Ozzy Osbourne jest mistrzem pożegnań. Już dwa razy żegnał się pod szyldem Black Sabbath – płytą i koncertami zatytułowanymi „The End". Śpiewał wtedy: „Czy to koniec początku? Czy może początek końca?". I zaraz potem zaplanował koncertowe pożegnanie z solową karierą na tournée o nazwie „No More Tours", nawiązującej do słynnego hitu „No More Tears".
Uwertura z raperem
Sztuczka z amerykańską serią koncertów „No More Tours 2" już się nie udała. Podczas gali Grammy ogłosił, że po kłopotach z kręgosłupem musi odwołać występy w Ameryce, bo dopadł go Parkinson. Jesienią, gdy wciąż planuje koncerty w Europie, przekonamy się czy rzeczywiście jest to jego lekka postać.
Do tej pory przez ponad pięć dekad Ozzy przypominał Bustera Keatona: dom walił się wszystkim na głowę, a on idealnie wpasowywał się w ramę drzwi wyjściowych. Zdziwiony, że żyje, szedł dalej, śpiewając o świecie, który jest piekłem i rzeźnią. W rzeźni przepracował 18 miesięcy. Widząc z kolegami z Black Sabbath kolejkę przed kinem z horrorami, zrobił użytek z wniosku, że miast mordować bydło, lepiej zarabiać, strasząc ludzi.
Nawiązując do wisielczego poczucia humoru Ozzy'ego, można stwierdzić, że najnowsza płyta jest jednocześnie płytą nagrobną. Wykutą w najlepszym hardrockowym stylu. Jak wiele rzeczy w życiu wokalisty, przypominającym sen wariata, który zdaniem lekarzy od dawno już powinien leżeć w grobie, tak dużo przepuścił przez organizm toksyn – album jest dziełem przypadku. A może sympatycznego spisku?
Jesienią zeszłego roku Ozzy zaśpiewał „Take What You Want", zadziwiając świat duetem z raperem Post Malonem. Łącznikiem pomiędzy nimi był producent Andrew Watt, również gitarzysta Malone'a, który wcześniej grał z Glennem Hughesem (Deep Purple, Black Sabbath) i Jasonem Bonhamem (Led Zeppelin). Na jego solowej płycie gościł Chad Smith z Red Hot Chili Peppers. To właśnie Chad i Duff McKagan z Guns N' Roses nawiedzili Ozzy'ego.