Klich: Paradoks Stoltenberga

Pomysł stworzenia wspólnej unijnej armii jest nierealny. Europejskiej armii nie ma i nie będzie! Tak samo jak nie ma armii natowskiej – pisze były minister obrony Bogdan Klich.

Aktualizacja: 12.05.2019 20:46 Publikacja: 12.05.2019 17:55

Klich: Paradoks Stoltenberga

Foto: Shutterstock

Aneksja Krymu, inwazja Rosji na ukraiński Donbas, a z drugiej strony wypowiedzi prezydenta USA Donalda Trumpa oraz brexit spowodowały nową i niepokojącą sytuację w NATO. Ale podczas niedawnego pobytu w Warszawie sekretarz generalny Jens Stoltenberg powiedział: „Mamy do czynienia z pewnym paradoksem. Widzimy różnice zdań w pewnych kwestiach, jak handel, zmiany klimatu, porozumienie nuklearne z Iranem, trwa też spór o podział obciążeń w wydatkach obronnych, ale mimo tych różnic widać także, że w NATO Ameryka Północna i Europa robią razem więcej, niż robiły przez wiele, wiele lat". I ta konsekwentna realizacja wzmacniania wschodniej flanki NATO odbywa się z dużym udziałem strony amerykańskiej, szczególnie w Polsce.

Najpierw podczas szczytu w Newport ustanowiono tzw. szpicę (VJTF), czyli sojusznicze siły natychmiastowego reagowania, oraz wzmocniono NRF, czyli siły szybkiego reagowania. Rozpoczęto też serię zakrojonych na dużą skalę ćwiczeń sojuszniczych w krajach wschodniej flanki, aby pokazać Rosji, że sojusz poważnie traktuje zobowiązanie wobec każdego kraju członkowskiego, a zwłaszcza tych granicznych, jak Polska czy państwa bałtyckie.

Potem na szczycie w Warszawie w 2016 r. ustalono rotacyjne rozlokowanie w tych krajach wielonarodowych batalionów NATO z dowództwem w Elblągu. Tej „wysuniętej obecności" (eFP) sił sojuszniczych towarzyszyło przemieszczenie do Polski amerykańskiej ciężkiej brygady oraz rozlokowanie sprzętu, z którego mogą skorzystać dodatkowe siły w przypadku zagrożenia północno-wschodniej rubieży NATO. W sumie na terenie Polski stacjonuje dziś około 4400 żołnierzy w mundurach armii USA. W porównaniu z pierwszymi porozumieniami podpisanymi przez ministra Sikorskiego (o bazie antyrakietowej w Redzikowie) i przeze mnie (o umieszczeniu na stałe w Łasku pododdziału lotniczego) oznacza to wielki skok ilościowy.

Luka 30 dni

W lipcu ubiegłego roku na szczycie NATO w Brukseli sojusznicy poszli jeszcze dalej. Przyjęto nową Inicjatywę gotowości (NATO Readiness Initiative), inaczej „4 x 30". Zakłada ona, że NATO musi mieć do użycia w gotowości bojowej w ciągu 30 dni: 30 zmechanizowanych batalionów lądowych, 30 okrętów wojennych i 30 eskadr samolotów, jako tzw. siły wzmocnienia.

Gdy byłem ministrem obrony narodowej, te siły wzmocnienia nie miały tak wyśrubowanych parametrów. Wiadomo było, że gdyby została zaatakowana np. Polska, to muszą one być do Polski przerzucone, co wynikało z przyjętych w 2010 r. „Planów ewentualnościach". Tyle że margines dowolności był znacznie większy. To się zmieniło. Ustalenia ze szczytu w Brukseli są jasne i właśnie wdrażane.

Można więc powiedzieć, że NATO w tej chwili dysponuje siłami natychmiastowego reagowania wzmocnionymi siłami szybkiego reagowania, wysuniętą obecnością na wschodniej flance i jeszcze dodatkowo tymi głównymi siłami wzmocnienia, które miałyby pospieszyć z pomocą w ciągu 30 dni, gdyby dany kraj był zagrożony. I na tym się opiera aktualna doktryna NATO, nazywana „odstraszaniem przez szybkie wzmocnienie".

Tyle tylko, że nikt do tej pory nie odpowiedział przekonująco na pytanie: a co w ciągu tych 30 dni? Czy sojusznicze odstraszanie powstrzyma Rosję przed ewentualną agresją? Jest to nazywane „luką 30 dni", na którą NATO musi znaleźć rozwiązanie. Bo wszystkie te siły nie zapewnią ochrony, zwłaszcza przesmyku suwalskiego i krajów bałtyckich, które Rosja może zająć, zanim nadejdzie pomoc.

Autonomia Europy?

Za sprawą prezydenta Trumpa pojawił się też problem polityczny. Wystarczyło jedno jego zdanie, że NATO jest przestarzałe, żeby wzbudzić w Europie niepokój. A dla Rosji to prezent i wręcz zachęta. Trump zaczął traktować transakcyjnie zobowiązania sojusznicze – jako coś, co podlega negocjacjom. A przecież sojusz opiera się na bezwzględnym obowiązywaniu zasady „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". Bezwzględnym, bo bez tej zasady nie byłoby NATO.

Te niepokojące deklaracje Trumpa zbiegły się w czasie z decyzją Wielkiej Brytanii o brexicie. Wszystko to spowodowało, że część Europejczyków poczuła się zaniepokojona. W związku z tym po dziewięciu latach stagnacji, od 2016 r. ruszył proces wzmacniania CSDP, czyli wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony Unii Europejskiej. Warto też dodać, że CSDP w końcówce była blokowana przez Wielką Brytanię, więc po referendum o brexicie pozostałe kraje nabrały wiatru w żagle. Szczególnie Niemcy z Francją zaczęły odbudowywać tę politykę, proponując różne rozwiązania.

Ogólnie nie wprowadzono niczego, co by wykraczało poza istniejące traktaty. Po prostu zaczęto realizować te postanowienia, które już były zapisane, ale były martwe. M.in. stałą współpracę strukturalną (PESCO). Pozwala ona na to, by kraje, które tego chcą, podejmowały wspólne projekty wojskowe w ramach Unii. W 2009 r. zostało to zapisane w traktacie lizbońskim, ale nigdy wcześniej nie było wykorzystywane. Rząd PiS patrzył na to z dystansem, jednak potem stopniowo zaczął się włączać, ale nigdy nie jako lider zmian, tylko wlokąc się w ogonie. W przeciwieństwie do rządów PO–PSL, które w dwóch tzw. listach weimarskich (pierwszego byłem współautorem) już od 2011 r. proponowały między innymi to, co jest realizowane lub zapowiadane obecnie.

Ale pojawiły się też pomysły nierealne, na przykład europejskiej armii. Nawiasem mówiąc, ten pomysł kiedyś popierał Jarosław Kaczyński. A trzeba wyraźnie powiedzieć: europejskiej armii nie ma i nie będzie! Tak samo, jak nie ma armii natowskiej.

Padł też pomysł „strategicznej autonomii", lansowany przez Francję, szczególnie prezydenta Macrona, czyli sojuszu europejskiego niezależnego od NATO. Prezydent Francji zaproponował podpisanie europejskiego traktatu bezpieczeństwa i obrony, rodzaj obronnego Schengen i utworzenia europejskiej rady bezpieczeństwa z udziałem Wielkiej Brytanii po brexicie. Pobrzmiewa tu nuta gaullistowskich aspiracji Francji, ale jest to przede wszystkim reakcja na osłabienie więzi transatlantyckiej między Ameryką i Europą. To nie jest dobry pomysł, bo oznacza budowanie alternatywnej struktury wobec NATO i wyjście poza CSDP, która właśnie jest odbudowywana. Zasadniczą przewagą CSDP nad tymi rozwiązaniami jest jej inkluzywny charakter, to znaczy, że każdy kraj członkowski Unii Europejskiej może w niej uczestniczyć.

Uważam, że w sytuacji, gdy w Europie pojawiają się coraz to nowe zagrożenia, trzeba się trzymać mechanizmów i narzędzi, którymi dysponujemy. One są na stole od dziesięciu lat, tylko nikt nie chciał po nie sięgnąć. Dopiero od trzech lat ta sytuacja się zmienia. Uruchomienie PESCO, nowy impuls dla Europejskiej Agencji Obrony czy wreszcie skorzystanie na prośbę Francji z „klauzuli solidarności" po atakach terrorystycznych, to przykłady przełamania tego deficytu woli politycznej liderów UE. Stworzenie Europejskiego Funduszu Obronnego czy dwukrotne podpisanie deklaracji o współpracy Unii z NATO, to przejawy nowych inicjatyw wzmacniających pozycję UE bez podważania roli NATO.

Strategiczny błąd

Czy to oznacza, że Unia doszła już do kresu swoich możliwości i trzeba tworzyć nowe struktury wykraczające poza jej ramy prawne? Nie sądzę, bo w samej Unii dla jej większej skuteczności pozostaje jeszcze sporo spraw niezałatwionych. Jak na przykład rozstrzygniecie o przyszłości jej Grup Bojowych, które od lat pełnią dyżury, ale nigdy do tej pory nie zostały użyte. Warto też rozważyć rozbudowę obecnych operacyjnych struktur dowodzenia UE (MPCC) do pełnowymiarowego Dowództwa Operacyjnego UE po roku 2020. W końcu Unia ma już na koncie ponad 30 wojskowych, cywilnych i mieszanych misji, a przyjęta niedawno strategia globalna UE zobowiązuje ją do jeszcze większej aktywności międzynarodowej.

To wszystko leży w interesie Polski. Nasze bezpieczeństwo narodowe musi być wzmacniane z zewnątrz przez trzy filary: NATO, USA i UE. Lekceważenie tego ostatniego, a koncentracja na tym drugim, sprawia, że w chwili zagrożenia możemy nie sprostać wyzwaniom ze Wschodu. Marginalizacja naszej pozycji w Unii i osłabienie więzi sojuszniczych z niektórymi europejskimi członkami NATO na własne życzenie jest strategicznym błędem. Może on zachwiać bezpieczeństwem naszego kraju w sytuacji kryzysowej.

Autor jest senatorem PO, w latach 2007–2011 był szefem MON

Aneksja Krymu, inwazja Rosji na ukraiński Donbas, a z drugiej strony wypowiedzi prezydenta USA Donalda Trumpa oraz brexit spowodowały nową i niepokojącą sytuację w NATO. Ale podczas niedawnego pobytu w Warszawie sekretarz generalny Jens Stoltenberg powiedział: „Mamy do czynienia z pewnym paradoksem. Widzimy różnice zdań w pewnych kwestiach, jak handel, zmiany klimatu, porozumienie nuklearne z Iranem, trwa też spór o podział obciążeń w wydatkach obronnych, ale mimo tych różnic widać także, że w NATO Ameryka Północna i Europa robią razem więcej, niż robiły przez wiele, wiele lat". I ta konsekwentna realizacja wzmacniania wschodniej flanki NATO odbywa się z dużym udziałem strony amerykańskiej, szczególnie w Polsce.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Czas decyzji w partii Razem. Wybór nowych władz i wskazanie kandydata na prezydenta
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Kandydatem PiS w wyborach prezydenckich będzie Karol Nawrocki. Chyba, że jednak nie
Opinie polityczno - społeczne
Janusz Reiter: Putin zmienił sposób postępowania z Niemcami. Mają się bać Rosji
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Trzeba było uważać, czyli PKW odrzuca sprawozdanie PiS
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie polityczno - społeczne
Kozubal: 1000 dni wojny i nasza wola wsparcia