W 1908 roku Marcel Proust miał już 37 lat i uważał swoje życie za porażkę. Jego rodzice, do których był mocno przywiązany, nie żyli. Brat opuścił rodzinny dom w 1903, w roku śmierci ojca. Matka, którą Marcel kochał najmocniej, odeszła dwa lata później. Został sam, przeprowadził się więc do kamienicy przy bulwarze Haussmanna. Korek, którym były wyłożone ściany jego pokoju, pojawił się dopiero w 1910 roku, kiedy Proust przestał już ukrywać, że pracuje nad „czymś w rodzaju powieści".
Przełom nastąpił nieco wcześniej, gdy pisarz postanowił się rozprawić z Charles'em-Augustinem Sainte-Beuve'em. „W poszukiwaniu straconego czasu" wyłoniło się spontanicznie z polemiki z nieżyjącym już od niemal czterdziestu lat krytykiem literackim. Jesienią 1908 roku Proust rozpoczął pracę nad esejem, który po sześćdziesięciu latach od pośmiertnego wydania w języku francuskim trafia wreszcie do Polski w świetnym przekładzie Anastazji Dwulit.
Wiosną 1909 roku Proust wiedział już, co znajdzie się w dziele jego życia. Zarzucił wówczas pracę nad „Przeciwko Sainte-Beauve'owi", które okazało się – jak określił to trafnie jeden z jego biografów George Painter – „świetną porażką". Z rozprawy krytycznej wyłoniło się coś, na co czekał. Pracując nad „Sainte-Beauve'em", odkrył, że – jak to określił w jednym z esejów – „przypadkowe spotkanie dwóch wrażeń przywraca utraconą rzeczywistość". Nielubiany krytyk nadał więc jego życiu sens. O ile do tej pory Marcel nie wiedział, co i jak ma pisać, o tyle teraz miał cel: przetworzyć to, co przeżył i widział, na sztukę. I z pomocą sztuki odzyskać to, co utracił. Uwierzył, że może stworzyć coś ważnego, że literacki talent, który gołym okiem można było dostrzec w jego pastiszach, może dać owoce i przynieść coś oryginalnego. Bał się tylko, że nie zdąży. Dręczyła go astma.
Jest pan nadzwyczajny
Proust nie dołączył do szerokiego grona tych, którzy sławy zaznali dopiero po śmierci. W 1919 roku za drugi tom „W poszukiwaniu straconego czasu", czyli „W cieniu zakwitających dziewcząt", otrzymał Nagrodę Goncourtów, co zresztą ma ironiczny wymiar, bo styl braci Goncourtów w „W poszukiwaniu" świetnie parodiował. Był to wówczas – i nadal jest – najbardziej prestiżowy literacki laur we Francji, który oznaczał sprzedaż kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy i wstęp na literacki parnas.
A przecież jeszcze kilka lat wcześniej Proust musiał chodzić po wydawcach i szukać kogoś, kto zlituje się nad „W stronę Swanna". W 1912 roku André Gide, najważniejszy ówczesny pisarz francuski i późniejszy laureat Nagrody Nobla, odrzucił powieść w wydawnictwie Gallimard, ponoć ze względu na błąd gramatyczny w pierwszym, niekończącym się zdaniu. Dwa lata później ten sam Gide przeprosił Prousta listownie, a w roku 1921 na łamach „Nouvelle Revue Française", czyli wyroczni literackiej epoki, publicznie przyznawał się do pomyłki i zwracał do autora „Sodomy i Gomory" słowami: „Jest pan nadzwyczajny", stwierdzając, że gibkość stylu Prousta „tak zbija z tropu, że każdy inny wyda się po Proustowskim sztywny, blady, nieścisły, martwy i z gruba ciosany". W latach 20. wielkość Prousta była już czymś absolutnie oczywistym. Zachwycali się nim właściwie wszyscy ówcześni giganci – od francuskiego poety Paula Valéry'ego, przez amerykańskiego krytyka Edmunda White'a, który nazywał go „pierwszym wybitnym powieściopisarzem, stosującym reguły symbolizmu w powieści", po hiszpańskiego filozofa Ortegę y Gasseta.
Ale to Proust musiał wyłożyć pieniądze na druk i wydanie pierwszego tomu „W stronę Swanna". Zmagał się wówczas z opinią pisarza salonowego, który nie ma za wiele do powiedzenia i wykorzystuje koneksje w literackim światku, by zyskać sławę. Taką famę przyniosły mu „Rozkosze i dnie" z 1895 roku – pięknie wydane, bardzo drogie i ozdobione przedmową samego Anatole'a France'a. „Rozkosze" na długi czas zaciążyły na karierze Prousta, doprowadzając nawet do pojedynku ich autora z krytykującym go bez pardonu dziennikarzem Jeanem Lorrainem. Lorrain wyśmiewał Prousta w swych poczytnych kronikach, przez co ten stał się niemalże ucieleśnieniem „amatora" i światowca, co dla artysty w ówczesnym Paryżu było zabójcze. Panowie wystrzelili po dwie kule. Pojedynek na szczęście obył się bez ofiar i miał wymiar raczej symboliczny.