Proust, pisarz totalny

Nie sposób sobie wyobrazić, by jakikolwiek pisarz występował dziś z ognistą tyradą przeciwko nieżyjącemu krytykowi. Ale nie tylko dlatego ktoś taki jak Marcel Proust nie odniósłby współcześnie sukcesu.

Aktualizacja: 29.11.2015 20:13 Publikacja: 27.11.2015 00:02

Proust, pisarz totalny

Foto: Corbis

W 1908 roku Marcel Proust miał już 37 lat i uważał swoje życie za porażkę. Jego rodzice, do których był mocno przywiązany, nie żyli. Brat opuścił rodzinny dom w 1903, w roku śmierci ojca. Matka, którą Marcel kochał najmocniej, odeszła dwa lata później. Został sam, przeprowadził się więc do kamienicy przy bulwarze Haussmanna. Korek, którym były wyłożone ściany jego pokoju, pojawił się dopiero w 1910 roku, kiedy Proust przestał już ukrywać, że pracuje nad „czymś w rodzaju powieści".

Przełom nastąpił nieco wcześniej, gdy pisarz postanowił się rozprawić z Charles'em-Augustinem Sainte-Beuve'em. „W poszukiwaniu straconego czasu" wyłoniło się spontanicznie z polemiki z nieżyjącym już od niemal czterdziestu lat krytykiem literackim. Jesienią 1908 roku Proust rozpoczął pracę nad esejem, który po sześćdziesięciu latach od pośmiertnego wydania w języku francuskim trafia wreszcie do Polski w świetnym przekładzie Anastazji Dwulit.

Wiosną 1909 roku Proust wiedział już, co znajdzie się w dziele jego życia. Zarzucił wówczas pracę nad „Przeciwko Sainte-Beauve'owi", które okazało się – jak określił to trafnie jeden z jego biografów George Painter – „świetną porażką". Z rozprawy krytycznej wyłoniło się coś, na co czekał. Pracując nad „Sainte-Beauve'em", odkrył, że – jak to określił w jednym z esejów – „przypadkowe spotkanie dwóch wrażeń przywraca utraconą rzeczywistość". Nielubiany krytyk nadał więc jego życiu sens. O ile do tej pory Marcel nie wiedział, co i jak ma pisać, o tyle teraz miał cel: przetworzyć to, co przeżył i widział, na sztukę. I z pomocą sztuki odzyskać to, co utracił. Uwierzył, że może stworzyć coś ważnego, że literacki talent, który gołym okiem można było dostrzec w jego pastiszach, może dać owoce i przynieść coś oryginalnego. Bał się tylko, że nie zdąży. Dręczyła go astma.

Jest pan nadzwyczajny

Proust nie dołączył do szerokiego grona tych, którzy sławy zaznali dopiero po śmierci. W 1919 roku za drugi tom „W poszukiwaniu straconego czasu", czyli „W cieniu zakwitających dziewcząt", otrzymał Nagrodę Goncourtów, co zresztą ma ironiczny wymiar, bo styl braci Goncourtów w „W poszukiwaniu" świetnie parodiował. Był to wówczas – i nadal jest – najbardziej prestiżowy literacki laur we Francji, który oznaczał sprzedaż kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy i wstęp na literacki parnas.

A przecież jeszcze kilka lat wcześniej Proust musiał chodzić po wydawcach i szukać kogoś, kto zlituje się nad „W stronę Swanna". W 1912 roku André Gide, najważniejszy ówczesny pisarz francuski i późniejszy laureat Nagrody Nobla, odrzucił powieść w wydawnictwie Gallimard, ponoć ze względu na błąd gramatyczny w pierwszym, niekończącym się zdaniu. Dwa lata później ten sam Gide przeprosił Prousta listownie, a w roku 1921 na łamach „Nouvelle Revue Française", czyli wyroczni literackiej epoki, publicznie przyznawał się do pomyłki i zwracał do autora „Sodomy i Gomory" słowami: „Jest pan nadzwyczajny", stwierdzając, że gibkość stylu Prousta „tak zbija z tropu, że każdy inny wyda się po Proustowskim sztywny, blady, nieścisły, martwy i z gruba ciosany". W latach 20. wielkość Prousta była już czymś absolutnie oczywistym. Zachwycali się nim właściwie wszyscy ówcześni giganci – od francuskiego poety Paula Valéry'ego, przez amerykańskiego krytyka Edmunda White'a, który nazywał go „pierwszym wybitnym powieściopisarzem, stosującym reguły symbolizmu w powieści", po hiszpańskiego filozofa Ortegę y Gasseta.

Ale to Proust musiał wyłożyć pieniądze na druk i wydanie pierwszego tomu „W stronę Swanna". Zmagał się wówczas z opinią pisarza salonowego, który nie ma za wiele do powiedzenia i wykorzystuje koneksje w literackim światku, by zyskać sławę. Taką famę przyniosły mu „Rozkosze i dnie" z 1895 roku – pięknie wydane, bardzo drogie i ozdobione przedmową samego Anatole'a France'a. „Rozkosze" na długi czas zaciążyły na karierze Prousta, doprowadzając nawet do pojedynku ich autora z krytykującym go bez pardonu dziennikarzem Jeanem Lorrainem. Lorrain wyśmiewał Prousta w swych poczytnych kronikach, przez co ten stał się niemalże ucieleśnieniem „amatora" i światowca, co dla artysty w ówczesnym Paryżu było zabójcze. Panowie wystrzelili po dwie kule. Pojedynek na szczęście obył się bez ofiar i miał wymiar raczej symboliczny.

Symboliczny wymiar ma również spotkanie z 18 maja 1922 roku. Na przyjęciu wydanym przez brytyjskiego tłumacza i powieściopisarza Sydneya Schiffa spotkali się czterej najwięksi epoki: Pablo Picasso, Igor Strawiński, Marcel Proust i James Joyce. Dwaj ostatni nie mieli sobie za wiele do powiedzenia, choć chciałoby się dopisać do ich biografii rozdział o tym, jak Proust – wówczas udzielny książę literackiego świata – dokładnie pół roku przed śmiercią przekazuje swą dziedzinę w spadku młodszemu koledze. Rewolucji prozatorskiej Joyce'a być może zresztą by nie było, gdyby nie „W poszukiwaniu" właśnie. Zresztą czy można wyobrazić sobie współczesną literaturę bez Prousta? To właściwie pytanie, którego nie wypada stawiać, bo dokonał on w powieści tego, czego w filozofii Kant, a w nauce Einstein. Był ostatnim wielkim pisarzem XIX wieku i tym, który otworzył prozę na wiek XX, radykalnie odmieniając jej formę.

Proust rozszerzył tradycyjne pojęcie romansu – fabuła i dialog, będące do tej pory motorem napędowym powieści, zeszły u niego na drugi plan. „Mówi: wyobraź sobie czytelniku, wczoraj umoczyłem biszkopt w herbacie, wtem przychodzi mi na myśl, że jako dziecko byłem na wsi – zużywa na to osiemdziesiąt stron, a jest to tak porywające, że ma się wrażenie, jakby się było już nie słuchaczem, lecz jakby się śniło na jawie" – powiedział o „W poszukiwaniu straconego czasu" niemiecki malarz i pisarz Max Unold. W siedmiu tomach arcydzieła Prousta znajdziemy: wspomnienia z dzieciństwa, opis nadmorskich wakacji (dwa razy), krótkich podróży (trzech), a przede wszystkim wielkich przyjęć (sześć razy). I właściwie nic ponadto. W jego pisarstwie mieszają się za to – rzecz na początku XX wieku niewyobrażalna – eseistyczna dyskursywność z tradycyjną prozą fabularną i prozą poetycką.

Można nawet zaryzykować tezę, że bez „W stronę Swanna" powieść czekałby podobny los do tego, który spotkał wierszowaną epikę – odeszłaby do lamusa, wyczerpawszy gatunkowe możliwości, albo stałaby się poślednim gatunkiem. Proust uczynił zaś z niej najwyższą formę artystycznej wypowiedzi człowieka, zdolną objąć całość ludzkiego doświadczenia. W „W poszukiwaniu" – zupełnie jak w powstającej równocześnie teorii względności Einsteina – mamy do czynienia z zupełnie nowym ujęciem kategorii czasu i przestrzeni, a właściwie z czymś na kształt Einsteinowskiej czasoprzestrzeni. Proust wiedział też inną rzecz, której Einstein dowiódł, a mianowicie, że obserwowany zależy od obserwatora.

A wszystko to naniósł na plan gotyckiej katedry, najwyższej – według niego – formy sztuki, którą jego powieść miała – przez elementy zawierające w sobie całość, przez zbliżenia i oddalenia – odzwierciedlać. „W poszukiwaniu", warto o tym pamiętać, nie jest cyklem, tylko jedną sążnistą powieścią, której zresztą Proust nie zdążył ukończyć (stąd powtórzenia i pomyłki w dwóch ostatnich tomach opublikowanych po jego śmierci).

Sucharek, czyli magdalenka

Lecz ledwie skosztowałem sucharka, a już cały ogród – dotąd mglisty dla mnie i wyblakły, o zapomnianych alejkach – pojawił się, ukwiecony, grządka za grządką, w małej filiżance herbaty – jak te japońskie kwiatki, które rozkwitają tylko w wodzie" – pisze Proust w przedmowie do „Przeciwko Sainte-Beauve'owi". Więc co to właściwie było: sucharek, grzanki (bo taka wersja też się pojawia) czy magdalenka? Kto maczał tego sucharka – dziadek małego Marcela czy przyszły pisarz? Czy Proust naprawdę pośliznął się na schodach weneckiej bazyliki świętego Marka? Najlepszej odpowiedzi na to pytanie udziela autor świetnej biografii pisarza William C. Carter: „Przez odtwarzanie rzeczywistości Proust nie ma na myśli komentowania jej ani relacjonowania, jak czynią to zwolennicy »realizmu«, lecz przedstawienie życia w jego pełni".

Co tak naprawdę chciał Proust osiągnąć w „W poszukiwaniu"? Najprościej będzie powiedzieć, że pragnął wrócić do raju dzieciństwa. Bo powieściowe Combray to Illiers z jego młodych lat, czyli – jak pisze Jan Błoński – „świat spoczywający w dłoni Boga". Świat, który narrator traci przez pierworodny grzech, potem zaś musi przejść przez piekło czasu i płci, by odkupić się w sztuce. Symbolika religijna pojawia się tu nieprzypadkowo, bo pisarstwo Prousta ma w sobie wiele z doświadczenia religijnego, które tylko na poły jest zeświecczone. Nieprzypadkowo Proust mówi: „sztuka jest współpracą ducha religijnego i miłości rzeczy". Często widzi się w nim przede wszystkim wspaniały wykwit dekadentyzmu, szalonego estetę. Niesłusznie, bo sztuka w jego ujęciu ma swój cel, którym jest piękno, a piękno oznacza poznanie prawdy.

W dziele Prousta panują niepodzielnie wrażenia i doznania, podkreślające niestałość ludzi i rzeczy. XIX-wiecznego realistę przechadzającego się z lustrem po gościńcu zastępuje ktoś, wokół kogo lustra zdają się wirować, on zaś próbuje uchwycić to, co widzi. Decydujące okazują się pamięć, interpretacja i wyobraźnia, która pozwala zapanować nad materią. W „W poszukiwaniu" nikt nie jest „ukończony", postaci stają się, a nawet więcej: wydarzają tu i teraz, na oczach narratora i czytelnika. Pamiętajmy jednak, że to pisarz rządzi wspomnieniami, a nie odwrotnie. I choć Proust stawiał „zachwycenie" (coś na kształt intuicji) ponad intelektem, to nie przekreślał roli tego ostatniego.

Skąd właściwie wziął się w twórczości Prousta Sainte-Beauve i dlaczego okazał się tak ważny? Bo chyba nie dlatego, że w XIX wieku był najważniejszym krytykiem literackim we Francji? „Literatura nie jest dla mnie czymś, co daje się wyodrębnić albo przynajmniej oddzielić od pisania i jego charakteru" – to właśnie tego rodzaju opinie Sainte-Beauve'a wraz z jego wścibską metodą badania literatury, która nie ma nic wspólnego z artystą i dziełem, tak okrutnie irytowały Prousta. Pisarz, znany z ogłady i subtelności, posunął się wręcz do tego, że nazwał Sainte-Beauve'a, nieżyjącego od 39 lat, „straszną kanalią". Nie mógł mu wybaczyć protekcjonalności, z jaką traktował geniuszy tej miary, co „skromny" Henri Beyle (Stendhal) czy „poczciwy" Flaubert.

„Przeciwko Sainte-Beauve'owi" obfituje zresztą w pyszne zjadliwości: „Gdy spędziło się życie na schlebianiu pisarzom bez talentu, po co chwalić tego, którego lubimy i który wysłał nam właśnie »Kwiaty zła«?". Proust w ocenach okazuje się zresztą, inaczej niż Sainte-Beauve, bezbłędny – poezję Baudelaire'a nazwał „sto razy potężniejszą" od wierszy Victora Hugo i podziwiał wyłącznie tych, którzy przetrwali próbę czasu – Stendhala, Flauberta, Dostojewskiego, Tołstoja. „Przeciwko Sainte-Beauve'owi" pozwala nam także wniknąć w kształtujący się warsztat literacki Prousta. Znajdziemy tu piękne obrazy, jak ten z japońskimi kwiatami czy światem jako ogromnym zegarem słonecznym w bardzo osobistej, poruszającej „Rozmowie z mamą". Widzimy tutaj również – być może nawet lepiej niż w „W poszukiwaniu" – jak pamięć z pomocą przypadku, potknięcia, smaku pozwala nam odzyskać czas.

Ale i Sainte-Beauve miał nieco racji, bo przecież „W poszukiwaniu" nie jest wyizolowanym tworem, który mógłby powstać bez swego autora. Tak bezlitosną wiwisekcję mieszczaństwa z przełomu wieków mógł przecież przeprowadzić jedynie ktoś taki jak syn Adriena, cenionego w Europie lekarza i walczącego z epidemiami cholery apostoła higieny, i Jeanne Weil, inteligentnej i oczytanej damy z bogatego żydowskiego mieszczaństwa. W liceum Condorceta, z którego zresztą Marcela ze względu na chorobę zabrano, przyjaźnił się z córkami przyszłego prezydenta Francji Félixa Faure'a. Obracał się wyłącznie wśród wyższych sfer i artystycznych rodzin w rodzaju Bizetów czy Halevych. Blisko był też m.in. z Robertem de Montesquiou, którego sportretował jako Charlusa, czego wszyscy, w tym sam zainteresowany, mogli się domyślić (Montesquiou jest też pierwowzorem diuka des Esseintesa z „Na wspak" Huysmansa).

Protestując przeciwko „nieoddzielaniu człowieka od dzieła", miał więc swoje powody. „W poszukiwaniu straconego czasu" nagminnie wręcz odczytywano jako powieść z kluczem. Życie Prousta przeistoczyło się w twórczość, ludzie, których znał, zlali się w bohaterów powieści, choć – jak sam pisał – „zawierali o wiele więcej człowieczeństwa". Tworząc autofikcję, Proust podkreślał, że liczy się tylko dzieło, a to, co poza nim, nie jest istotne, ale nikt mu nie wierzył. Rację przyznać mu miała dopiero historia literatury.

Dziś trudno sobie wyobrazić takie totalne dzieło jak „W poszukiwaniu straconego czasu", nie tylko ze względu na rozmiary, ale i rozmach intelektualny. Bo gdy Proust pisze o różnych miłościach, chodzi mu tak naprawdę o ideał miłości, gdy wraca do dzieciństwa, daje czytelnikowi klucz do niedostępnej do tej pory rzeczywistości. Podobnie jest z „Przeciwko Sainte-Beauve'owi" – gdy Proust występuje przeciwko nieżyjącemu krytykowi, rzuca się na niego z furią. Literatura to dla niego sprawa życia i śmierci.

Następcy, których nie ma

Francuski pisarz mógł jednak zrobić coś, na co dziś niewielu może sobie pozwolić – poświęcić się w całości dziełu. Nie musiał nigdy pracować, grywał na giełdzie dla przyjemności (inaczej niż Juliusz Słowacki, który w ten sposób zarobkował i z którym łączą go wielka miłość do matki i pojedynek z krytykiem). Był dzieckiem złotej epoki mieszczaństwa, ale arystokratyczne salony szybko przestały go pociągać. Dostrzegł, że za fasadą wyższych sfer nic się nie kryje. Ważniejsza od pozycji społecznej okazała się dla niego astma, która go męczyła – miewał bardzo ostre ataki, rzadko wychodził z domu – od dziewiątego roku życia.

Zanim stał się największym prozaikiem XX wieku, zrezygnował właściwie z życia towarzyskiego. Mówi się wręcz – zapominając o jego salonowych wizytach, błyskotliwych obserwacjach z „Le Figaro" i tajonych związkach z mężczyznami – że właściwie nie miał biografii. Przez całe dorosłe życie – od „Jana Santeuila", nad którym pracował w latach 1895–1901 i którego rękopis znaleziono po II wojnie światowej w pudle na kapelusze – pisał tak naprawdę jedną jedyną książkę. Pozostałe teksty były tylko przygotowaniem do „W poszukiwaniu straconego czasu". Zdarzało mu się nawet pisać sześćdziesiąt godzin bez przerwy – cóż, także dzięki pobudzającemu działaniu leków na astmę. Jego rękopisy bywały tak poprzekreślane, że niemal nieczytelne. Poprawiał wręcz kompulsywnie, próbując nadać dziełu doskonały kształt. Był prawdziwą zmorą drukarzy, do samego końca bowiem wprowadzał zmiany. Pojął to, czego nie rozumiał jego nieżyjący adwersarz Sainte-Beuave – pisanie to radykalna samotność, dzięki której można sięgnąć do najgłębszych głębi. W sztuce jesteśmy daleko więksi niż w życiu.

Dziś nie sposób wyobrazić sobie takiego pisarstwa. Karl Ove Knausgard, którego najczęściej z Proustem się łączy, w swym wielotomowym cyklu „Moja walka" opowiada z wprawą i psychologiczną wnikliwością. Łącząc esej z autofikcją, Norweg idzie po śladach swego mistrza, ale nie da się ukryć, że nie dysponuje talentem podobnej miary. Proust zapewne skomentowałby Knausgarda tak, jak któryś ze swoich słabszych momentów w „Sainte-Beauve'ie": „Zmienić ten koszmarny styl!".

Jeśli jest dziś ktoś, kto literaturę traktuje z podobnym nabożeństwem i komu udało się osiągnąć zbliżone do Proustowskiego mistrzostwo, to byłby to Hiszpan Javier Marias, autor wybitnej, 1500-stronicowej powieści „Twoja twarz jutro". Dzieło Mariasa, bez cienia wątpliwości wybitne, nie jest jednak tak przełomowe dla powieści, jak to, co stworzył Marcel Proust. Przypomnijmy sobie tylko: „Przez długi czas kładłem się spać wcześnie".

W 1908 roku Marcel Proust miał już 37 lat i uważał swoje życie za porażkę. Jego rodzice, do których był mocno przywiązany, nie żyli. Brat opuścił rodzinny dom w 1903, w roku śmierci ojca. Matka, którą Marcel kochał najmocniej, odeszła dwa lata później. Został sam, przeprowadził się więc do kamienicy przy bulwarze Haussmanna. Korek, którym były wyłożone ściany jego pokoju, pojawił się dopiero w 1910 roku, kiedy Proust przestał już ukrywać, że pracuje nad „czymś w rodzaju powieści".

Przełom nastąpił nieco wcześniej, gdy pisarz postanowił się rozprawić z Charles'em-Augustinem Sainte-Beuve'em. „W poszukiwaniu straconego czasu" wyłoniło się spontanicznie z polemiki z nieżyjącym już od niemal czterdziestu lat krytykiem literackim. Jesienią 1908 roku Proust rozpoczął pracę nad esejem, który po sześćdziesięciu latach od pośmiertnego wydania w języku francuskim trafia wreszcie do Polski w świetnym przekładzie Anastazji Dwulit.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach