Wystąpienie Joe Bidena na placu Zamkowym było całkiem zgrabne. Dobrze skomponowane, wystarczająco podniosłe, a zarazem niepompatyczne. Należycie niekonkretne i niejednoznaczne w odpowiednich miejscach, a jednocześnie uwzględniające okoliczności. Przede wszystkim zaś wystarczająco przesycone emocjami, żeby dobrze sprzedało się w Polsce.
Pięć lat temu na placu Krasińskich przemawiał prezydent Donald Trump. Ciekawie jest zestawić ze sobą te dwa wystąpienia, bo okazują się zaskakująco podobne, choć wygłoszone w zasadniczo innych okolicznościach. Trump przemawiał w momencie, gdy świat był jeszcze względnie spokojny. Rząd PiS od początku uznawał go za „przyjaciela”, całkiem inaczej niż w przypadku Bidena. Tutaj narracja polityków obozu władzy i bliskich mu mediów zmieniła się wręcz groteskowo radykalnie. Lecz jedna rzecz oba te wystąpienia łączy: w obu amerykańscy prezydenci mówili to, co Polacy bardzo chcieli usłyszeć, co łechce naszą narodową dumę oraz próżność i co sprawia, że wiele osób zapomina o twardej grze interesów.
Czytaj więcej
W żadnej kluczowej sprawie nie ma zgody między Kijowem a Moskwą. I wygląda na to, że długo nie będzie.
Ta gra jest w przypadku USA stosunkowo łatwa do przejrzenia: Waszyngton ma interes w wykrwawianiu Rosji, tak aby ostatecznie mieć już tylko jednego poważnego rywala na świecie – Chiny. Tak to wygląda w przyjętej koncepcji, choć w USA są analitycy – w tym niepoprawny politycznie lider realistów John Mearshimer – którzy uważają, że Rosja powinna być sojusznikiem Ameryki w rywalizacji z Chinami. I chyba ten wariant jeszcze jakiś czas temu próbował realizować Biały Dom. Teraz, jak się wydaje, wariantem optymalnym dla Ameryki jest Rosja zwasalizowana przez Pekin, choć zapewne nie zbyt słaba, bo też nie idzie o to, żeby stała się w praktyce całkowicie powolną chińską prowincją.
Amerykanie rozgrywają w Ukrainie swoją proxy war – wojnę przez pośredników, zjawisko doskonale znane z czasów zimnej wojny. Takie konflikty trwały wówczas w Azji, w Afryce czy na Bliskim Wschodzie. Amerykańscy żołnierze uczestniczyli tylko w niektórych z nich i na ogół w bardzo ograniczonym stopniu. Po drugiej stronie były zwykle lokalne siły oraz sowieccy „doradcy wojskowi”. Tym razem różnica jest taka, że po przeciwnej stronie są po prostu rosyjscy żołnierze, a to powoduje, że Amerykanie z całą pewnością nie zaryzykują bezpośredniego wejścia w konflikt, podobnie jak podczas zimnej wojny nigdy nie stanęli twarzą w twarz z sowieckimi żołnierzami. Optymistycznie można założyć, że oznacza to tym samym, iż pozwolenia na dalsze harce nie dostanie polska partia wojny, bo gdyby następstwem jej wyskoków był atak na Polskę, USA raczej musiałyby się zaangażować pod groźbą utraty wiarygodności.