Plus Minus: Wkrótce ukazuje się pani biografia Józefiny Szelińskiej, narzeczonej Brunona Schulza. Wiesław Budzyński na wiadomość, że przymierza się pani do tego przedsięwzięcia, zareagował: „To się nie uda! Już za późno jest na tę książkę". Mylił się?
Zależy, jak na to spojrzeć. Istotnie, materiałów nie miałam wiele. I dlatego to nie będzie biografia w sensie ścisłym. Lubię być nieprzewidywalna. I lubię nowe wyzwania. To będzie historia o miłości dwojga ludzi. I o pamięci. Romans biograficzny.
Od Elżbiety Ficowskiej otrzymała pani spory zbiór korespondencji Jerzego Ficowskiego z Szelińską. To był początek?
Tak, wszystko zaczęło się od tych listów. Listów Józefiny, Muzy... z upływem czasu Muzy na emeryturze, do biografa Brunona Schulza. Muszę przyznać, że wcześniej nie myślałam nigdy o tej kobiecie, nie wiedziałam nawet o jej istnieniu. W korespondencji dostrzegłam materiał, który, jak sądzę, jest bardzo ciekawy.
Dlaczego?
Bo umożliwia ponowną „lekturę" losu Schulza. Józefina była jedyną jego kobietą, która go przeżyła i pozostała mu wierna do końca. Cokolwiek to znaczy. A dla mnie znaczy wiele.
Zawsze miałam wrażenie, że ciągle nie znamy Schulza jako człowieka, mężczyzny. Spojrzenie Szelińskiej pozwala tę postać przybliżyć. Staram się patrzeć na niego jej oczami. Najpierw młodej, trzydziestoletniej kobiety, a później coraz starszej. Odeszła, mając 86 lat. Jedyna narzeczona Schulza miała niezwykłą możliwość obserwowania, jak zmartwychwstawał po latach jako artysta. Towarzyszyła temu „życiu po życiu".
Szelińska odpowiedziała na apel Ficowskiego zamieszczony w „Przekroju" w czerwcu 1948 roku.
Ficowski szukał wtedy jakichkolwiek śladów związanych z Schulzem. Mam wrażenie, że bez niego Schulz by nie istniał. Nie tylko ustalił najważniejsze fakty biograficzne dotyczące geniusza z Drohobycza, ale też latami zbierał dokumenty, listy, rysunki, a czynił to wszystko z pasją, podziwem i miłością do autora „Sklepów cynamonowych". Wyobrażam sobie jego radość, gdy docierał do kolejnych świadków jego życia. Pracował nad tym latami.
Jednak Szelińska nie była łatwą korespondentką. Uciekała przed wspomnieniami, niechętnie ujawniała fakty. Ficowski nazwał ją nawet Bezimienną.
Nie chciała być Muzą na emeryturze. Prosiła Ficowskiego o zupełne wykropkowanie i pominięcie jej imienia i nazwiska i o nierozszyfrowywanie ich w żadnym komentarzu, w jakichkolwiek publikacjach. Występowała jako „J.". Pozostał wierny tej prośbie aż do jej śmierci. Jednocześnie już w pierwszym powojennym liście podsuwała tropy świadczące o tym, że znała Schulza lepiej niż inni. Wspominała o ich wspólnej, bogatej korespondencji, która zaginęła. Informowała, że jest w posiadaniu teki grafik i jednego sztychu bez kopii, kilku rysunków, autoportretów i dwóch jej portretów pastelowych. Z jednej strony uciekała od wspomnień, a z drugiej, w swoim mieszkaniu w Gdańsku, miała na ścianach portrety Schulza i jego rysunki. Jej wewnętrzna przestrzeń bardzo silnie zagospodarowana była istnieniem tego artysty. Nie przestawała z nim obcować.