Jednocześnie świat zachodni po wojnie budowano na bazie kapitalizmu, a więc – założeń liberalnych. Był to już jednak kapitalizm po korekcie, inny od tego XIX-wiecznego. Wielki kryzys lat 30. i II wojna światowa, a z drugiej strony rosnący nacisk środowisk robotniczych, spowodowały konieczność kolejnego przetasowania w gospodarce. W Stanach Zjednoczonych przybrało ono formę dwuetapowego Nowego Ładu (New Deal), polityki ogłoszonej przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta. W ramach Nowego Ładu zastosowano niespotykaną dotychczas interwencję państwa w gospodarkę. Przede wszystkim polegała ona na szeroko zakrojonych inwestycjach państwowych i organizacji robót publicznych przy budowie infrastruktury: lotnisk, dróg, szpitali czy mostów. Uchwalono także między innymi „Social Security Act" – ustawę wprowadzającą opiekę socjalną (w tym emerytury). W Europie realizowana była koncepcja „welfare state", państwa opiekuńczego, które obok gospodarki rynkowej zakłada jednak interwencje publiczne w celu rozwiązywania problemów takich jak ubóstwo czy bezrobocie. Obie te koncepcje nie były jednak obaleniem kapitalizmu, a raczej próbą przezwyciężenia jego „błędów i wypaczeń".
Kapitalizm w takim kształcie nie przetrwał jednak długo – lata 70. i 80. XX w. przyniosły problemy gospodarcze (w tym kryzysy naftowe). Odpowiedzią świata zachodniego – formułowaną przez takich polityków jak Margaret Thatcher czy Ronald Reagan – była fala liberalizacji gospodarki, obniżki podatków, decentralizacji i cięć budżetowych (choć trzeba przyznać, że jednocześnie w USA za czasów Reagana doszło do znaczącego wzrostu wydatków publicznych w sektorze wojskowym). To thatcheryzm i reaganomika są symbolicznym wyrazem tego, co dziś określa się jako neoliberalizm, czyli jednego z najbardziej znienawidzonych nurtów politycznych. Z jednej strony bowiem polityka obojga liderów wyciągnęła państwa z dołka gospodarczego, z drugiej – wiązała się z dużymi kosztami społecznymi. Już wtedy powodowała znaczące protesty, które wyrażały się choćby w popkulturze – od punk rocka do Rogera Watersa z zespołu Pink Floyd, tak zwracającego się do Margaret Thatcher w jednej z piosenek: „Maggie, what have we done to England?" (Maggie, co uczyniliśmy Anglii?). Mimo to neoliberalne myślenie, popularne w latach 80., miało duży wpływ na to, co działo się potem w Europie Wschodniej, w tym – w Polsce.
Komunizm bowiem, ze swoim podejściem antyliberalnym, nie wytrzymał próby czasu i po 1989 r. w państwach bloku wschodniego przystąpiono do reform. Przyświecała im idea, którą ekonomista John Williamson nazwał konsensusem waszyngtońskim – był to zestaw zasad, które miały obowiązywać przy reformach gospodarczych polegających na liberalizacji rynku (w Ameryce Łacińskiej), lub zgoła na tworzeniu wolnego rynku od podstaw (w bloku postsowieckim). Do tych zasad należało m.in. kontrolowanie deficytu budżetowego, obniżka stawek podatkowych (przy jednoczesnym rozszerzaniu bazy podatkowej), deregulacja i powszechna prywatyzacja. Takie podejście raczej nie sprzyjało budowie silnego, interweniującego na wszelkich polach państwa.
Nie zapewniać wygody urzędnikom
Po 1989 r. konsensus waszyngtoński przyświecał także reformom wolnorynkowym w Polsce. Reformy te wiązały się z dużymi problemami społecznymi, z których najbardziej bolesnym było ogromne bezrobocie. Dość przypomnieć, że w roku 2004 w województwie zachodniopomorskim w powiatach łobeskim, drawskim i świdwińskim stopa bezrobocia przekraczała 40 proc. A jednak okres transformacji ustrojowej udało się Polsce przejść bez bardziej drastycznych protestów – choć się zdarzały, nie naruszyły znacząco równowagi społecznej i nie doprowadziły do rozlewu krwi.
Jedną z ważniejszych przyczyn takiego stanu rzeczy było to, że po 1989 r., zmęczeni komunizmem (zwłaszcza trudnym okresem po stanie wojennym), Polacy w dużej mierze zgodzili się na wyrzeczenia po to, by „było jak na Zachodzie". Kryzys gospodarczy i społeczny lat 80. i zdławienie Solidarności zniechęciły też mieszkańców kraju nad Wisłą do samoorganizacji i szerzej zakrojonych protestów. Ówczesne elity bez problemu przekonały więc zmęczone społeczeństwo do „waszyngtońskiego" modelu transformacji, a może nie tyle przekonały, ile zdemotywowały ich do walki z tym modelem. Co ciekawe, po latach w tej samej „Gazecie Wyborczej", która po transformacji ten model wspierała, Adam Leszczyński w wywiadzie „Konsensus waszyngtoński po 20 latach. Spowiedź liberała" nie pozostawił suchej nitki na Williamsonie, zadając mu trudne pytania o koszty społeczne z bezrobociem na czele, o źle przeprowadzoną prywatyzację czy nadmierne cięcia budżetowe.
To był jednak rok 2010, a więc czas rządów Platformy Obywatelskiej – partii, która do władzy doszła pod sztandarami liberalnej gospodarki. Cztery lata wcześniej Jan Maria Rokita mówił w wywiadzie dla „Przeglądu" o zasadzie socjalizmu administracyjnego, która głosi, że „im więcej pieniędzy wydamy na naprawę administracji i urzędników, tym obywatelom będzie się lepiej żyło". „To odrzucam jako karygodne" – stwierdzał Rokita, a wtórował mu Aleksander Smolar, prezes Fundacji Batorego: „Potrzeba rozdymania budżetów własnych instytucji i zapewniania wygody urzędnikom jest trudna do stłumienia". Przeciwnicy ideowi z PiS-u jednak byli w tym przypadku zaskakująco zgodni – pięć lat wcześniej ogłosili program „Tanie państwo", zakładający m.in. znaczące cięcia budżetowe poprzez likwidację wielu instytucji. Notabene trudno sobie wyobrazić, żeby program o takiej nazwie zyskał popularność w Polsce AD 2021.