Trudno zrozumieć, że solidarnościowy premier Tadeusz Mazowiecki z nieznanych Panu Profesorowi przyczyn ,,nie palił się do tego pomysłu" i że ,,ani jeden łobuz nie został z resortu usunięty".
Czy trudno się zatem dziwić postawie ówczesnego sędziowskiego środowiska, podsumowanej spostrzeżeniem pana profesora, że ,,na prowincji pod względem psychologicznym niewiele się zmieniło"? Podaje pan profesor przykłady, kiedy np. w Suwałkach na prezesa sądu wojewódzkiego zgromadzenie ogólne sędziów wskazało dotychczasowego prezesa i pierwszego sekretarza tamtejszej organizacji PZPR. Podobna sytuacja miała mieć miejsce we Włocławku... Jaką pociechą w aspekcie systemowym jest to, że ,, starzy sędziowie Sądu Najwyższego w większości (sic!) odeszli w niebyt". Bardzo fajnie, ale sędziów SN było wtedy 37 i zwykły obywatel miał do nich dostęp porównywalny z dostępem do papieskiego majestatu.
Co jednak z korpusem wielu tysięcy sędziów sądów powszechnych, z którymi obywatel stykał się na co dzień? Wszak część z nich pokazała, jaki jest ich demokratyczny wybór, i dalej chciała być zarządzana przez towarzyszy pierwszych sekretarzy. Jak ci sędziowie, mogący zasiadać w ówczesnej Krajowej Radzie Sądownictwa, mieli dla dobra wolnej Rzeczypospolitej podnosić odpowiedzialnie rękę w głosowaniu na nowego kandydata do sędziowskiego urzędu? Wszak w ich interesie najwyraźniej leżało zachowanie dotychczasowych przywilejów i umocnienie starego status quo. Zawsze mogli liczyć na wsparcie dyrektora kadr ministerstwa, który jeszcze nie tak dawno biegał po resorcie z ,,bezpieczniakami", a jego szef – minister sprawiedliwości, jak i premier, u których zwolnienia ludzi ze starej ekipy Pan się domagał, woleli dymisję zasłużonego dla wolnej Polski profesora prawa niż wyrzucenie tych ludzi na zbity pysk...
Mówi Pan Profesor, że w stanie wojennym byli też sędziowie partyjni, którzy zachowywali się przyzwoicie. Oczywiście, bezwarunkowo się z Panem zgadzam, chociaż dziesięciu uhonorowanych na Pana wniosek odznaczeniami ,,sprawiedliwych", to zaledwie ułamek ułamka wielotysięcznego sędziowskiego korpusu. Podaje Pan Profesor wymowne przykłady odważnej postawy w stanie wojennym, m.in. przewodniczącej wydziału karnego czy usuniętego z zawodu prezesa sądu wojewódzkiego i przeciwstawia im „bardzo ciemną postać" Romualda S., który wszedł na miejsce wyrzuconego prezesa. Szokujący dla mnie jest fakt, że tenże Romuald S. był w rządzie Tadeusza Mazowieckiego dyrektorem generalnym w Ministerstwie Sprawiedliwości i szefem zarządu więziennictwa w czasie, gdy za zezwoleniem tegoż Ministerstwa i na polecenie tegoż urzędnika palono akta MSW! Jak wynika z Pańskiej relacji, minister Bentkowski nie zawiadomił o powyższym prokuratury, po paru tygodniach zaś pan Romuald odszedł z resortu i jeszcze mu podziękowano za pracę.
Pan, Panie Profesorze, po propozycji premiera Mazowieckiego, zaaprobowanej przez prezydenta Jaruzelskiego, został wtedy pierwszym prezesem Sądu Najwyższego. Wcześniej jednak złożył Pan dymisję i udzielił głośnego prasowego wywiadu, podając powody swojego odejścia z resortu. Podał Pan w nim – oczywiście celnie i odważnie – że nie mógł już dłużej tolerować tego, co się działo w ministerstwie, a najważniejsza dla Pańskiej decyzji była sprawa tych siedmiu urzędników, których nie udało się odwołać. Ilu takich urzędników panoszyło się w administracji rządowej i w samorządach lokalnych, prokuraturze i policji?
Będąc już w Sądzie Najwyższym, zainteresował się Pan postępowaniem dyscyplinarnym wobec Romualda S., ale jak się okazało, przez osiem miesięcy były dyrektor nie został nawet przesłuchany...