Jan Truszczyński: Jak Rosjanie pomogli nam w drodze do Unii

Kraje EWG mocno broniły rynków przed polskimi towarami. Jednak gdy w 1991 roku rosyjscy generałowie wyprowadzili czołgi na ulice Moskwy, Zachód uznał, że trzeba zacieśnić relacje handlowo-gospodarcze z Polską - mówi Jan Truszczyński, dyplomata, wiceszef MSZ w rządzie Marka Belki.

Publikacja: 07.05.2021 18:00

Jan Truszczyński: Jak Rosjanie pomogli nam w drodze do Unii

Foto: Maicej Figurski

Plus Minus: Był pan głównym negocjatorem w procesie ustalania warunków naszego przystąpienia do Unii Europejskiej. Na czym polegała ta robota?

Na podwiązywaniu sznurków, które ciągle wisiały luzem (śmiech). A poważnie mówiąc, musiałem grać na dwóch boiskach – z jednej strony naciskałem na Brukselę, żeby uznawała racjonalność naszych argumentów, a z drugiej, na krajowym podwórku, wymuszałem na politykach zachowania racjonalne i pilnowałem, żeby nie ulegali naciskom sektorowym. A moim głównym zadaniem było posuwanie spraw do przodu.

Kiedy w Polsce zaczęły się pierwsze poważne przymiarki do dołączenia do Wspólnoty Europejskiej?

W 1990 roku. Choć można uznać, że pierwszy kroczek uczynił w 1989 roku rząd Tadeusza Mazowieckiego, podpisując umowę z Europejską Wspólnotą Gospodarczą, wynegocjowaną w całości przez rząd Mieczysława Rakowskiego. Wtedy pojawiło się myślenie, że należałoby pójść wyżej niż umowy handlowe i otworzyć perspektywę stowarzyszenia nowych demokracji ze Wspólnotą. 30 stycznia 1990 roku Tadeusz Mazowiecki przyjechał do Brukseli. Miał zaplanowaną jedną rozmowę z przewodniczącym Komisji Europejskiej, a zrobiły się z tego dwie rozmowy w dwóch kolejnych dniach. Wiem, że już wtedy wspólnie z moim szefem Janem Kułakowskim, ambasadorem przy Wspólnotach Europejskich w Brukseli, zastanawiali się, czy i w jakich warunkach można myśleć o większym zacieśnieniu stosunków, wykraczającym nawet poza stowarzyszenie.

Samo doprowadzenie do stowarzyszenia nie było proste.

Oczywiście. Z propozycją zawarcia umowy stowarzyszeniowej wystąpiliśmy do Wspólnoty w czerwcu 1990 roku. Negocjacje podjęto w grudniu, a skończyły się w listopadzie 1991 roku. W grudniu 1991 roku umowa stowarzyszeniowa zwana układem europejskim została podpisana – przez Polskę, Czechosłowację i Węgry. Ale kiełkowała myśl, że trzeba mocniej zakotwiczyć Polskę w rodzinie europejskiej. Stąd mocne zabiegi, żeby w tekście umowy stowarzyszeniowej jako art. 1 znalazło się postanowienie, iż stowarzyszenie jest krokiem pośrednim do członkostwa. Kraje Wspólnoty nie chciały się na to zgodzić. Udało nam się tylko wynegocjować deklarację, którą wstawiliśmy do preambuły. A brzmiała ona mniej więcej tak: Polska stwierdza, że stowarzyszenie jest krokiem na drodze ku członkostwu, a kraje Wspólnoty uznają, że stowarzyszenie może pomóc Polsce w realizacji tego celu. Taki ezopowy język. Później w wyniku utrwalających się zmian prodemokratycznych i prorynkowych doszło do ustalenia kryteriów kopenhaskich, czyli uzgodnień przyjętych na szczycie Rady Europejskiej w Kopenhadze w 1993 roku, w których określono, jaki pułap gospodarczy, organizacyjny, polityczny powinno osiągnąć państwo ubiegające się o członkostwo. Wiosną 1994 roku zostały złożone formalne wnioski o przyjęcie do Unii Europejskiej Węgier oraz Polski i rozpoczął się proces, którego zwieńczeniem było przystąpienie Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku.

Jaki wizerunek miała Polska w zachodniej Europie na początku lat 90.?

Jeszcze pod koniec lat 80. dla Zachodu Polska była krajem zza żelaznej kurtyny, czyli z innej planety. Geograficznie byliśmy blisko, lecz politycznie na antypodach.

Ale w 1989 roku żelazna kurtyna przestała istnieć. A na Zachodzie nadal uważano, że jesteśmy z innej planety?

Zachód chciał nam pomagać w zakorzenieniu zmian demokratycznych, ale nie tak silnie, żeby wywołać jakąś reakcję ze strony Związku Radzieckiego.

Czyli wszyscy bali się Związku Radzieckiego, a później Rosji?

To było bardziej złożone. Opowiem pewną anegdotę: kiedy w 1991 roku negocjowaliśmy umowę stowarzyszeniową, w pewnym momencie utknęliśmy w martwym punkcie. Polska oczekiwała sensownych warunków dostępu swoich towarów rolnych do rynku EWG, a odruch protekcjonistyczny po stronie zachodnich partnerów był tak silny, że walka o nieduże kontyngenty taryfowe na eksport polskiej wołowiny i kilku innych produktów wywołała impas. My chcieliśmy więcej, oni nie chcieli się absolutnie zgodzić. W lipcu negocjacje zostały zawieszone.

Co pomogło?

Słynny nieudany pucz Janajewa (przeprowadzona w sierpniu 1991 r. przez twardogłowych generałów próba przejęcia władzy i powstrzymania rozpadu ZSRR – red.). Dla Francji, Włoch, Hiszpanii to był zimny prysznic. Nagle te kraje zrozumiały, że jeszcze nic nie jest przesądzone. Niby kierunek na demokrację i rynek został wytyczony, ale nie wiadomo, do jakich wydarzeń dojdzie i czy one wszystkiego nie zdestabilizują. Wtedy Zachód uznał, że z powodów geopolitycznych trzeba poczynić dodatkowe koncesje na rzecz Polski, a przede wszystkim odblokować negocjacje i zacieśnić relacje handlowo-gospodarcze. Poza tym Polska miała kilka atutów. Kolejne rządy były nakierowane na członkostwo we Wspólnocie i nie traciły tego celu z pola widzenia. Chlubiliśmy się tym, że choć rządy różnią się pod względem ideowym, to w tej sprawie były jednomyślne. Zachód Europy we własnych analizach też dostrzegał tę konsekwencję. Kiedy Polska w 1996 roku została uznana przez Komisję Europejską za państwo wystarczająco przygotowane do podjęcia negocjacji akcesyjnych, jednym z argumentów było to, iż mimo zmian rządów kurs prodemokratyczny był utrzymywany.

Czy za rządów SLD–PSL pojawiły się wątpliwości co do zacieśniania współpracy ze Wspólnotą?

Nie znam takich faktów. W latach 1991–1992, kiedy było widać, że zachód Europy nie jest gotowy, by otworzyć wschodniej Europie perspektywę członkostwa, pojawiła się koncepcja powołania jakiejś odrębnej organizacji gospodarczej – EWG-bis. Ale za tym hasłem nigdy nie kryła się przedyskutowana koncepcja.

Wróćmy do roku 1996. Kiedy rozpoczęliśmy negocjacje?

Nie tak prędko. W lipcu 1997 roku Komisja Europejska przedstawiła oceny stanu gotowości poszczególnych krajów do członkostwa. Polska znalazła się w grupie krajów ocenianych najlepiej. W grudniu 1997 r. szefowie państw i rządów Unii dali sygnał do otwarcia negocjacji, które rozpoczęły się pod koniec marca 1998 roku. Tego dnia w Brukseli był Bronisław Geremek, szef MSZ w rządzie Jerzego Buzka, i rozpoczynał w imieniu Polski negocjacje akcesyjne, które skończył Leszek Miller.

Jakie były nastroje w pierwszej delegacji rozpoczynającej negocjacje?

Po pierwszej rundzie negocjacyjnej mieliśmy krótkie robocze spotkanie w naszej misji przy Unii Europejskiej z maleńką lampką szampana. Ale poczucia euforii nie było. Wiedzieliśmy, że to będzie trudny, wieloetapowy proces. Optymiści sądzili, że już w 2000 roku skończymy negocjacje, realiści przewidywali, że wszystko potrwa znacznie dłużej.

Czy dominowało rozumowanie: „musimy wziąć, co nam dadzą, i się cieszyć", czy też: „musimy wyszarpać, ile się da, i mamy na to szansę"?

Negocjacje to jest proces budowy wzajemnego zaufania. Żeby posuwały się do przodu, musieliśmy stale dostarczać dowodów, iż modernizujemy instytucje, szkolimy urzędników, przygotowujemy przedsiębiorstwa do funkcjonowania w nowych warunkach, zmieniamy standardy techniczne itd. A głównym powodem sporów były rozwiązania przejściowe w tych obszarach, o których wiedzieliśmy, że dostosowanie się zajmie nam więcej czasu. Ale nie tylko nam. Dlaczego był siedmioletni okres przejściowy na swobodny dostęp pracowników z Polski i innych krajów do unijnych rynków pracy? Dlatego, że szczególnie Austria i Niemcy obawiały się negatywnych konsekwencji dla własnego rynku pracy w wyniku zakładanej emigracji zarobkowej. My też potrzebowaliśmy wielu rozwiązań przejściowych. W samym obszarze ochrony środowiska postulowaliśmy kilkanaście rozwiązań przejściowych, bo dostosowanie do norm unijnych było kosztowne.

Na przykład jeśli chodzi o poziom emisji dwutlenku siarki, negocjowaliśmy rozwiązania nieomal na poziomie każdego paleniska w elektrowni sieciowej

i w każdej większej elektrociepłowni komunalnej. Notabene w tym obszarze ostatnie okresy przejściowe skończyły się dopiero w 2017 roku.

Opinia publiczna pamięta głównie końcowy akord negocjacji w wykonaniu Leszka Millera, czyli bój o kwoty mleczne i dopłaty bezpośrednie dla rolnictwa.

I jeszcze o wyszarpanie większych pieniędzy na zrównoważenie polskiego budżetu centralnego, co niestety udało się połowicznie. Natomiast wielkość kwoty mlecznej, czyli ilości mleka sprzedawanego w hurcie, była dla mniejszego partnera, czyli PSL, sprawą gardłową. I Miller w trzech kolejnych rozmowach sam na sam z premierem Danii doprowadził do osiągnięcia pułapu pożądanego przez PSL. W tym sensie sukces negocjacyjny był niewątpliwy i pozwoliło to na zachowanie rządu koalicyjnego.

Długo to on się nie zachował, raptem kilka miesięcy, do marca 2003 roku...

Ale upadł z innego powodu. 13 grudnia 2002 roku, podczas negocjacji w Kopenhadze, jeszcze trwał.

Jarosław Kalinowski, wicepremier i minister rolnictwa w rządzie Millera, twierdzi, że ekipie SLD-owskiej nie zależało na sukcesie negocjacyjnym w obszarze rolnictwa. Że gdyby nie jego determinacja, to Miller przystałby na 7 mln ton mleka, które proponowała Unia, co zamordowałoby polskie rolnictwo. Rzeczywiście było lekceważenie spraw rolnych?

Nie. Powiem inaczej. Ludowcy mnożyli postulaty i z niczego nie chcieli ustąpić, bo postrzegali negocjacje jak krakowski targ – coś za coś. W niektórych sprawach proponowali absurdalne rozwiązania, np. różne warunki dzierżawy ziemi dla obcokrajowców w zachodniej i wschodniej Polsce. Ale ponieważ PSL tego potrzebowało, więc to forsowaliśmy. Jeżeli chodzi o dopłaty bezpośrednie, dla nas wszystkich było oczywiste, że polskie rolnictwo musi mieć do nich dostęp, a przecież punkt startowy negocjacji był taki, że nie. Kraje Unii twierdziły, że polscy rolnicy i tak zyskają na wejściu do Unii, bo poprawią się im warunki handlu i wzrosną ceny produktów. Dla nas to było nie do zaakceptowania. Konsekwentnie staraliśmy się o zmianę tego podejścia Unii i to się udało dopiero w 2002 roku. A co do kwot mlecznych, to nie przeczę, że być może zatrzymalibyśmy się na poziomie 8 mln albo 7,5 mln ton, gdyby nie determinacja Kalinowskiego (udało się wywalczyć 8,5 mln ton – red.). I tak mielibyśmy sukces. Zresztą z perspektywy czasu to jest bez znaczenia.

Dlaczego?

Bo gdy się spojrzy na bilans polskiego rolnictwa, podliczy benefity, jakie otrzymało dzięki członkostwu w UE, to sprawa kwot mlecznych schodzi na daleki plan.

Czy był taki moment tamtego dnia, że miał pan poczucie, iż porozumienia nie będzie i polska delegacja wróci z niczym?

Był taki moment po południu 13 grudnia. Mam przed oczami obraz Millera siedzącego na schodach i stojącego nad nim Kalinowskiego, który coś mu tłumaczył. Reszta delegacji przyglądała się tej rozmowie z oddalenia, nie wiedząc, czy ta rozmowa doprowadzi do upadku rządu czy jeszcze nie.

Rządy Jerzego Buzka i Leszka Millera wzajemnie obwiniały się o nieudolność negocjacyjną. Ministrowie od Millera mówili, że za Buzka bardzo mało popchnięto negocjacje do przodu. A ci od Buzka zarzucali rządowi Millera, że szedł na zbyt daleko idące ustępstwa, byle tylko szybciej zamykać kolejne obszary negocjacyjne. Jak było według pana?

Trzeba zacząć od tego, że duże rozszerzenie miało przeciwników w Europie. Faktem jest też, że Polska pod względem zamkniętych obszarów negocjacyjnych była w tyle za kilkoma krajami. Nasi partnerzy ze środkowej Europy mówili, że jeżeli ktoś się opóźnia, to trudno, nie można na niego czekać. Trzeba kończyć negocjacje z tymi, którzy są gotowi. Mogliśmy sobie powtarzać, że rozszerzenie bez Polski, czyli największej gospodarki wśród pretendentów do Unii, było niemożliwe. Tego już nie sprawdzimy. Ale pewne zagrożenie, że będziemy przyjmowani do Unii w drugiej kolejności, istniało, przynajmniej teoretycznie. Dlatego po przejęciu pałeczki w negocjacjach przez rząd Millera trzeba było przyspieszyć.

A które kraje nie były zadowolone z dużego rozszerzenia?

Francja obawiała się, że myśl integracyjna w tak dużym klubie ulegnie rozwodnieniu, a ona sama utraci część wpływów na rzecz Niemiec. Kraje takie jak Hiszpania musiały ustąpić po to, żeby nowe biedniejsze państwa miały możliwość skorzystania z funduszy unijnych. Ale uczciwie mówiąc, Hiszpanie, którzy mają tradycję mówienia prosto w oczy, co im się nie podoba, konsekwentnie powtarzali: nie dopuścimy do uszczuplenia naszych interesów dopóty, dopóki nie jesteście w Unii, ale gdy już się w niej znajdziecie, to my, kraje biedniejsze, powinniśmy być strategicznymi partnerami przeciwko klubowi zamożnych.

Czy była wtedy jakaś sprawa, o której może pan powiedzieć, że poniósł porażkę w negocjacjach?

Wyjątkowo mnie drażniło, że nie byliśmy w stanie na żadnym etapie przebić się z uznaniem, iż polskie pielęgniarki były przygotowane do pracy w całej Unii. Trafialiśmy na mur niezgody wynikający ze sztywnej interpretacji polskiego nauczania. Lepsze warunki miały nawet pielęgniarki z byłych republik radzieckich, czyli Litwy, Łotwy i Estonii, a w głowie mi się nie mieściło, że radziecki program kształcenia był uznawany przez Komisję Europejską za wystarczający, by te pielęgniarki nie musiały spełniać dodatkowych warunków. Proszę sobie wyobrazić, że ten problem dowieźliśmy aż do Kopenhagi i położyliśmy na stole w ostatnim dniu negocjacji. Dopiero wtedy uszarpaliśmy lepsze warunki dla naszych pielęgniarek.

Ciekawe, które wynegocjowane kwestie przyniosły inne skutki, niż się spodziewano?

Choćby otwarcie rynku pracy. Szacunki, jakimi posługiwano się, określając prawdopodobne wartości przepływów pracowników, okazały się mocno nietrafione. Wielka Brytania i Irlandia, które otworzyły swój rynek, zostały zalane przez pracowników z nowych krajów. Skala tego zjawiska wielokrotnie przekraczała ich prognozy. Imigracja zarobkowa była jednym z czynników, które przyczyniły się do probrexitowych nastrojów – zwłaszcza wśród brytyjskich niebieskich kołnierzyków, w miastach przemysłowych. Tam, gdzie sytuacja gospodarcza była kiepska, miejscowa ludność uznawała imigrację z Europy Środkowej za zagrożenie dla własnych perspektyw na rynku pracy. Ale ten kij ma dwa końce. My upieraliśmy się przy równym traktowaniu naszych pracowników w Unii, a teraz mamy mieszane uczucia w sprawie emigracji zarobkowej, bo na przykład wyjazd lekarzy i pielęgniarek odbił się negatywnie na poziomie opieki zdrowotnej w naszym kraju.

Czy pana zdaniem udało nam się w pełni wykorzystać szansę, jaką było przystąpienie do Unii, czy też mogło być lepiej?

Dwa lata temu Bank Światowy wziął pod lupę gospodarkę w okresie 2007–2017. Okazało się, że w tej dziesięciolatce Polska i Korea Południowa relatywnie najszybciej przesunęły się z grupy krajów o niskim dochodzie do grupy krajów o dochodzie wyższym. W 2007 roku Polska była na poziomie 55 proc. średniego dochodu unijnego na głowę mieszkańca. W 2017 roku osiągnęliśmy 70 proc. Co prawda był to okres naznaczony kryzysem finansowym i Europa Zachodnia zanotowała z tego powodu recesję, a Polska cały czas szła w górę. Jednak relatywnie najszybciej pokonaliśmy lukę rozwojową między nami a Europą Zachodnią. Przeskoczyliśmy Węgry, zbliżyliśmy się do poziomu Słowacji, przesunęliśmy się do przodu porównywalnie do Litwy, Łotwy i Estonii. Nie można nas uznać za prymusa bijącego innych na głowę, ale uplasowaliśmy się w czołówce, na bardzo przyzwoitym miejscu. Członkostwo w UE bardzo nam się opłaciło, między innymi obniżyło koszty zadłużania, a już samo to przyspieszyło nasz wzrost gospodarczy. Poza tym polskie firmy relatywnie dobrze były przygotowane do akcesji. Cały okres preakcesyjny poświęcony na budowanie instytucji, regulowanie rynku, przygotowanie przedsiębiorstw został dobrze wykorzystany

Czyli nie powiedziałby pan, że Polska to kraj z dykty?

Gdy słyszę takie stwierdzenia, to mnie pusty śmiech ogarnia. Wierzę w twarde dane, którymi operuje Bank Światowy, a z nich wynika, że startowaliśmy z naprawdę niskiego pułapu i świetnie daliśmy sobie radę. Z niechęcią przyglądam się dyskusji, która się rozpętała w ostatnich tygodniach wokół ratyfikacji Funduszu Odbudowy. Te pieniądze są potrzebne naszej gospodarce, bo kryzys covidowy nas nie ominął. Żeby środki z tego funduszu napłynęły do gospodarki, potrzeba jednomyślnej zgody całej Unii Europejskiej, czyli ratyfikacji. I tak się składa, że ten instrument negocjują i wdrażają rządy, a nie inne podmioty. Jeżeli chce się dyskutować o tym, co ma być treścią Krajowego Planu Odbudowy, to trzeba o tym rozmawiać z rządem. I to należało robić. Osobiście przeczytałem Krajowy Plan Odbudowy. Dla przyjemności, do poduszki.

I co pan w nim wyczytał?

Jest w nim sporo niedoróbek – niedookreślone relacje między inwestycjami a reformami, zbyt ogólne postanowienia dotyczące wdrażania planu, brak oceny wpływu na gospodarkę, za mało o tym, jak będzie audytowany przebieg realizacji zadań, za mało informacji o miernikach sukcesu, a to sukces będzie podstawą do wypłaty środków, nie faktura. Czyli na poziomie tzw. kamieni milowych pierwszy dokument był niewystarczający. Zatem było nad czym pracować. Niestety, para ze strony opozycji poszła w stronę pokazuchy politycznej, domagania się, żeby w Sejmie nad tym debatowano. Krajowy Plan Odbudowy wymagał rozmów technicznych. W Senacie wysmażono projekt ustawy o Agencji Wykonawczej, co też jest pokazuchą polityczną, ponieważ w Polsce istnieje dużo rozmaitych ciał rozdzielających fundusze strukturalne. Trzeba było przygotować precyzyjną listę postulatów i negocjować z rządem. Tymczasem opozycja zabrnęła w jałowe politykowanie.

Chciałam jeszcze spytać o oświadczenie lustracyjne, w którym napisał pan, że współpracował ze służbami PRL. Ta sprawa ujrzała światło dzienne akurat pod koniec negocjacji. Czy z powodu tego oświadczenia zmieniło się nastawienie zachodnich partnerów do pana?

Współpraca z wywiadem własnego państwa była częsta, żeby nie powiedzieć nagminna w relacjach Wschód–Zachód. Moja współpraca była raczej przejawem reguły niż wyjątku. Na początku lat 90. jeden z moich rozmówców z sekretariatu Rady Unii powiedział mi: „Cieszę się, że wszystko się zmieniło, że możemy normalnie rozmawiać, bo w 1989 roku, gdy negocjowaliśmy umowę handlową, po każdej naszej rozmowie musiałem pisać dokładną notatkę". Ja miałem lepiej, bo nie musiałem (śmiech). Kiedy startowałem w konkursie na stanowisko w Komisji Europejskiej, uczciwie powiedziałem, że mam taki element w życiorysie, i usłyszałem, że nie ma to żadnego znaczenia. Kompletnie ich to nie interesowało.

Jan Truszczyński Absolwent SGPiS (1972), pracownik MSZ; po 1989 r. w polskim przedstawicielstwie przy Wspólnotach Europejskich, a potem ambasador RP przy Unii Europejskiej, pełnomocnik rządu ds. negocjacji członkostwa Polski w UE; obecnie ekspert w Team Europe, zespole doradców Krajowej Izby Gospodarczej.

Plus Minus: Był pan głównym negocjatorem w procesie ustalania warunków naszego przystąpienia do Unii Europejskiej. Na czym polegała ta robota?

Na podwiązywaniu sznurków, które ciągle wisiały luzem (śmiech). A poważnie mówiąc, musiałem grać na dwóch boiskach – z jednej strony naciskałem na Brukselę, żeby uznawała racjonalność naszych argumentów, a z drugiej, na krajowym podwórku, wymuszałem na politykach zachowania racjonalne i pilnowałem, żeby nie ulegali naciskom sektorowym. A moim głównym zadaniem było posuwanie spraw do przodu.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi