Mariusz Janik: Wyborcze błądzenie we mgle

Najważniejsze partie w obszarze energetyki nie mają do zaoferowania wiele ponad zestaw sloganów dopasowanych do światopoglądu ich modelowego wyborcy.

Publikacja: 21.09.2023 03:00

Mariusz Janik: Wyborcze błądzenie we mgle

Foto: Shutterstock

Transformacja energetyczna to bezpośrednia odpowiedź świata na zmiany klimatyczne. Należałoby zatem zacząć od nich. Naszych polityków łączy pod tym względem jedno: nie kwestionują, że zmiany klimatyczne zachodzą. Ale już odnośnie do tego, na ile to konsekwencja działań ludzkości – co wiązałoby się z koniecznością zareagowania, swego rodzaju „odkupienia win” – mamy do czynienia ze spektrum postaw.

W narożniku sceptyków – bo ze względu na niuanse trudno tu powiedzieć: „negacjonistów” – są dziś Konfederacja oraz Prawo i Sprawiedliwość. Pierwsze z tych ugrupowań to organizm wielogłowy, prezentujący swojemu wyborcy pełny wachlarz punktów widzenia. – To proces naturalny i trwa od pięciuset lat, zaczął się na długo przed epoką przemysłową. I są z niego same korzyści, po co z nim walczyć? – to opinia Janusza Korwin-Mikkego sprzed kilku lat. Sławomir Mentzen widział to inaczej. – Globalne ocieplenie jest faktem. W istotnej części jest spowodowane przyczynami antropogenicznymi (czyli przez człowieka – przyp. red.) – komentował wypowiedź partyjnego lidera. Ale pod koniec sierpnia br. Krzysztof Bosak w Radiu RMF FM znów szukał sposobu, żeby się od tematu odciąć grubą kreską. – Uważam, że sformułowanie „kryzys klimatyczny” jest wymysłem lewicy. Są zmiany klimatu. Klimatolodzy się spierają, z czego one wynikają. Natomiast mówienie o kryzysie klimatycznym jest daleko idącą przesadą – kwitował.

Dyskurs urojony

Taka melodia jest też bliska PiS. Zbitki „szaleństwo klimatyczne” użył niedawno prezes partii Jarosław Kaczyński. – Klimat, jak świat światem, się zmieniał – informował przy okazji. Odwoływał się przy tym do opinii fizyka i noblisty Ivara Giaevera, który poza swoją dziedziną nauki uchodzi raczej za ekscentryka i zasłynął bon motem „wszystkie samochody świata uruchomione naraz mają mniejszy wpływ na klimat niż zapalenie jednej zapałki w hali sportowej”. – Nie rozstrzygam, czy on ma rację, bo nie jestem specjalistą od tych spraw. Ale jeśli chodzi o poważnych uczonych, są bardzo podzielone zdania – dowodził lider PiS.

Cóż, według badań opinii publicznej od 70 do 90 proc. Polaków przejmuje się zmianami klimatycznymi, deklaruje gotowość do zmian mających im zapobiegać lub je minimalizować. Ale istnieje też olbrzymi, niezagospodarowany, 10- lub 20-proc. margines tych, którym sprawa jest obojętna lub odnoszą się do niej wrogo (być może obejmuje to też grupy chcące zachować status quo, jak choćby górnicy). Co oznacza sporą pulę głosów, o które można zawalczyć – co mniej lub bardziej dyskretnie robią obie partie, wyśmiewając zmiany klimatyczne albo mydląc oczy jakimś rzekomym dyskursem toczącym się w środowisku nauki. Akurat pod tym względem w nauce panuje konsensus, termin „zmiany” zastąpił „ocieplenie”, bo procesy klimatyczne objęły już znacznie więcej zjawisk niż same temperatury, a krytyka globalnych działań mających zahamować zmiany klimatyczne oparta jest nie na wynikach badań, lecz opiniach osób dalekich od klimatologii, jak wspomniany Giaever.

To nie przeszkadza obu partiom w stosowaniu zbitki „ideologia klimatyczna”, sugerującej, że chodzi o poglądy, a nie fakty – jakby istniała jakaś „ideologia wypadków drogowych”, zmuszająca nas do ograniczenia prędkości w terenie zabudowanym bez jasnej przyczyny, albo „ideologia raka płuc”, wymierzona w miłośników niewinnego nałogu tytoniowego. Inna sprawa, że pozostałe partie nie widzą potrzeby dyskutowania o fundamentach i przyczynach transformacji energetycznej: apelują do przekonanych i komunikują mniej lub bardziej cząstkowe plany zmian. Modelowy wyborca KO, Trzeciej Drogi czy Lewicy po prostu jest za transformacją.

W cieniu konsensusu

Cóż, globalny konsensus w sprawie zmian klimatycznych i konieczności zahamowania ich istnieje od dobrych dwóch czy trzech dekad, ale dopóki chodziło o spędy badaczy w jakichś dalekich od Wisły metropoliach, dopóty polskiej polityce było to doskonale obojętne. Dopiero jak za ponagleniami poszły takie inicjatywy, jak Europejski Zielony Ład, a konsekwencje tych inicjatyw spadły na polską energetykę – w jej konwencjonalnej postaci: skansen epoki Gierka – zrobiło się, nomen omen, goręcej. Zwłaszcza że obok marchewki (fundusze na zielone przedsięwzięcia) pojawił się kij: choćby w postaci handlu uprawnieniami do emisji (ETS).

Nikt – również w Brukseli – nie ukrywa, że ETS stanowi narzędzie dyscyplinujące. Albo podzielasz obawy nauki i uruchamiasz transformację, albo płacisz – a najczęściej: dopisujesz kwoty wydane na pozwolenia do rachunków swoich klientów. Konstrukcja ETS jest stosunkowo otwarta i dopuszcza udział w systemie tych, którzy pozwolenia traktują jak papiery wartościowe kupowane wyłącznie po to, by je sprzedać po lepszej cenie za jakiś czas (czyli spekulantów, mówiąc lapidarnie). Pożywką dla spekulantów są państwa takie jak Polska, gdzie węgiel jest traktowany jak nieformalne uzupełnienie triady „Bóg – honor – ojczyzna”, a zmiany status quo w energetyce jak atak na wiarę ojców.

Z systemem ETS próbował walczyć PiS, szukając w europejskich gremiach sojuszników chętnych do zawieszenia go. Bez powodzenia. Partia rządząca wzięła też system na bannery – zwalające winę za wysokie ceny na ów system. Walkę z ETS obiecuje dziś Konfederacja. „Należy dążyć do zawieszenia stosowania wobec Polski systemu ETS, który podnosi rachunki za prąd nawet o kilkadziesiąt procent. Należy odejść od tzw. Europejskiego Zielonego Ładu, który prowadzi do wzrostu kosztów życia i obniża konkurencyjność gospodarki” – przekonuje ugrupowanie. O ETS-ie wspomina Lewica, postulując „mniej podatny na spekulacje system opłat”. Inni omijają temat.

Zniesienie, zawieszenie czy zmiana w ETS wymagałaby zebrania większości w skali europejskiej – a nawet skłonienie jednego czy dwóch innych państw UE na wspólne działania graniczy dziś z niemożliwością. Jednostronne „wyjście” z ETS to z kolei scenariusz, którego finałem jest jakiś rodzaj polexitu. Paradoksalnie, największy wyłom w systemie może być dziełem eurodeputowanego Koalicji Obywatelskiej, Jerzego Buzka, który w ubiegłym roku wyszedł z inicjatywą wykluczenia z handlu uprawnieniami instytucji finansowych, co może nieco ukrócić spekulacje.

Nie byłoby dyskusji o ETS, gdyby nie desperacka obrona węgla. Dla Konfederacji (wprost) i PiS (między wierszami) surowiec ten jest fundamentem bezpieczeństwa energetycznego Polski. Uran, gaz, wiatraki czy panele – to wszystko trzeba nad Wisłę sprowadzać, a węgiel już tu jest, leży pod naszą, polską, ziemią – i czeka.

Nie po raz pierwszy sufluje się polskiemu wyborcy jakieś węglowe metauniwersum: polski węgiel jest coraz gorszej jakości, w dobrych dla energetyki latach – czyli przed kryzysem energetycznym z 2021 r. – polska energetyka co roku importowała po kilkanaście milionów ton tego surowca ze Wschodu, by ostatecznie domieszać do niego trochę tego polskiego – tylko dlatego, że polityczni patroni górnictwa domagali się skupowania polskiego surowca. Zdaniem ekspertów, stosunkowo najlepszy surowiec mamy jeszcze na Lubelszczyźnie, ale taki Śląsk goni już resztkami. Pewnie można byłoby jeszcze podłubać w niektórych kopalniach, by uruchomić wydobycie z jakiegoś nowego złoża, ale inwestycji takich zaniechano, bo nie miały ekonomicznego sensu, a instytucje finansowe od lat nie pożyczają na przedsięwzięcia związane z surowcami kopalnymi. Do tego lwia część konwencjonalnych elektrowni węglowych w Polsce właśnie dobiega kresu swojej aktywności: budowano je z założeniem działania przez 50 lat. Time’s up.

Nawet gdyby z nieba spadła warta bilion, albo i dwa, manna, za którą uruchomilibyśmy nowe złoża węgla oraz postawili nowe elektrownie węglowe, to nie uratuje konkurencyjności polskiej gospodarki, tylko ją dodatkowo pogrąży. Świat zaczyna coraz skrupulatniej liczyć swój ślad węglowy, konsumenci zaczynają zwracać uwagę na to, za co płacą, firmy chwalą się rugowaniem węgla ze swoich łańcuchów wartości.

W sumie, gdyby nie chodziło o Śląsk, region zaczynający uchodzić w polskiej polityce za odpowiednik swinging state, pewnie w ogóle byśmy o węglu nie dyskutowali. I chyba tylko tym można tłumaczyć jakiś ekwiwalent odniesienia się do węgla w programie KO – „100 postulatach” – czyli obietnicę powołania ministerstwa przemysłu z siedzibą na Śląsku.

Będzie boleć

Wiemy już, że utrzymanie status quo będzie kosztowne i bolesne, ale czy transformacja nie będzie kosztować – i boleć – bardziej? Z teoretycznej perspektywy specjalistów branży energetycznej sprawa jest dosyć prosta: dostawy energii dla odbiorców muszą zostać zabezpieczone, musi ona być stabilna, czyli pod kontrolą – potrzebujemy więcej, dorzucamy do symbolicznego pieca, potrzebujemy mniej, lekko go przygaszamy. Wokół tego wymogu została zbudowana konwencjonalna energetyka. Dlatego na OZE spora część branży patrzy krzywym okiem: one pracują, gdy dopisuje pogoda – słońce czy wiatr – a to czynniki, których nie sposób kontrolować.

Co do tego, że stabilizator jest potrzebny, panuje powszechna zgoda: podobnie jak co do tego, że tym stabilizatorem ma być atom. O ironio, najbardziej podejrzliwie odnosi się do niego Konfederacja – sugerując jakiś „transfer technologii” oraz „własną produkcję paliwa”. PiS może pochwalić się uruchomionym programem budowy elektrowni jądrowych. Lewica napomyka, że potrzebujemy atomu w miksie energetycznym. KO i Trzecia Droga tu milczą.

Cóż, atom dla przeciętnego wyborcy jest abstrakcją. Znacznie więcej emocji budzą OZE. Dofinansowane przez siły zewnętrzne niszczą zdrowy, węglowy kręgosłup energetyki, bez tej kroplówki musiałyby ustąpić pola kopalniom – to perspektywa Konfederacji (z której nie widać, że do górnictwa Polska dołożyła po 1989 r. 260 mld złotych, licząc z grubsza). PiS swój stosunek do OZE niuansuje na rozmaitych poziomach: z perspektywy ptaka deklaruje wsparcie dla tego sektora, z perspektywy żaby – bywa z tym różnie. Morskie farmy wiatrowe – jak najbardziej, wiatraki na lądzie – im mniej, tym lepiej (najpierw partia zablokowała rozwój tego rynku restrykcyjną ustawą odległościową, po czym po latach symbolicznie ją zliberalizowała). Fotowoltaika i inne OZE – trudno powiedzieć, pewnie tak, jak do tej pory.

Gdy chodzi o OZE, inne partie czują się pewniej. KO obiecuje dalszą liberalizację ustawy odległościowej (zmniejszenie wymaganego dystansu do najbliższych zabudowań do 500 m), ogólnikowo to samo chce zrobić Lewica. Wśród „100 postulatów” KO znalazło się też stworzenie 700 lokalnych wspólnot energetycznych oraz wsparcie dla inwestycji w biogazownie, farmy fotowoltaiczne i pompy ciepła. Trzecia Droga chce „uwolnić energię z OZE: farm wiatrowych, fotowoltaiki i biogazowni”, by „na zielonej energii bogacili się ludzie, a nie wielkie spółki państwowe”. Lewica chce ułatwień „dla tworzenia i rozwijania spółdzielni energetycznych i gminnych klastrów energetycznych (…) w tym priorytetu przy staraniach o dofinansowanie”. Ba, nawet Konfederacja ma swoje ulubione OZE – zapowiada „intensywny i ogólnokrajowy rozwój geotermii” wraz z ułatwieniami prawnymi dla tego sektora (najwyraźniej szkoda drażnić środowiska toruńskie). Przy czym znaczną część obietnic partyjnych – ułatwienia dla tworzenia klastrów, wsparcie OZE w gospodarstwach domowych czy inwestycji w biogazownie – przyznajmy: rząd już dziś realizuje.

Realne bariery dla OZE to nie tylko ustawa odległościowa, ale i zaniechania w rozbudowie i modernizacji sieci dystrybucyjnych (skutkujące odmowami przyłączenia OZE), czy brak infrastruktury magazynowej (która stabilizowałaby OZE). Prezentując takie źródła jako szansę lub zagrożenie dla energetyki i naszych rachunków, partie właściwie całkowicie abstrahują od tych sfer. Trzecia Droga pomstuje na monopol PSE w zakresie sieci przesyłowych, ale tu warto wspomnieć, że chodzi o sieci wysokich napięć, do których bezpośrednio podłączane są tylko olbrzymie instalacje, a nie poszczególne farmy – co tylko zaburza obrazek.

Gra na wielu szachownicach

Troską przeciętnego wyborcy są dziś wysokie rachunki za energię – i oczywiście każda wypowiedź walczących o głosy polityków krąży wokół nich. Różnice sprowadzają się do tego, na jakie źródło czy surowiec postawić, żeby je obniżyć – choć w programach wyborczych ma to raczej formę wsparcia, zapewne finansowego i prawnego, dla tych źródeł, które budzą w elektoracie największą sympatię z powodów, nazwijmy to, pozaenergetycznych. Modelowy wyborca Konfederacji nie lubi OZE, bo to wymysł Brukseli i oddawanie suwerenności Polski. Wyborca PiS chętniej kalkuluje, więc może być i tak, że lubi OZE – więc lepiej zbalansować przekaz. Wyborcy KO, Lewicy i Trzeciej Drogi stawiają na OZE, nie roztrząsając, jakie wstrząsy mentalne, finansowe i organizacyjne oznacza rozproszony system źródeł energii dla polskiej energetyki – więc można wyrazić pełne poparcie dla źródeł odnawialnych, byleby nie wchodzić w szczegóły. Partią, która dokonała jakiegoś rodzaju analizy, jest PiS (bo musiało – na potrzeby bieżącej polityki w ostatnich latach). Partią, która obiecuje taką analizę, jest Koalicja Obywatelska – ale to już po wyborach.

Energetyka to dziś symultaniczna gra na wielu szachownicach. Nasze rachunki to wynik zmian klimatycznych i polityki, która ma im zapobiegać, ale też sytuacji na rynkach surowcowych, naszych skromnych – i ubożejących – zasobów naturalnych, zaniedbań i zaniechań w procesach modernizacji krajowej infrastruktury energetycznej (elektrowni czy sieci dystrybucyjnych), kulejącej termomodernizacji budynków, rewolucji technologicznych (które mogą nam przynosić np. nowe rozwiązania odnawialne albo urealnić kiedyś małe reaktory modułowe, SMR) i pewnie jeszcze dziesiątek innych, mniejszych lub większych, czynników. Żadna z partii nie mówi wyborcom, że wynik tej gry – przy tak dużej ilości zmiennych – jest równie pewny, jak prognoza pogody na 15 października 2027 r.

Mariusz Janik, redaktor i dziennikarz „Rzeczpospolitej"

Transformacja energetyczna to bezpośrednia odpowiedź świata na zmiany klimatyczne. Należałoby zatem zacząć od nich. Naszych polityków łączy pod tym względem jedno: nie kwestionują, że zmiany klimatyczne zachodzą. Ale już odnośnie do tego, na ile to konsekwencja działań ludzkości – co wiązałoby się z koniecznością zareagowania, swego rodzaju „odkupienia win” – mamy do czynienia ze spektrum postaw.

W narożniku sceptyków – bo ze względu na niuanse trudno tu powiedzieć: „negacjonistów” – są dziś Konfederacja oraz Prawo i Sprawiedliwość. Pierwsze z tych ugrupowań to organizm wielogłowy, prezentujący swojemu wyborcy pełny wachlarz punktów widzenia. – To proces naturalny i trwa od pięciuset lat, zaczął się na długo przed epoką przemysłową. I są z niego same korzyści, po co z nim walczyć? – to opinia Janusza Korwin-Mikkego sprzed kilku lat. Sławomir Mentzen widział to inaczej. – Globalne ocieplenie jest faktem. W istotnej części jest spowodowane przyczynami antropogenicznymi (czyli przez człowieka – przyp. red.) – komentował wypowiedź partyjnego lidera. Ale pod koniec sierpnia br. Krzysztof Bosak w Radiu RMF FM znów szukał sposobu, żeby się od tematu odciąć grubą kreską. – Uważam, że sformułowanie „kryzys klimatyczny” jest wymysłem lewicy. Są zmiany klimatu. Klimatolodzy się spierają, z czego one wynikają. Natomiast mówienie o kryzysie klimatycznym jest daleko idącą przesadą – kwitował.

Pozostało 90% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację