Kamil Sobolewski: NBP ma inne narzędzia walki z inflacją niż stopy procentowe

Projekcja NBP nie wskazuje na powrót inflacji do celu w horyzoncie oddziaływania polityki pieniężnej. To sugeruje, że nie ma miejsca na jej łagodzenie – ocenia Kamil Sobolewski, główny ekonomista Pracodawców RP.

Publikacja: 27.07.2023 03:00

Kamil Sobolewski, główny ekonomista Pracodawców RP

Kamil Sobolewski, główny ekonomista Pracodawców RP

Foto: parkiet tv

W niedawnej ankiecie „Rzeczpospolitej” 90 proc. spośród 42 ekonomistów, w tym pan, uznało, że na koniec br. stopa referencyjna NBP powinna być na dzisiejszym poziomie lub nawet wyżej. Ale okoliczności się zmieniają. Na rynkach finansowych nasilają się oczekiwania, że amerykańska Rezerwa Federalna i Europejski Bank Centralny w lipcu podniosą stopy procentowe po raz ostatni, a na początku 2024 r. zaczną je obniżać. Czy taka zmiana nastawienia głównych banków zwiększyłaby przestrzeń RPP do obniżki stóp procentowych?

Głównym wyznacznikiem polityki pieniężnej w Polsce nie powinna być polityka pieniężna za granicą, tylko cel inflacyjny (2,5 proc. – red.), do którego osiągnięcia zobowiązany jest polski bank centralny. Tymczasem projekcja NBP wskazuje, że przed końcem 2025 r. inflacja najprawdopodobniej tylko otrze się o 3,5 proc., czyli o górną granicę pasma dopuszczalnych wahań wokół celu. W takiej sytuacji nie ma przestrzeni do obniżek stóp procentowych. Nie zmienia to faktu, że byłem wśród 80 proc. uczestników pańskiej ankiety, którzy spodziewają się w tym roku – być może już w październiku – obniżki stóp procentowych w Polsce, choć nie uważają takiej zmiany za uzasadnioną.

To będzie obniżka motywowana politycznie, mająca na celu poprawę nastrojów społecznych przed wyborami?

Takiej tezy nie da się udowodnić. Ale niewątpliwie kontekst wyborczy będzie jednym z możliwych wyjaśnień takiej decyzji.

Czytaj więcej

Mniej klientów w autosalonach. A samochody coraz droższe

We wspomnianej ankiecie zaznaczył pan, że stopy powinny być na dzisiejszym poziomie, ale zasadne jest dalsze zaostrzanie polityki pieniężnej przez sprzedaż obligacji z portfela NBP. Jak to tzw. ilościowe zacieśnianie miałoby wyglądać i jaki byłby jego cel?

Bank centralny powinien luzować bądź zacieśniać politykę pieniężną w zależności od sytuacji gospodarczej i perspektyw inflacji. Ale sposób, w jaki to robi, powinien zależeć od uwarunkowań. Projekcja inflacji sugeruje, że inflacja będzie powyżej celu nawet w horyzoncie 2,5 roku, choć powinna być w celu w horyzoncie co najwyżej dwóch lat. Dalsze zacieśnienie polityki pieniężnej jest zasadne, ale nie w drodze podwyżek stóp procentowych. Potrzebę podwyżek stóp ogranicza moim zdaniem umocnienie złotego, które samo w sobie jest ekwiwalentem zacieśnienia polityki pieniężnej. Problemem pozostaje natomiast słaba koordynacja między polityką pieniężną a fiskalną. Stopy procentowe mocno wzrosły, ale skutki są osłabiane przez najwyższy od lat deficyt w sektorze finansów publicznych. NBP mógłby tę koordynację zwiększyć, właśnie uruchamiając sprzedaż obligacji skarbowych i gwarantowanych przez Skarb Państwa, które kupił w latach 2020–2021. Sprzedawane przez NBP papiery konkurowałyby z emisjami Ministerstwa Finansów, motywując rząd do zmniejszenia deficytu. Warunki rynkowe byłyby mniej zachęcające do takich emisji. To wpisywałoby się w praktykę innych banków centralnych. Zarówno EBC, jak i Fed stopniowo sprzedają obligacje skarbowe ze swoich portfeli. Nie widzę powodu, aby nie robił tego też NBP.

Widzi pan jakieś szanse na realizację tego postulatu? Cały program skupu obligacji skarbowych przez NBP był dość tajemniczy, bank centralny nie informował, jak długo planuje te papiery kupować i ile chce ich wchłonąć, a teraz nie informuje, co zamierza z nimi zrobić.

Krąg decyzyjny był w NBP nieco inny niż w innych bankach centralnych. Programem skupu obligacji zawiadywał zarząd NBP, a nie RPP. Nietypowe było też to, że NBP przeprowadził jeszcze dwie operacje skupu obligacji po rozpoczęciu podwyżek stóp procentowych. Ponadto NBP w większym stopniu niż inne banki centralne koncentrował się na obligacjach gwarantowanych przez Skarb Państwa, a nie emitowanych przez Skarb Państwa. Te różnice nie zmieniają mojej oceny, że rynkowi przydałaby się kotwica w postaci harmonogramu sprzedaży tych obligacji. One zaczną zapadać w 2024 r., ale będą zapadały nieregularnie, co będzie wpływało na warunki pieniężne w gospodarce. Lepiej to wygładzić, przy okazji zwiększając przejrzystość polityki pieniężnej i rozwiązując największą nieefektywność w tym obszarze, czyli niespójność pomiędzy polityką NBP a polityką fiskalną.

Czytaj więcej

Rosnący problem multidłużników. Są winni wierzycielom ponad 20 mln złotych

Kilka dni temu Pracodawcy RP wystosowali pismo do minister rodziny i polityki społecznej Marleny Maląg oraz wiceministra finansów Piotra Patkowskiego, apelując o zmiany zasad ustalania płacy minimalnej. Co jest złego w obecnym mechanizmie, który wiąże płacę minimalną z inflacją i wzrostem gospodarczym, choć zostawia rządowi pewną swobodę?

Mówiliśmy przed chwilą o tym, że polityka pieniężna musi w sposób dość bolesny dla kredytobiorców hamować popyt w gospodarce, kompensując wzrost popytu inspirowany przez rząd. Tymczasem rząd proponuje podwyższenie płacy minimalnej w 2024 r. o około 20 proc., po podobnej podwyżce w br. Jako ekonomista najbardziej obawiam się motywacyjnych skutków tego, że spłaszcza się struktura zarobków. W takim tempie, w jakim podnoszona jest płaca minimalna, nie rosną bowiem wynagrodzenia w sferze budżetowej ani w szerokiej gospodarce. W budżetówce w tym i w przyszłym roku wzrost płac sięgać ma 7–8 proc. Efekt jest taki, że podczas gdy jeszcze kilka lat temu płacę minimalną otrzymywało 1,6 mln osób, czyli około 11 proc. pracujących, to w tym roku jest to już ponad 3 mln osób, a w 2024 r. ta liczba jeszcze wzrośnie. To będzie już około 27 proc. wszystkich pracujących. To będzie oznaczało, że w niektórych sektorach – tam, gdzie generalnie płace są dość niskie – wynagrodzenia nie będą zależały od kwalifikacji, doświadczenia, zaangażowania. To widać np. w urzędach. Tam duże podwyżki płacy minimalnej sprawiały, że nie podnoszono wynagrodzeń osobom o wyższych kwalifikacjach. To właśnie te osoby ponoszą największe koszty podwyżek płacy minimalnej.

Głównym problemem nie jest więc skala podwyżki płacy minimalnej w tym i w przyszłym roku, łącznie o 43 proc., tylko to, że inne wynagrodzenia nie dotrzymują jej kroku?

Problemem jest to, że płaca minimalna od siedmiu lat rośnie znacznie szybciej niż inne wynagrodzenia w gospodarce. To powoduje, że znikają zachęty, aby się bardziej starać: kształcić się i przykładać się do pracy. Skutkiem jest spadek jakości usług publicznych i wolniejszy wzrost wydajności w gospodarce. To staje się strukturalnym problemem naszej gospodarki. Co może myśleć osoba, która kilka lat temu zarabiała o połowę więcej, niż wynosiła płaca minimalna, a dziś zarabia o 10 proc. więcej? Skoro jej zarobki są niemal takie same co osób początkujących albo zatrudnianych do najprostszych zadań, to nasuwa się pytanie, czy warto było zdobywać kwalifikacje, a potem starać się w pracy. I to pytanie zadają sobie też osoby, które dopiero się uczą i przygotowują do pracy. W długim terminie to będzie szkodziło produktywności gospodarki.

Organizacje pracodawców w zasadzie co roku ostrzegają, że wzrost płacy minimalnej jest nadmierny. Tych negatywnych skutków jak dotąd jednak nie było. Dlaczego mielibyśmy wierzyć, że tym razem będą?

Postulatem strony związkowej od lat było to, aby płaca minimalna osiągnęła 50 proc. średniego wynagrodzenia. To jest zresztą jedno z kryteriów oceny adekwatności płacy minimalnej, które zapisano w unijnej dyrektywie w tej sprawie. W Polsce ten wieloletni postulat związkowców właściwie udało się zrealizować. Płaca minimalna już jest na poziomie 50 proc. przeciętnego wynagrodzenia. W przyszłym roku, jeśli wejdzie w życie podwyżka proponowana przez rząd, ten wskaźnik sięgnie 55–56 proc. Robimy zwiad walką na terytorium, na które mało kto się przed nami zapuszczał. Nawet jeśli prawdopodobieństwo, że to będzie miało bardzo negatywne konsekwencje dla szerokiej grupy przedsiębiorstw, wynosi jakieś 25–30 proc., a nie 50–60 proc., to wolałbym, aby zarządzanie ryzykiem w gospodarce wyglądało inaczej.

W ustawie o płacy minimalnej należy wprost zapisać, że musi ona wynosić 50 proc. przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce prognozowanego na dany rok?

W dyrektywie UE jest jeszcze drugi punkt odniesienia: 60 proc. mediany płac. Mediana jest zwykle trochę poniżej średniej. Większość ekonomistów wskazałaby zapewne to kryterium jako lepsze. Mediana nie zmienia się bowiem pod wpływem premii w górnictwie albo tego, że jakiś prezes spółki zamiast wypłacić dywidendę, wypłacił sobie wyższe wynagrodzenie. Mediana jest niewrażliwa na wahania wysokich płac. Można traktować te dwie wartości – 50 proc. średniej i 60 proc. mediany – jako granice pewnego korytarza, w którym powinna się znajdować płaca minimalna. To byłby rozsądny kompromis społeczny, który dawałby wszystkim stronom dialogu społecznego bardzo ważną rzecz, której dzisiaj brakuje: przewidywalność.

W niedawnej ankiecie „Rzeczpospolitej” 90 proc. spośród 42 ekonomistów, w tym pan, uznało, że na koniec br. stopa referencyjna NBP powinna być na dzisiejszym poziomie lub nawet wyżej. Ale okoliczności się zmieniają. Na rynkach finansowych nasilają się oczekiwania, że amerykańska Rezerwa Federalna i Europejski Bank Centralny w lipcu podniosą stopy procentowe po raz ostatni, a na początku 2024 r. zaczną je obniżać. Czy taka zmiana nastawienia głównych banków zwiększyłaby przestrzeń RPP do obniżki stóp procentowych?

Pozostało 95% artykułu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao S.A. z ofertą dla małych firm – nowe konta z premią i wysokim oprocentowaniem
Banki
Citibank opuszcza Rosję. Wielki exodus bankierów
Banki
Donald Tusk: Powodzianie kredytobiorcy otrzymają pomoc w spłacie kredytów
Banki
Duża awaria w polskim banku. Klienci mają kłopoty z płatnościami
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Banki
Prezes NBP Adam Glapiński donosi do prokuratury na Szymona Hołownię