Politycy wszystkich opcji wydają się zgodni: międzynarodowa krytyka polskich władz to tragedia dla kraju. Jarosław Kaczyński mówi o „genie zdrady" charakteryzującym osoby, które – tak jak ja – wzywają instytucje międzynarodowe i polskich sojuszników do wywarcia presji na rząd PiS w celu ochrony konstytucyjnej demokracji. Ryszard Petru przyznaje de facto prezesowi partii rządzącej rację, twierdząc, że międzynarodowa krytyka pcha Polskę „na kolana". Życzliwi Platformie Obywatelskiej dziennikarze oskarżają prawicę o bycie „największym donosicielem na Polskę", wytykając podnoszone na forum międzynarodowym skargi na śledztwo smoleńskie oraz uwagi Andrzeja Dudy i Beaty Szydło o niesprawiedliwości społecznej w naszym kraju.
Politycy nie lubią ograniczeń
Logika tych wypowiedzi zakłada zupełnie fałszywą zależność: dobro Polski lub polskiego narodu ma być tożsame z interesem naszej klasy politycznej. Powiedzmy sobie bowiem wprost: to nie my, obywatele, czy nasz kraj jako całość jest przedmiotem krytyki. Timothy Garton Ash, pisząc o upadku polskiej demokracji, ale i Antoni Macierewicz krytykujący zachowanie polskiego rządu po Smoleńsku nie atakują wszystkich Polaków. Ostro oceniają rządzących polityków. I ponieważ ocena ta boli, politycy ci bardzo chcą nas przekonać, byśmy na ochotnika stanęli w ich obronie, w imię rzekomo wspólnych, narodowych interesów. Do takich apeli powinniśmy podejść z dużą dozą sceptycyzmu, z trzech powodów.
Po pierwsze, presja międzynarodowa jest dobrym bezpiecznikiem utrudniającym rodzimym politykom przeholowanie. Konstytucyjna demokracja to z definicji ograniczenie władzy. A politycy ograniczeń nie lubią. Pozostawieni sami sobie, prędzej czy później rozmontują krępujące ich konstytucyjne instytucje. Jedynym sposobem na zatrzymanie tej destrukcyjnej tendencji jest uczynienie autorytarnych zapędów kosztownymi.
Presja międzynarodowa to taki bardzo efektywny koszt. Żeby zobaczyć, co robią politycy owymi kosztami niezagrożeni, wystarczy spojrzeć na kraje, w których władza nie musi specjalnie liczyć się z opinią międzynarodową. Efekt jest podobny niezależnie od tego, czy bierność świata zachodniego wynika z obawy przed konfrontacją (Rosja, Turcja) czy też, wręcz przeciwnie, z ogólnie niewielkiego zainteresowania peryferyjnym państwem (Ameryka Południowa czy Ukraina lub Białoruś po 1989 r).
Z istnienia międzynarodowych kosztów politycznego przeholowania powinniśmy cieszyć się niezależnie od osobistych przekonań. Jeśli, jak Antoni Macierewicz, wierzyłbym, że rząd Donalda Tuska zamieszany był w zamach na prezydenta i politycznego oponenta, to jaki sens miałyby próby przekonania tego rządu do niezależnego śledztwa? Podjęte przez Macierewicza wysiłki międzynarodowe były w tym kontekście jedynym realnym narzędziem wywarcia presji na władzę. Mówienie więc tutaj o „donosicielstwie na Polskę" to zupełne nieporozumienie.