Czy bezpieczeństwo i etatyzm muszą iść w parze

Świat, a wraz z nim Polska, maszeruje w stronę etatyzmu. Zanim postawimy kolejne kroki na tej drodze, należy zastanowić się nad możliwymi niebezpieczeństwami.

Publikacja: 30.04.2021 18:00

Czy bezpieczeństwo i etatyzm muszą iść w parze

Foto: Rzeczpospolita

"Państwo kontratakuje" – tak mocny tytuł zdecydował się nadać Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju swojemu raportowi opublikowanemu w listopadzie 2020 r. Rola przedsiębiorstw i banków państwowych zdaniem autorów staje się coraz silniejsza. Pandemia Covid-19 spowodowała większy nacisk na uspołecznianie ryzyka, a obywatele, na których to ryzyko jest często przenoszone, coraz silniej domagają się, by państwo zapewniło sprawiedliwość.

Czy koronawirus położył kres liberalizmowi i nadeszły czasy nowego etatyzmu? Mamy do czynienia raczej z przyśpieszeniem już obecnych trendów. Zwiększenie udziału państwa w gospodarce to proces, który trwa od dawna. Jak wskazuje cytowany raport EBOR, o ile w połowie XIX wieku wydatki rządów państw rozwiniętych stanowiły średnio 8 proc. produktu krajowego brutto, o tyle w roku 2021 jest to już 40 proc. Odpowiedzialny jest za to przede wszystkim wzrost wydatków na edukację i ochronę zdrowia. Kryje się jednak za tym głębsza przemiana społeczno-gospodarcza.




Kapitalizm łagodnieje

Potęga współczesnego Zachodu została w dużej mierze zbudowana na idei wolności jednostki. Wyzwolenie z feudalizmu, którego elementy były jeszcze dość silnie obecne w świecie zachodnim w XIX w., poza przemianami obyczajowymi spowodował także niespotykany dotąd rozwój prywatnej inicjatywy gospodarczej. W ten sposób na gruzach feudalizmu zbudowany został współczesny kapitalizm. Nie był to jednak system idealny i zwłaszcza w niższych klasach powodował wiele cierpień.

Nie trzeba było być komunistą, by zauważyć niebezpieczne tendencje w liberalnym kapitalizmie. Papież Leon XIII w encyklice „Rerum novarum", jednym z pierwszych pism współczesnej katolickiej nauki społecznej, tak pisał w 1891 r.: „Skupienie najmu pracy i handlu w rękach niewielu prawie ludzi, tak że garść możnych i bogaczy nałożyła jarzmo prawie niewolnicze niezmiernej liczbie proletariuszy (...)". Alternatywną propozycją wobec kapitalizmu miał być dystrybucjonizm tworzony między innymi przez G.K. Chestertona i H. Belloca, oparty z jednej strony na ograniczeniu wszechwładzy państwa, a z drugiej – na upowszechnieniu drobnej własności przy jednoczesnych działaniach antymonopolowych. Jednak największą popularność zdobyły XX-wieczne totalitaryzmy, które liberalizm odrzucały w całości. O ile faszyzm został pokonany po tragediach II wojny światowej, o tyle komunizm objął cały blok państw, i próbował tworzyć go na bazie założeń odwrotnych niż te liberalne. Wolność jednostki w komunizmie była w dużej mierze podporządkowana dobrostanowi i bezpieczeństwu państwa (przynajmniej tak, jak rozumiała je partia) lub zgoła dobrostanowi i bezpieczeństwu całego bloku, ze Związkiem Sowieckim na czele.

Jednocześnie świat zachodni po wojnie budowano na bazie kapitalizmu, a więc – założeń liberalnych. Był to już jednak kapitalizm po korekcie, inny od tego XIX-wiecznego. Wielki kryzys lat 30. i II wojna światowa, a z drugiej strony rosnący nacisk środowisk robotniczych, spowodowały konieczność kolejnego przetasowania w gospodarce. W Stanach Zjednoczonych przybrało ono formę dwuetapowego Nowego Ładu (New Deal), polityki ogłoszonej przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta. W ramach Nowego Ładu zastosowano niespotykaną dotychczas interwencję państwa w gospodarkę. Przede wszystkim polegała ona na szeroko zakrojonych inwestycjach państwowych i organizacji robót publicznych przy budowie infrastruktury: lotnisk, dróg, szpitali czy mostów. Uchwalono także między innymi „Social Security Act" – ustawę wprowadzającą opiekę socjalną (w tym emerytury). W Europie realizowana była koncepcja „welfare state", państwa opiekuńczego, które obok gospodarki rynkowej zakłada jednak interwencje publiczne w celu rozwiązywania problemów takich jak ubóstwo czy bezrobocie. Obie te koncepcje nie były jednak obaleniem kapitalizmu, a raczej próbą przezwyciężenia jego „błędów i wypaczeń".

Kapitalizm w takim kształcie nie przetrwał jednak długo – lata 70. i 80. XX w. przyniosły problemy gospodarcze (w tym kryzysy naftowe). Odpowiedzią świata zachodniego – formułowaną przez takich polityków jak Margaret Thatcher czy Ronald Reagan – była fala liberalizacji gospodarki, obniżki podatków, decentralizacji i cięć budżetowych (choć trzeba przyznać, że jednocześnie w USA za czasów Reagana doszło do znaczącego wzrostu wydatków publicznych w sektorze wojskowym). To thatcheryzm i reaganomika są symbolicznym wyrazem tego, co dziś określa się jako neoliberalizm, czyli jednego z najbardziej znienawidzonych nurtów politycznych. Z jednej strony bowiem polityka obojga liderów wyciągnęła państwa z dołka gospodarczego, z drugiej – wiązała się z dużymi kosztami społecznymi. Już wtedy powodowała znaczące protesty, które wyrażały się choćby w popkulturze – od punk rocka do Rogera Watersa z zespołu Pink Floyd, tak zwracającego się do Margaret Thatcher w jednej z piosenek: „Maggie, what have we done to England?" (Maggie, co uczyniliśmy Anglii?). Mimo to neoliberalne myślenie, popularne w latach 80., miało duży wpływ na to, co działo się potem w Europie Wschodniej, w tym – w Polsce.

Komunizm bowiem, ze swoim podejściem antyliberalnym, nie wytrzymał próby czasu i po 1989 r. w państwach bloku wschodniego przystąpiono do reform. Przyświecała im idea, którą ekonomista John Williamson nazwał konsensusem waszyngtońskim – był to zestaw zasad, które miały obowiązywać przy reformach gospodarczych polegających na liberalizacji rynku (w Ameryce Łacińskiej), lub zgoła na tworzeniu wolnego rynku od podstaw (w bloku postsowieckim). Do tych zasad należało m.in. kontrolowanie deficytu budżetowego, obniżka stawek podatkowych (przy jednoczesnym rozszerzaniu bazy podatkowej), deregulacja i powszechna prywatyzacja. Takie podejście raczej nie sprzyjało budowie silnego, interweniującego na wszelkich polach państwa.

Nie zapewniać wygody urzędnikom

Po 1989 r. konsensus waszyngtoński przyświecał także reformom wolnorynkowym w Polsce. Reformy te wiązały się z dużymi problemami społecznymi, z których najbardziej bolesnym było ogromne bezrobocie. Dość przypomnieć, że w roku 2004 w województwie zachodniopomorskim w powiatach łobeskim, drawskim i świdwińskim stopa bezrobocia przekraczała 40 proc. A jednak okres transformacji ustrojowej udało się Polsce przejść bez bardziej drastycznych protestów – choć się zdarzały, nie naruszyły znacząco równowagi społecznej i nie doprowadziły do rozlewu krwi.

Jedną z ważniejszych przyczyn takiego stanu rzeczy było to, że po 1989 r., zmęczeni komunizmem (zwłaszcza trudnym okresem po stanie wojennym), Polacy w dużej mierze zgodzili się na wyrzeczenia po to, by „było jak na Zachodzie". Kryzys gospodarczy i społeczny lat 80. i zdławienie Solidarności zniechęciły też mieszkańców kraju nad Wisłą do samoorganizacji i szerzej zakrojonych protestów. Ówczesne elity bez problemu przekonały więc zmęczone społeczeństwo do „waszyngtońskiego" modelu transformacji, a może nie tyle przekonały, ile zdemotywowały ich do walki z tym modelem. Co ciekawe, po latach w tej samej „Gazecie Wyborczej", która po transformacji ten model wspierała, Adam Leszczyński w wywiadzie „Konsensus waszyngtoński po 20 latach. Spowiedź liberała" nie pozostawił suchej nitki na Williamsonie, zadając mu trudne pytania o koszty społeczne z bezrobociem na czele, o źle przeprowadzoną prywatyzację czy nadmierne cięcia budżetowe.

To był jednak rok 2010, a więc czas rządów Platformy Obywatelskiej – partii, która do władzy doszła pod sztandarami liberalnej gospodarki. Cztery lata wcześniej Jan Maria Rokita mówił w wywiadzie dla „Przeglądu" o zasadzie socjalizmu administracyjnego, która głosi, że „im więcej pieniędzy wydamy na naprawę administracji i urzędników, tym obywatelom będzie się lepiej żyło". „To odrzucam jako karygodne" – stwierdzał Rokita, a wtórował mu Aleksander Smolar, prezes Fundacji Batorego: „Potrzeba rozdymania budżetów własnych instytucji i zapewniania wygody urzędnikom jest trudna do stłumienia". Przeciwnicy ideowi z PiS-u jednak byli w tym przypadku zaskakująco zgodni – pięć lat wcześniej ogłosili program „Tanie państwo", zakładający m.in. znaczące cięcia budżetowe poprzez likwidację wielu instytucji. Notabene trudno sobie wyobrazić, żeby program o takiej nazwie zyskał popularność w Polsce AD 2021.

Odwrót od liberalizmu?

Tendencje antyliberalne nasiliły się mniej więcej w tym samym czasie w Polsce, co i na Zachodzie. Tam ich wzmocnienie spowodował kryzys finansowy lat 2007–2009. My przeszliśmy wprawdzie przez ten kryzys względnie suchą nogą, jednak polityka Platformy Obywatelskiej (którą zresztą trudno nazwać szczególnie liberalną) budziła coraz większe niezadowolenie. Co prawda byliśmy już częścią Zachodu, ale autostrady, pływalnie i orliki wybudowane za środki unijne nie cieszyły tak bardzo, jak wydawało się rządzącym, a samoloty Ryanaira i WizzAira zabierały kolejne setki migrantów do Londynu.

Podstawowym problemem nie było już bezrobocie, lecz niski poziom życia – system, który stworzono, nie umożliwiał zaś zdobycia pieniędzy, które mogłyby realnie podnieść stopę życiową Polakom. Wtedy obudziło się w nich pragnienie silniejszego państwa. Wyczuł je prędko Jarosław Kaczyński, czego wczesnym, symbolicznym wyrazem była rehabilitacja Edwarda Gierka podczas kampanii wyborczej w roku 2010. Obóz zgromadzony wokół dzisiejszej opozycji także próbował rewidować swoje podejście, czego symbolem stał się słynny wywiad udzielony Grzegorzowi Sroczyńskiego przez Marcina Króla pt. „Byliśmy głupi", ale było już za późno. Idee antyliberalne przejął PiS i w 2015 r. szedł do wyborów już pod wyraźnymi hasłami zwiększenia interwencjonizmu państwowego.

„Nowy etatyzm" PiS-u to nie tylko program 500+ – przyświeca on w ogóle myśli strategicznej Prawa i Sprawiedliwości. We wstępie do „Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju" Mateusz Morawiecki pięć lat po wywiadzie Adama Leszczyńskiego z Williamsonem podobnie krytykuje transformację opartą na konsensusie waszyngtońskim i stwierdza, że: „Państwo ma do odegrania fundamentalną rolę w inicjowaniu i realizacji zmiany modelu rozwoju społeczno-gospodarczego", a „proaktywna polityka państwa może dawać pozytywne impulsy i generować pozytywną presję dla tworzenia nowoczesnej, innowacyjnej i zrównoważonej gospodarki".

PiS, wzmacniając rolę państwa (przynajmniej deklaratywnie, bo w praktyce efekty nie są oszałamiające) wstrzelił się w lukę, którą na Zachodzie wypełniają partie i organizacje lewicowe. Wiąże się to z rosnącą lewicowością młodego pokolenia, które, rozczarowane światem, jaki stworzyli dla niego „boomerzy" i „dziadersi", już przed pandemią oczekiwało dużo silniejszej ingerencji państwa. W Polsce pokolenia „tubylców internetu" mogą na bieżąco porównywać swoje możliwości z tymi, jakie mają rówieśnicy z krajów zachodnich, i nie wierzą już w bycie „kowalem własnego losu". Przedsiębiorczość i prowadzenie własnej firmy nie wystarczają już, by kupić mieszkanie w dużej miejscowości. Coraz popularniejszy jest postulat dochodu gwarantowanego, a w debacie publicznej pojawiają się też postulaty dużo bardziej radykalne („Płaćmy studentom za to, że pobierają naukę" – pisał Jakub Pietrzak już trzy lata temuw „Krytyce Politycznej"). Do głosowania na PiS zniechęca młodych konserwatyzm obyczajowy i sceptyczny stosunek do Zachodu, ale w sferze gospodarczo-społecznej partia rządząca nie jest aż tak daleka od postulatów młodej lewicy.

W poszukiwaniu opiekuna

Po roku pandemii nic nie wskazuje na to, że dążenie do etatyzmu osłabnie – czy to w Polsce, czy na świecie. „Od Bejrutu przez Bogotę do Brukseli, ludzie coraz częściej wychodzą na ulicę, żeby wyrazić niezadowolenie z rządów i ich możliwości zaspokojenia potrzeb. W efekcie tego braku równowagi mamy do czynienia z napięciem, a nawet erozją starych porządków – od instytucji przez normy do sposobów rządzenia" – piszą eksperci, którzy stworzyli dla Narodowej Rady Wywiadu USA raport pt. „Global Trends 2040: A More Contested World" (Globalne trendy 2040: Świat rosnących sprzeczności).

W sytuacji globalnego zagrożenia jednostki i małe grupy okazały się w dużej mierze bezradne. Także organizacje międzynarodowe nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań. Światowa Organizacja Zdrowia oskarżana była o uleganie wpływom chińskim, a Unia Europejska – sądząc po danych dotyczących przypadków i ofiar koronawirusa – mimo odważnej decyzji o uwspólnotowieniu długów radzi sobie z pandemią słabo w porównaniu z Wielką Brytanią będącą tuż po brexicie. Dochodzi do tego kryzys klimatyczny – zmierzenie się z nim wymaga ogromnych zasobów.

Szukamy więc opiekuna, którego dobrze znamy i który nie jest od nas tak oddalony jak organizacje międzynarodowe, a jednocześnie ma większą siłę i zasoby niż wspólnoty lokalne czy niewielkie organizacje. I zwracamy się do państwa. Jest to tendencja zrozumiała – zanim jednak podejmiemy kolejne radykalne kroki w stronę etatyzmu, należy zastanowić się także nad możliwymi niebezpieczeństwami. Państwo bowiem, jak wszystkie instytucje stworzone przez ludzi, jest także niedoskonałe, i w jego funkcjonowanie wpisana jest tendencja do nadmiernego wzrostu kosztem społeczeństwa (w tym sensie słowa Aleksandra Smolara sprzed 15 lat pozostają w mocy). A wraz z nasilaniem się tej tendencji znajdujemy się już o krok od pochłonięcia kolejnych obszarów sfery prywatnej, a więc i wolności, przez państwowego Lewiatana, choćby pod hasłem zapewnienia bezpieczeństwa.

Pandemia pokazała co prawda, że faktycznie bez wzmocnienia państw trudno to bezpieczeństwo zapewnić. W tych czasach trzeba szczególnie pamiętać o jednej z konstytucyjnych zasad, na których opiera się polska państwowość – o zasadzie pomocniczości. W jej myśl państwo nie powinno ingerować w sprawy, z którymi są w stanie poradzić sobie jednostki lub mniejsze wspólnoty. Jeśli zaś będzie ingerować, to może w krótkim terminie rozwiąże kilka palących problemów, ale w dłuższym przyczyni się do osłabienia społeczeństwa i obecnych w nim ludzkich, altruistycznych odruchów – po co bowiem pomagać drugiemu, skoro może i powinno to zrobić państwo? 

Jarema Piekutowski – socjolog i publicysta, główny ekspert ds. społecznych „Nowej Konfederacji", członek Laboratorium Więzi

"Państwo kontratakuje" – tak mocny tytuł zdecydował się nadać Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju swojemu raportowi opublikowanemu w listopadzie 2020 r. Rola przedsiębiorstw i banków państwowych zdaniem autorów staje się coraz silniejsza. Pandemia Covid-19 spowodowała większy nacisk na uspołecznianie ryzyka, a obywatele, na których to ryzyko jest często przenoszone, coraz silniej domagają się, by państwo zapewniło sprawiedliwość.

Czy koronawirus położył kres liberalizmowi i nadeszły czasy nowego etatyzmu? Mamy do czynienia raczej z przyśpieszeniem już obecnych trendów. Zwiększenie udziału państwa w gospodarce to proces, który trwa od dawna. Jak wskazuje cytowany raport EBOR, o ile w połowie XIX wieku wydatki rządów państw rozwiniętych stanowiły średnio 8 proc. produktu krajowego brutto, o tyle w roku 2021 jest to już 40 proc. Odpowiedzialny jest za to przede wszystkim wzrost wydatków na edukację i ochronę zdrowia. Kryje się jednak za tym głębsza przemiana społeczno-gospodarcza.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi