Superlipa. Najkrótszy pucz w dziejach futbolu

Pucz najbogatszych klubów piłkarskich, które chciały przejąć zyski z tworzonego przez siebie spektaklu, trwał tylko 48 godzin. Został pogrzebany z wielkim udziałem kibiców, którzy wyszli na ulice, by pokazać swój sprzeciw.

Publikacja: 23.04.2021 10:00

Kibice protestują przeciwko Superlidze przed stadionem londyńskiej Chelsea

Kibice protestują przeciwko Superlidze przed stadionem londyńskiej Chelsea

Foto: AFP

To była bardzo słabo przygotowana futbolowa rebelia. 12 najbogatszych klubów Europy z trzech państw ogłosiło, że organizuje swoje własne rozgrywki – Superligę. Bez możliwości spadków ojców założycieli, bez pośrednika w postaci Europejskiej Unii Piłkarskiej (UEFA). Pieniądze wyłożyć miał amerykański gigant bankowy JP Morgan. Na początek 3,25 miliarda euro, by nowe rozgrywki w ogóle ruszyły. Każdy z klubów założycieli miał dostać „bonus powitalny" w wysokości 200–300 milionów. Tak donosili informatorzy „Financial Timesa". Chociaż „bonus" nie jest dobrym określeniem, kluby zobowiązać się miały bowiem, że kasę zwrócą.

Superliga miała już szefa – prezesa Realu Madryt Florentino Pereza, miała stronę internetową i logo. Na tym jednak profesjonalizm się skończył. Gdy tylko podniósł się raban, a kibice, media, inne kluby oraz organizacje ligowe zaprotestowały, „parszywa dwunastka" (jak zostali nazwani przez szefa UEFA Aleksandra Ceferina) zaczęła się wycofywać. Jedynym, który poszedł do mediów, był Perez – w nadawanym o północy programie na poły rozrywkowym udzielił kuriozalnego wywiadu. Twierdził, że on i jego sojusznicy, powołując zamkniętą Superligę, ratują futbol.

Już następnego dnia widać było, że za fasadą nie ma nic, że cała ta niby poważna Superliga, firmowana przez biznesmenów obracających na co dzień milionami euro, to nic innego tylko wioska potiomkinowska. Po dwóch dniach domino poszło w ruch. Jako pierwsza wycofała się Chelsea. Wkrótce nie było już w rozgrywkach żadnego z sześciu angielskich klubów i rebelia spaliła na panewce. Mówili o miliardach, a nie przetrwali nawet trzech dni.

Liga zrzeszająca najlepsze (czytaj: najbogatsze) kluby Starego Kontynentu, zamknięta na spadki i awanse, generująca dochody niezależnie od wyników na murawie, jest marzeniem ludzi robiących pieniądze na futbolu. Pierwsze wzmianki o takich rozgrywkach pojawiły się już w 1968 roku – zaledwie 13 lat po utworzeniu Pucharu Mistrzów. Wówczas jednak na przeszkodzie stały przede wszystkim względy logistyczne – transport nie był jeszcze tak rozwinięty (albo inaczej – nie był tak tani), by tamten projekt mógł zostać zrealizowany. Ale do pomysłu wracano, jego widmo wciąż unosiło się nad Europą.

O superlidze marzył Silvio Berlusconi – populistyczny i kiczowaty premier Włoch, który w równym stopniu zasłynął z bunga-bunga, jak i z tego, że na przełomie lat 80. i 90. uczynił AC Milan potęgą. Berlusconi parł do separacji i tak buntował innych właścicieli klubów, że UEFA się ugięła i w 1992 roku stworzyła Ligę Mistrzów. Porzucono tradycyjny system pucharowy, w którym przegrywający w dwumeczu odpada. Powstały rozgrywki z fazą grupową, tak by jeden gorszy dzień nie pozbawiał możnych szans awansu.

Pięć lat po powstaniu, w 1997 roku, do Ligi Mistrzów zostali wpuszczeni także wicemistrzowie najsilniejszych lig, a zaledwie trzy sezony później najwyżej sklasyfikowane federacje dostały nawet cztery miejsca, a te tylko trochę słabsze trzy. Im więcej bogaczy wpuszczano do Ligi Mistrzów, tym bardziej wypychano z niej biedniejsze kluby, które musiały się przebijać przez coraz gęściejsze sito eliminacji. Milionerzy nie chcieli, żeby pariasi w zabłoconych butach bawili się na tym samym przyjęciu co oni. W ciągu tych 29 lat Champions League mistrz Polski tylko trzykrotnie brał udział w fazie grupowej – dwa razy jeszcze na początku lat 90., zanim dokonano pierwszej reformy polegającej na wpuszczeniu do elity wicemistrzów największych lig.

Horrendalne pensje

Maszyna do zarabiania stworzona przez UEFA pracowała z pełną mocą. Pieniądze brały się przede wszystkim ze sprzedaży praw telewizyjnych. Im większy rynek, tym większą sumę musiały wyłożyć stacje próbujące zdobyć ten ekskluzywny produkt. W Polsce spekulowano, że Polsat na mocy poprzedniej umowy obejmującej lata 2018–2021 płacił około 130 milionów euro za sezon, czyli 390 milionów euro w sumie. Stacja Zygmunta Solorza niedawno pozyskała prawa na lata 2021–2024. Angielska BT Sports zapłaciła za ten sam okres 1,2 miliarda funtów (blisko 1,4 miliarda euro). Z kolei we Francji finansowana przez katarskie QSI (które jest też właścicielem klubu Paris Saint-Germain) stacja BeiN Sports wespół z Canal+ (byłym właścicielem tegoż klubu) wydała na nowy kontrakt 1,12 miliarda euro. Druga co do wysokości pula pieniędzy pochodzi od sponsorów, w tym tak kontrowersyjnych jak będący największą rosyjską firmą państwową Gazprom. Sumy, jakimi dobroczyńcy zasilają kasę UEFA, nie są oczywiście podawane do publicznej wiadomości.

Bogatym było jednak wciąż za mało. Nie ma takiej kasy, której szefowie największych europejskich klubów nie byliby w stanie wydać. Transfery piłkarzy po 100 milionów euro stały się w ostatnich latach standardem. Horrendalne pensje piłkarzy powodowały, że każda drużyna, która chciała się liczyć w Europie, musiała się zadłużać. Niedawno hiszpańska gazeta „El Mundo" opublikowała szczegóły kontraktu najlepszego piłkarza świata – Leo Messiego. Barcelona podpisała z Argentyńczykiem umowę, według której zarobi on ponad pół miliarda euro przez cztery lata obowiązywania kontraktu.

Absurdalne pensje w futbolu są czymś całkowicie normalnym. Brazylijczyk Neymar zarabia w Paryżu ponad 30 milionów euro rocznie. Najlepszy piłkarz ligi angielskiej Belg Kevin de Bruyne dostawał 19 milionów euro rocznie, ale właśnie podpisał nową umowę z Manchesterem City i oczywiście wynegocjował podwyżkę. Zarobki Roberta Lewandowskiego w Bayernie szacowane są na 24 miliony euro. To oczywiście tylko pensja – do niej dochodzą premie za tytuły i mnóstwo indywidualnych bonusów.

W tym krótkim zestawieniu są wyłącznie nazwiska największych gwiazd. Ale superkluby płacą krocie wszystkim – także rezerwowym i zawodnikom drugiego planu. Dość powiedzieć, że w obecnie trwającym sezonie Barcelona przeznacza na pensje ponad 650 milionów euro. I są to informacje sprzed ujawnienia wysokości kontraktu Messiego, więc pewnie prawdziwa kwota jest wyższa. Josep Maria Bartomeu, prezes Katalończyków, który odszedł w niesławie, jeszcze w styczniu 2020 roku, czyli gdy koronawirus już szalał w Chinach, chwalił się, że Barcelona będzie pierwszym klubem, który osiągnie przychód miliarda euro. Sportowe portale to podchwytywały, bezmyślnie klepiąc tytuły z wykrzyknikami, pisząc peany pochwalne. Mało kto zwrócił uwagę, że wydawanie 65–70 procent tylko na pensje piłkarzy to nie jest zrównoważony model biznesowy. Szczególnie że na listach płac oprócz zawodników kluby mają jeszcze cały niegrający personel, sztaby specjalistów, a także szkoleniowców. Nierzadko więcej niż jednego – bo przecież wymiana trenera to zawsze był w futbolu najłatwiejszy sposób na opanowanie kryzysu. Wedle podręczników biznesowych zdrowo prowadzone przedsiębiorstwo powinno przeznaczać na wynagrodzenia od 30 do 38 procent budżetu.

Spektakularny samobójczy gol

Pieniądze zarabiane w Lidze Mistrzów, ligach krajowych, na sprzedaży praw telewizyjnych i umowach sponsorskich szły jednak nie tylko na kontrakty piłkarzy i kosmiczne transfery. Kluby angielskiej Premier League na przestrzeni ostatnich pięciu lat zapłaciły w sumie ponad miliard euro agentom reprezentującym zawodników. Tylko w sezonie 2019/2020 na prowizje pośredników przeznaczyły 272 miliony funtów (315 mln euro). Mówimy o sezonie, który został naznaczony pandemią. Chwilę później te same organizacje ubiegały się o pomoc rządową, a niektóre posuwały się do tego, że zwalniały cały swój „niegrający personel".

Swiss Ramble – blog i konto twitterowe poświęcone finansom w futbolu – opublikował dane, które wskazują, że 12 klubów założycieli Superligi straciło 1,2 miliarda funtów tylko w sezonie 2019/2020. A były to rozgrywki, w które covid uderzył dopiero w marcu – zaledwie przez trzy ostatnie miesiące mecze toczyły się bez kibiców na trybunach i w nowej, pandemicznej rzeczywistości. Mimo to szef Realu po wygłoszeniu frazesów o ratowaniu futbolu, otwartym tekstem przyznawał, że pandemia spowodowała straty i Superliga musi powstać, bo inaczej kluby upadną.

17 lutego – dwa miesiące przed stworzeniem rozwiązanej po 48 godzinach Superligi – szef Bundesligi Christian Seifert powiedział: – Te tak zwane superkluby to w rzeczywistości źle zarządzane maszyny do przepalania pieniędzy.

Do Superligi kluby niemieckie nie przystąpiły. Gdy jeszcze nikt nie spodziewał się, że powstanie nowych rozgrywek będzie tak spektakularnym samobójem, Bayern Monachium oraz Borussia Dortmund publikowały na swoich stronach oświadczenia, z których jasno wynikało, że odrzuciły zaproszenia od przyjaciół z Anglii, Włoch i Hiszpanii i nie mają zamiaru przystępować do zamkniętej ligi superbogaczy.

Do Superligi nie zgłosił się też Paris Saint-Germain i w tym przypadku gra była aż nazbyt czytelna. Klub posiadający tego samego katarskiego właściciela, co wspominane już BeiN Sports, płacące miliardy za możliwość transmisji Ligi Mistrzów, nie mógł sobie pozwolić na rokosz wobec UEFA. Zadaniem szejków była też przede wszystkim ochrona najważniejszej sportowej inwestycji rządu Kataru, czyli mistrzostw świata 2022.

Niemieckie kluby nie przystąpiły do zabawy superbogaczy z innej przyczyny. W Niemczech wciąż obowiązuje zasada 50+1 – mówiąca, że 50 procent plus jedna akcja klubu muszą pozostać w rękach stowarzyszeń kibiców. Innymi słowy w Niemczech nawet takie kluby jak Bayern mogą sprzedać się tylko w połowie. I to tej połowie, która nie zapewnia kontroli nad całym przedsięwzięciem. Dlatego też ani Bawarczycy, ani Borussia nawet nie próbowali przystąpić do Superligi, bo wiedzieli, że kibice na to nie pozwolą.

Karl-Heinz Rummenigge, były napastnik Bayernu i reprezentacji Niemiec, pełniący obecnie funkcję prezesa klubu z Monachium, powiedział: – Nie wierzę, że Superliga rozwiąże problemy finansowe europejskich klubów, które narosły przy okazji pandemii koronawirusa. Kluby powinny raczej solidarnie pracować nad tym, by wydatki w futbolu, szczególnie pensje piłkarzy i prowizje menedżerów, odzwierciedlały realne dochody. Tylko wtedy europejski futbol stanie się bardziej racjonalny.

Te słowa to jednak głos wołającego na puszczy. Argumentacja Rummenigge nie trafi do twórców Superligi. Nie trafi do rodziny królewskiej z Abu Zabi, która kupiła Manchester City i traktuje futbol jako narzędzie zdobywania miękkiej władzy i wpływów. Nie trafi do właścicieli innego klubu z Manchesteru – rodziny Glazerów. Amerykanie nie rozumieją oburzenia na zamkniętą ligę, bo przecież za oceanem tak właśnie zorganizowany jest sport. Glazerowie nie rozumieją też, że w futbolu może chodzić o cokolwiek innego niż maksymalizacja zysków. Jako dyrektora zatrudnili w klubie Eda Woodwarda – byłą szychę JP Morgan, banku, który zdecydował się na kredytowanie rebelii bogaczy. Woodward uczynił z United maszynkę do mnożenia zysków, ale klub coraz bardziej osuwał się w przeciętność sportową. Dopóki jednak Excel świecił się na zielono, nikt nie widział problemu w tym, że ostatnie mistrzostwo Anglii zespół zdobył w 2013 roku. Woodward został zresztą jedną z pierwszych ofiar amatorsko wykonanego rokoszu – został zmuszony do rezygnacji – złoży funkcję wraz z końcem sezonu.

Glazerowie to niejedyni Amerykanie wśród właścicieli klubów, które przystąpiły do Superligi. AC Milan jest własnością amerykańskiego funduszu Elliott Management Corporation, specjalizującego się w wykupywaniu zadłużonych lub pogrążonych w problemach firm, restrukturyzacji i sprzedaży z zyskiem. EMC inwestuje także w startupy – dość głośna była historia, gdy Amerykanie kupili akcje Twittera za 2 miliardy dolarów, ulokowali trzy osoby w zarządzie, po czym chcieli usunąć twórcę Twittera. Jacka Dorseya.

Stan Kroenke wżenił się w rodzinę założycieli Walmartu i jest właścicielem londyńskiego Arsenalu, a John W. Henry to amerykański inwestor, który oprócz drużyny baseballowej Boston Red Sox kupił sobie też Liverpool FC. Henry dość długo uchodził za „dobrego Amerykanina". Klub pod jego przewodnictwem angażował się w akcje społeczne, ten wizerunek dodatkowo wzmacniało zatrudnienie trenera Juergena Kloppa nieukrywającego lewicowych poglądów. Niemiec chętnie odwoływał się do dziedzictwa legendarnego szkoleniowca Liverpoolu Billa Shankly'ego, który przyznawał, że wierzy w społeczny socjalizm.

Henry po klęsce Superligi próbował ratować nadszarpniętą reputację i nagrał wideo z przeprosinami wobec kibiców.

Legislacyjna bomba

Wtorkowy wieczór, gdy Superliga posypała się jak domek z kart, był triumfalnym dniem dla kibiców. Mogli poczuć swoją siłę, przekonać się, że wbrew temu, co mieli napisane na transparentach podczas protestów, futbol nie umarł. Zdjęcia z blokady, jaką urządzili kibice Chelsea (właściciel to rosyjski oligarcha Roman Abramowicz), służą za ilustrację większości tekstów informujących o fiasku rebelii bogaczy.

Dzień wcześniej fani Liverpoolu pojechali do Leeds, gdzie ich klub grał z miejscowym, zebrali się pod stadionem i protestowali przeciwko przystąpieniu do zamkniętej ligi bogaczy. Oczywiście najwięcej działo się w internecie. Kibice tworzyli petycje, umieszczali pełne złości wpisy i manifesty w mediach społecznościowych.

Jeśli jednak kibice wierzą, że to oni powstrzymali wynaturzenie, to się mylą. Florentino Perez dalej mógłby twierdzić, że uratował futbol, gdyby nie zdecydowana postawa władz Premier League, którym wsparcie dał Boris Johnson. Spadający w rankingach popularności premier Wielkiej Brytanii zapewnił szefów ligi angielskiej, że mają jego poparcie, by usunąć buntowników ze swoich szeregów. Brytyjski „Independent" pisze, że Johnson miał powiedzieć o angielskich klubach zakładających Superligę: „Spuszczę na nich legislacyjną bombę".

Gdyby faktycznie Premier League wykluczyła oba kluby z Manchesteru, Arsenal, Chelsea, Tottenham i Liverpool ze swoich struktur, oznaczałoby to dla nich prawną i ekonomiczną katastrofę. Kluby nie wymigałyby się od wypłacenia ogromnych odszkodowań stacjom telewizyjnym, które za miliardy funtów kupiły prawa do transmisji ligi angielskiej. Postawione pod ścianą nie miały innego wyjścia niż wycofać się rakiem z tego przedsięwzięcia. A Superliga bez angielskich klubów byłaby niemożliwa.

Rebelia została zduszona w zarodku. Pewnie nawet szef UEFA Aleksandr Ceferin nie przypuszczał, że rebelianci są tak źle przygotowani. To właśnie stare struktury, przede wszystkim europejska federacja są największymi zwycięzcami tej wojny – co żadnego kibica nie powinno cieszyć.

Przy okazji odbył się zresztą prawdziwy festiwal hipokryzji. Najpierw Ceferin dziękował szefom Paris Saint-Germain za stanie na straży moralności w futbolu, a chwilę później szef Światowej Federacji Piłkarskiej (FIFA) Gianni Infantino stwierdził, że Katar uczynił ogromne postępy w kwestii przestrzegania praw człowieka. Przedstawiciele ancient regime'u byli pod ścianą, ale szybko przeszli do kontrofensywy. Gdy w poniedziałek UEFA ogłaszała reformę Ligi Mistrzów, która wejdzie w życie w 2024 roku (powiększenie do 36 drużyn, zlikwidowanie grup, każdy uczestnik rozegra minimum 10 spotkań, będą dzikie karty dla klubów zasłużonych, które nie awansowały ze swoich lig), mało kto się nad nią pochylał, bo wtedy jeszcze wszyscy myśleli, że twórcy Superligi mają więcej amunicji niż tylko kapiszony. Gdy we wtorek rebelia się skończyła, można było niemal odnieść wrażenie, że oto wygrał futbolowy romantyzm. A przecież już w najbliższą środę w półfinale Ligi Mistrzów klub rodziny królewskiej z Abu Zabi podejmie klub będący własnością Kataru. W drugim zaś półfinale były gubernator Czukotki i przyjaciel Putina zagra przeciwko człowiekowi, który przez 48 godzin dowodził superlipą.

To była bardzo słabo przygotowana futbolowa rebelia. 12 najbogatszych klubów Europy z trzech państw ogłosiło, że organizuje swoje własne rozgrywki – Superligę. Bez możliwości spadków ojców założycieli, bez pośrednika w postaci Europejskiej Unii Piłkarskiej (UEFA). Pieniądze wyłożyć miał amerykański gigant bankowy JP Morgan. Na początek 3,25 miliarda euro, by nowe rozgrywki w ogóle ruszyły. Każdy z klubów założycieli miał dostać „bonus powitalny" w wysokości 200–300 milionów. Tak donosili informatorzy „Financial Timesa". Chociaż „bonus" nie jest dobrym określeniem, kluby zobowiązać się miały bowiem, że kasę zwrócą.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi