Konflikt w Gazie. Izrael stoi przed diabelskim wyborem

Państwo żydowskie opiera swoją tożsamość zarówno na etnicznym charakterze, jak i demokratycznym ustroju. Wojna z Hamasem pokazała, że Izraelczycy muszą postawić na jedno albo drugie. Obu nie da się utrzymać.

Publikacja: 21.05.2021 10:00

Netanjahu nie zdecydował się na przeprowadzenie ofensywy lądowej na Strefę Gazy. Atak z dystansu ma

Netanjahu nie zdecydował się na przeprowadzenie ofensywy lądowej na Strefę Gazy. Atak z dystansu ma wystarczyć, aby zniszczyć infrastrukturę bojową zbudowaną przez Hamas

Foto: AFP

Od dawna Izrael nie miał bardziej sprzyjającego mu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Być może nawet nigdy nie miał. Przyznał to sam Beniamin Netanjahu. – Pokój można budować tylko na prawdzie. Dziś jesteśmy świadkami wspaniałego dnia. Nie zapomnijmy o nim. Prezydencie Trump, doceniając historię, stworzył pan historię – zwrócił się izraelski premier 14 maja 2018 r. do amerykańskiego przywódcy. Chwilę wcześniej została zainaugurowana działalność nowej ambasady USA w Jerozolimie. Najpotężniejsze państwo świata w namacalny sposób uznało „odwieczną stolicę Izraela".

Ale nawet w zamyśle Donalda Trumpa to nie był darmowy prezent. Półtora roku później, 28 stycznia 2020 r., jego zięć Jared Kushner przedstawił „wizję pokoju na Bliskim Wschodzie". Dokument powstał bez konsultacji z władzami palestyńskimi i został przez nie natychmiast odrzucony. Wszyscy kandydaci Partii Demokratycznej w rozkręcającej się wówczas kampanii wyborczej w Stanach uznali, że to nic więcej, jak „zasłona dymna" dla kolonizacji przez Izrael terytoriów okupowanych. I faktycznie, dołączona do planu Kushnera mapka zakładała aneksję przez Izrael blisko jednej trzeciej Zachodniego Brzegu Jordanu. Państwo żydowskie miało też ostatecznie przejąć wschodnią część Jerozolimy, z której Palestyńczycy chcą uczynić własną stolicę.

Mimo wszystko nawet tak radykalnie przychylny scenariusz zakładał utworzenie dwóch państw, obok izraelskiego także palestyńskiego. To drugie miało co prawda mieć rachityczny kształt: odsunięte od Jordanu dostałoby w formie kompensacji za te żyzne ziemie skrawki pustyni przy granicy z Egiptem. Kushner rozesłał jednak do ambasad USA na świecie notę, w której tłumaczył, że w zamian za tak duże koncesje Netanjahu zobowiązał się do wstrzymania kolonizacji na terenach zarezerwowanych w myśl jego wizji dla Palestyńczyków. Przynajmniej przez następne cztery lata.

Netanjahu oszukał Trumpa

David Andelman, były korespondent „New York Timesa" na Bliskim Wschodzie, tłumaczy CNN, że plan wydawał się początkowo wielkim sukcesem premiera Izraela. Zjednoczone Emiraty Arabskie, Maroko, Bahrajn i Sudan, przez wiele dekad zaprzysięgli wrogowie państwa żydowskiego, nawiązali z nim stosunki dyplomatyczne. Netanjahu żywił nadzieję, że to tylko wstęp do normalizacji relacji z najpotężniejszym z krajów arabskich: monarchią Saudów. W ten sposób realnych kształtów miała nabrać jego strategia rozwiązania kwestii palestyńskiej „od zewnątrz", poprzez presję bratnich państw na Palestyńczyków. Zdradzony przez swoich sojuszników i skompromitowany swoim radykalnym założeniem całkowitej likwidacji Izraela Hamas miał zostać zepchnięty do głębokiej defensywy, wręcz skazany na izraelskie dyktando.

Wiele wskazuje na to, że wiarą w taki sukces Netanjahu się po prostu zachłysnął. Uwierzył we własną retorykę, być może zlekceważył raporty Mosadu, który przecież musiał mu donosić o nastrojach wśród ludności arabskiej – tak w samym Izraelu, jak i na terytoriach okupowanych. W każdym razie dziś, 16 miesięcy po prezentacji wizji Kushnera, jest jasne, że premier oszukał nawet tak przychylną mu administrację, jaką była ekipa Trumpa. Na terenach zarezerwowanych dla Palestyńczyków na mapce zięcia byłego prezydenta nadal pojawiali się kolejni żydowscy osadnicy, przekreślając możliwość budowy nawet najbardziej rachitycznego państwa palestyńskiego.

– To fundamentalny błąd, bo nie ma większej gwarancji bezpieczeństwa Izraela niż jego legitymizacja. A ta nie jest możliwa bez równoległej budowy suwerennego państwa dla Palestyńczyków – tłumaczy „Plusowi Minusowi" Dominique Moisi, ekspert paryskiego Instytutu Montaigne i założyciel Francuskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

Rachunek pułkownika Mendesa

Pod koniec marca, sześć tygodni przed inauguracją ambasady USA w Jerozolimie, odbyła się w Knesecie debata, która była być może równie ważna, co ostateczne uznanie przez Amerykę „wiecznej stolicy Izraela". W jej trakcie pułkownik Uri Mendes, wiceszef wojskowej administracji terenów okupowanych (COGAT), ostrzegł, że ludność palestyńska Judei i Samarii (izraelska nazwa Zachodniego Brzegu Jordanu) liczy już 2,7 mln osób i szybko rośnie. Jeśli do tego dodać 2 mln Palestyńczyków ze Strefy Gazy oraz podobną liczbę Arabów mieszkających w samym Izraelu, daje to blisko 7 mln: mniej więcej tyle, ilu Żydów mieszka w Ziemi Obiecanej.

Ta równowaga, już sama przez się niepokojąca dla władz Izraela, długo się przy tym nie utrzyma. Wkrótce przechyli się na rzecz Arabów. Pomijając ultraortodoksyjnych wyznawców judaizmu, rodziny żydowskie mają mniej dzieci od arabskich. Właśnie dlatego potomkowie 700 tys. Arabów, którzy w chwili kształtowania się Izraela w 1948 r. pozostali na terenie przyszłego państwa żydowskiego, dziś są prawie trzykrotnie liczniejsi i stanowią 21 proc. izraelskich obywateli. Ta różnica w rozrodczości jest tym istotniejsza, że źródło żydowskiej emigracji, jakie stanowił rozpadający się Związek Radziecki, wysycha.

Zdając sobie sprawę z tego zagrożenia, wywodzący się podobnie jak Netanjahu z konserwatywnego Likudu premier Ariel Szaron 15 sierpnia 2005 r. podjął decyzję o jednostronnym wycofaniu się Izraela ze Strefy Gazy. Armia (IDF) zlikwidowała tu swoją infrastrukturę, siłą rozmontowano też 25 kolonii żydowskich zamieszkałych przez 9 tys. osób. Szef rządu chciał w ten sposób zagwarantować, że na terytoriach kontrolowanych w taki czy inny sposób przez Tel Awiw Żydzi będą stanowić większość.

Porażka planu Szarona

Dziś widać jednak, że ten plan się nie powiódł. Już rok po wycofaniu się Izraela Hamas, który jest uważany za organizację terrorystyczną tak przez Amerykę, jak i Unię Europejską, przejął władzę w Strefie Gazy. Terytorium wielkie jak dwie trzecie Warszawy popadało w coraz większą izolację, bo proces pokojowy utknął w martwym punkcie. Stało się gniazdem biedy, desperacji, ale też korupcji. I przede wszystkim bazą dla coraz większej liczby bojowników Hamasu i islamskiego Dżihadu.

Izraelska armia już trzy razy musiała interweniować w Gazie, o której Izraelczycy chcieli zapomnieć. Ale to obecny konflikt najlepiej pokazuje, jak bardzo losy Izraela i Gazy są ze sobą związane. Co prawda bezpośrednim powodem rozpoczęcia 10 maja ostrzału rakietowego przez Hamas było wtargnięcie izraelskiej policji do meczetu Al-Aksa na Górze Świątynnej w Jerozolimie, a także próba wyrzucenia z domów kilku palestyńskich rodzin w Szajch Dżarrah we wschodniej części miasta. Ale to wszystko tylko zapłon, który doprowadził do eksplozji nagromadzonej przez lata wrogości i frustracji.

Przewaga technologiczna Izraela, w szczególności system obrony rakietowej Żelazna Kopuła, powoduje, że tylko nieliczne z tysięcy pocisków wystrzelonych przez Hamas docierają do celu. A jednak to wystarczy, aby siać przerażenie wśród Izraelczyków. Po części w obawie przed wzięciem izraelskich żołnierzy w niewolę oraz poważnych strat Netanjahu nie zdecydował się na przeprowadzenie ofensywy lądowej na Strefę Gazy. Atak z dystansu ma wystarczyć, aby zniszczyć infrastrukturę bojową zbudowaną przez Hamas, w szczególności sieć podziemnych tuneli, pozwalającą na przemieszczanie się terrorystów. Dzięki w zasadzie pełnej kontroli nad przestrzenią powietrzną IDF zdołał także zabić większość przywódców wrogiej organizacji.

Ale mimo to nie tylko Izrael jest w tej operacji zwycięzcą, takim poczuwać się może także Hamas. Strategia Szarona poniosła w końcu porażkę, skoro Izrael znów musi pochylić się nad sytuacją w Strefie Gazy. W ten sposób 2 mln mieszkańców Gazy nadal tkwi w bilansie pułkownika Mendesa.

Zarzuty Cartera

Z perspektywy palestyńskiej jeszcze większym sukcesem jest reakcja ludności arabskiej Izraela na zajścia w Jerozolimie. Z pewnością zaskoczyła ona Netanjahu. Ramla, Jafa, Akka, Hajfa – w wielu miastach Izraela doszło do gwałtownych starć między ludnością żydowską i arabską. Rzecz wyjątkowa w historii kraju: w Lod władze wprowadziły godzinę policyjną. Tak poważne są obawy przed samosądami. Prezydent Re'uwen Riwlin ostrzegł przed groźbą wojny domowej.

Izraelscy Arabowie żyją wyraźnie skromniej niż ich żydowscy współobywatele. 36 proc. z nich ląduje poniżej progu biedy wobec 17 proc. w przypadku reszty ludności kraju (w szczególności za sprawą trudnych warunków życia ortodoksyjnych Żydów). Ale mimo to sytuacja materialna izraelskich Arabów jest niepomiernie lepsza niż ich kuzynów żyjących w Strefie Gazy czy na Zachodnim Brzegu. Mają też wiele przywilejów, o których ci ostatni mogą tylko marzyć, w tym prawo udziału w głosowaniach czy korzystania z zabezpieczeń socjalnych (nie podlegają jedynie poborowi do wojska). Jeśli w regionie świata, gdzie kraje demokratyczne poza Izraelem (i ostatnio Tunezją) zasadniczo nie istnieją, takie korzyści okazały się niewystarczające, aby w ciągu trzech pokoleń wytworzyć poczucie przywiązania do państwa, to jest to sygnał dla Tel Awiwu, jak groźna może być utrata większości przez żydowski elektorat.

To stawia na ostrzu noża kwestię Zachodniego Brzegu. W czasach pokoju turyści zwykle dostają się do tego terytorium, jadąc od Jerozolimy do Betlejem. Po drodze mijają potężny betonowy mur, zasieki. Brak możliwości swobodnego poruszania się to pierwszy sygnał różnicy w statusie tutejszej ludności z Izraelczykami. Co prawda część kompetencji przejęły tu władze Autonomii Palestyńskiej, skorumpowane i niepodlegające od kilkunastu lat demokratycznej weryfikacji. Jednak o przytłaczającej większości spraw decyduje rząd izraelski, na którego kształt ludność arabska Zachodniego Brzegu nie ma wpływu, bo jest pozbawiona obywatelstwa i nie może brać udziału w wyborach do Knesetu. To przekłada się na nieraz drastyczne różnice w warunkach życia. 650 tys. żydowskich osadników, choć stanowi jedną piątą ludności Zachodniego Brzegu, ma np. dostęp do 85 proc. wody całego terytorium (dane Banku Światowego). Korzysta też z własnej sieci lepszych dróg, czy podlega odrębnemu prawu rodzinnemu.

Już w 2006 r. były prezydent USA Jimmy Carter, który doprowadził do normalizacji stosunków między Izraelem a Egiptem, wydał bestseller „Palestine: Peace Not Apartheid" (Palestyna: pokój, nie apartheid). Jak podkreślał, odnosił się tylko do sytuacji w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu, nie samego Izraela. Ale przecież użył słowa, które tak bardzo podważa legitymizację kraju, który zrodził się z tragedii Holokaustu i chciał być wzorem równych praw dla wszystkich. Przez kolejne 15 lat zarzuty Cartera nabrały jeszcze większej mocy. Idea utworzenia państwa palestyńskiego staje się w końcu coraz bardziej nierealna, przez co zanika kluczowy argument, że rozwiązania, którym podlega ludność arabska, są tylko przejściowe.

Biden pod presją

Demograficzna batalia ma też przełożenie na pozycję międzynarodową Izraela, a więc jego bezpieczeństwo. Nigdzie nie widać tego lepiej niż po relacjach ze Stanami Zjednoczonymi. Joe Biden doszedł do władzy mimo próby obalenia demokratycznego werdyktu przez zwolenników Donalda Trumpa. To doprowadziło do jeszcze mocniejszego skoncentrowania się nowej administracji na praworządności i przestrzeganiu reguł demokracji. Odczuwa to Polska, ale dla Izraela, ze względu na permanentne zagrożenie, jakiemu podlega, sprawa jest niepomiernie ważniejsza.

Netanjahu czekał miesiąc od inauguracji na telefon od Bidena, znalazł się dopiero na 12. miejscu wśród przywódców, którzy dostąpili tego zaszczytu. To był sygnał, że nowy lokator Białego Domu woli skoncentrować się na innych niż Izrael priorytetach, jak powstrzymaniu chińskiej potęgi, zablokowaniu programu atomowego Iranu czy na ochronie klimatu. Początkowo ten układ mógł być nawet wygodny dla Netanjahu, który korzystając z braku wiary Białego Domu w proces pokojowy, kontynuował politykę faktów dokonanych. Jednak w chwili próby, jaką jest wyzwanie rzucone przez Hamas, wsparcie Ameryki nie okazało się już tak bezwarunkowe jak wcześniej. Do Izraela nie poleciał sekretarz stanu czy sekretarz obrony, zaś Biden, choć częściej był już na łączach z Netanjahu, zaczął domagać się zawieszenia broni, podczas gdy premier zamierza jeszcze przez szereg dni niszczyć Hamas.

W wyniku bombardowań Strefy Gazy zginęło już ponad 200 osób. Obraz zniszczeń i ofiar nie pozostaje bez wpływu na opinię publiczną w USA, tym bardziej że wspólnota wartości łącząca oba kraje, oparta na demokracji i prawach człowieka, jest podawana w wątpliwość. Widać to szczególnie w Partii Demokratycznej. 28 jej senatorów podpisało się pod apelem o „natychmiastowe wstrzymanie działań bojowych". Wśród sygnatariuszy znalazły się tak wpływowe postacie, jak przewodniczący komisji sił zbrojnych Jack Reed czy szef komisji spraw zagranicznych Bob Menendez. Prezydent nie może takiego lobby lekceważyć.

Jednak najbardziej niepokojąca dla Tel Awiwu jest ewolucja podejścia do Izraela wpływowej żydowskiej mniejszości w Ameryce. Jej odczucia precyzyjnie zbadał w opublikowanej właśnie analizie prestiżowy waszyngtoński instytut Pew. To część amerykańskiego społeczeństwa, która aż w 70 proc. głosuje na demokratów (26 proc. stawia na republikanów). Jednak zdaniem ankieterów tylko 40 proc. Żydów w USA popiera politykę Netanjahu, a jedynie 34 proc. jest przeciwnych nałożeniu przez Stany Zjednoczone sankcji na Izrael za łamanie prawa międzynarodowego i kolonizację terytoriów okupowanych. Być może jeszcze bardziej znacząca jest różnica pokoleniowa w społeczności żydowskiej za oceanem. Okazuje się, że jedynie 48 proc. młodych amerykańskich Żydów czuje związek z Izraelem. To nie może napawać otuchą władz w Tel Awiwie.

Od dawna Izrael nie miał bardziej sprzyjającego mu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Być może nawet nigdy nie miał. Przyznał to sam Beniamin Netanjahu. – Pokój można budować tylko na prawdzie. Dziś jesteśmy świadkami wspaniałego dnia. Nie zapomnijmy o nim. Prezydencie Trump, doceniając historię, stworzył pan historię – zwrócił się izraelski premier 14 maja 2018 r. do amerykańskiego przywódcy. Chwilę wcześniej została zainaugurowana działalność nowej ambasady USA w Jerozolimie. Najpotężniejsze państwo świata w namacalny sposób uznało „odwieczną stolicę Izraela".

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi