziły się zdeformowane dzieci. Pojawiły się tyfus, padaczka i białaczka. Zimy stawały się coraz chłodniejsze, a lata – gorętsze. W tym, co zostało z jeziora, było coraz mniej ryb. W solance pływały same skarlałe, niewydarzone osobniki. Kto mógł – uciekał.

W maju 2018 roku rozpętał się pierwszy solny buran – wcześniej padały słone deszcze. Nagle się ochłodziło, prędkość wiatru przekroczyła dwadzieścia metrów na sekundę, a widoczność spadła do kilkunastu metrów. Nukus pokryła kilkucentymetrowa warstwa soli. Lekki solny pył krążył w powietrzu godzinami. Wiatr poniósł go do Buchary i odległego Aszchabadu.

Nie trzeba formaliny, żeby spalić sobie płuca. [...]

Kotlina

[...]

Nie wiem, co nas podkusiło, żeby zwiedzić muzeum Hamzy w Kokandzie. Widzieliśmy już pałac miejscowego chana, meczet piątkowy z kolumnami z hebanu indyjskiego i inny meczet, po którym oprowadzał nas przypadkowo spotkany staruszek, byliśmy na dwóch nekropoliach. Kiedy gmach dosłownie przed nami wyrósł, spojrzeliśmy na siebie i odruchowo weszliśmy.

Hamza Hakimizoda był poetą i komunistycznym świętym. Do bolszewików przystał, gdy tylko pojawili się w dolinie. Założył trupę teatralną i objeżdżał z nią jednostki Armii Czerwonej, walczące na froncie turkiestańskim. Pisał socrealistyczne wiersze i dramaty. Zginął z rąk wieśniaków w 1929 roku, w wieku czterdziestu lat. Miał namawiać kobiety, aby zrzuciły parandże, co nie spodobało się konserwatywnym mułłom – ale może któraś z nich wpadła mu w oko i został z nią nakryty?

Niepodległy Uzbekistan odżegnał się od Hamzy, ale muzeum wciąż trwało. Wtedy, jesienią 2003 roku, było to już bardziej muzeum samego muzeum, skansen sowieckiej sztuki wystawienniczej, nieruszana od głębokiej komuny ekspozycja, mówiąca nie tyle o Hamzie, co o czasach, w których powstała.

Po królestwie skrzypiących schodów, chybotliwych gablot, kryjących zakurzone dokumenty i gazety („Nie dotykać eksponatów!"), witryn z pożółkłymi fotografiami i portretów smętnych działaczy kultury oprowadzała nas młoda przewodniczka, młoda, ale już stara, powtarzająca monotonnym głosem te same frazy, co koleżanki, które mogłyby być jej babciami.

Wśród gęsto poupychanych papierzysk wypatrzyłem mały afisz reklamujący sztukę Hamzy, wystawianą ongiś przez łódzki teatr. Wyjąłem aparat, żeby zrobić zdjęcie, ale przewodniczka, która odeszła już kawałek dalej, wpadła jednym susem między mnie a gablotę, zasłaniając całym ciałem ekspozycję:

– Nie wolno!!! Żadnych zdjęć!!! To jest muzeum!!!

Powiedziałem, że w pałacu chana zapłaciłem i fotografowałem bez przeszkód, więc tutaj też, jeśli trzeba, zapłacę.

– Łajdaki! – rzuciła o kustoszach z pałacu. – Wszystko za wasze dolary! My nie z takich! U nas będzie porządek!

Jej oczy przypomniały mi rozjuszonego byka z obrazu Wasilija Łysenki w muzeum na drugim krańcu Uzbekistanu.

Fragment książki Wojciecha Góreckiego „Buran. Kirgiz wraca na koń", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Oczy jak lufy karabinu.

Napierający byk (malarz drwi z perspektywy, byka oglądamy od góry, widzimy jego grzbiet, ale jednocześnie mamy wrażenie, jakby się na nas rzucał) przyszpila widza wzrokiem, bierze go na celownik. Pamięta się te oczy, bo wybijają się z obrazu. Nie pasują, albo pasują za bardzo. Idealne czarne kółka, wytyczone cyrklem białe obwódki. Takich oczu nie stworzyła biologia, nawet przetrawiona przez artystę. To czysta technika.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS