W domu na warszawskim Ursynowie tata wciąż jest. Na pierwszy rzut oka tylko pod postacią inicjału imienia na tabliczce zawieszonej na drzwiach wejściowych (M.T. Mertowie) i na kilku zdjęciach w salonie. Wystarczy jednak usiąść choć na chwilę z żoną Magdą i córkami: Dianą (33 lata), Asią (23 lata) i Agnieszką (16 lat), by poczuć, że nie tylko. Jego oddech został na tysiącach książek, jego głos przebrzmiewa na setkach płyt, jego ciepło wgryzło się w ulubiony fotel, w którym rozsiadał się po kilkunastu godzinach pracy i rozpłaszczał pod ciężarem obsiadających go stęsknionych dzieci. Jego miłość zastygła w atramencie na długich listach, które słał dziesiątkami, gdy był za granicą, i na małych kolorowych karteczkach, podrzucanych w strategicznych punktach domu jeszcze przed erą esemesów, gdy był na miejscu.
Tomasz Merta w garniturze i pod krawatem był urzędnikiem państwowym, historykiem myśli politycznej, publicystą, doktorantem Wydziału Stosowanych Nauk Społecznych UW, wiceministrem kultury i dziedzictwa narodowego, generalnym konserwatorem zabytków. Po odwieszeniu krawata i marynarki do szafy, w kapciach, w znoszonych dżinsach i luźnym swetrze był po prostu tatą. – Dużo rozmawialiśmy o dzieciach, cieszyliśmy się tym kosmosem, który tworzą. Jego życiowe credo jako ojca brzmiało: tyle przymusu, ile to konieczne, tyle swobody, ile to możliwe. A ojcem być uwielbiał, nigdy nie miał poczucia, że czas spędzony z dziećmi to czas zmarnowany – mówi Magda.
Dzieci zabierały Tomkowi sporo czasu, choć niby za wikt i opierunek, i ubranie (żeby było czyste i w ogóle było), i zęby (żeby były poleczone), i nawet lekcje (te obowiązkowe do odrobienia) odpowiadała Magda.
– Mama zawsze była od spraw ogólnych, organizacyjnych, „technicznych". Natomiast tata był osobą, która prowadziła nas przez wiedzę, niezliczone półki z książkami, świat teatru, filharmonii, muzeów – wspomina Diana. – Podział był taki: mama była od tego, co nudne, tata od tego, co fascynujące. Jak przychodziło do gramatyki i przydawek, to odsyłał do mamy, twierdząc, że nie zna się na parzystokopytnych – dodaje Magda.
Za sprawą taty najstarsza córka, Diana, niepoprawna wydawałoby się dyslektyczka, raz na zawsze zapamiętała, jak się pisze słowo „sakrament". Diana: –Tata każdego dnia sprawdzał zeszyty i jak wyłapywał jakiś błąd, to słowo miało być dziesięciokrotnie przepisane poprawnie do specjalnego kajetu. Największy problem miałam właśnie z tym sakramentem, z uporem maniaka pisałam „sakramęt". A tata sprawdzał zeszyt do religii i zadawał: „3 razy błędnie? 30 razy poproszę poprawnie w zeszycie. 27 razy dobrze, 3 razy źle – znów 30 razy". Uważam, że to było absolutnie cudowne. Swoje dzieci też się staram w ten sposób prowadzić, staram się podążać ścieżkami, które wytyczał tata.