Książki zrodzone przez katastrofę smoleńską

Kluczowa zdaje się być nie sama smoleńska katastrofa, tylko to, co działo się już potem. Ostatnia taka wspólnota, a zaraz potem pęknięcie i rów podziałów. Tłum sprzed Pałacu Prezydenckiego przyciąga pisarzy z niezwykłą mocą i powraca w kolejnych książkach.

Publikacja: 09.04.2021 10:00

Książki zrodzone przez katastrofę smoleńską

Foto: Fotorzepa, Krzysztof Skłodowski

Ile potrzeba czasu, by rzeczywistość zasłużyła na powieść? Jak długo muszą stygnąć wydarzenia w naszej pamięci? Dekadę? Dwie? A może starczy rok, kilkanaście miesięcy? Jak opisywać to, co wszyscy znają, co wszyscy widzieli, choć różnie interpretują? Jak stworzyć dzieło, a nie dokudramę czy rekonstrukcję historyczną?

Najlepsza proza o strajku w Stoczni Gdańskiej wyszła spod ręki Janusza Głowackiego na jesieni 1980 roku, zaraz po sierpniowym strajku, i od 40 lat nie powstało w literaturze nic ciekawszego niż ta krótka powieść „Moc truchleje". Historia szeregowego stoczniowca upadlanego na przemian przez tajniaków bezpieki i dyrekcję stoczni. Coś się jednak zacina w tej maszynie upokorzenia, a facet z konfidenta i prowokatora wyrasta na ważną postać strajku, odzyskując w ten sposób godność – swą osobistą, ale przecież nie tylko swoją; na tym polega uniwersalność sztuki.

Jak niewiele trzeba było czasu, byśmy doczekali się niezliczonej masy dzieł poświęconych wojnie w dawnej Jugosławii – po 30 latach od rozpętania tamtego piekła nie starczyłoby miejsca w jednym mieszkaniu na książki i płyty z filmami o tragicznej epoce. Albo Amerykanie; sześć lat po 11 września 2001 roku. Don DeLillo wydaje znakomitą powieść „Spadając". Dwa lata wcześniej Jonathan Safran Foer wydaje swoje „Strasznie głośno, niesamowicie blisko". Każdy na swój sposób zmierzył się z tą wielką traumą, narodową, ale dla nowojorczyków też bardzo osobistą. Z sukcesem, podkreślmy, bo to świetne książki.

Prowokacja dla najedzonych

Od katastrofy smoleńskiej minęło 11 lat. Dużo to czy wciąż zbyt mało? Jest jeszcze za wcześnie czy, może przeciwnie, za późno, i wkroczyliśmy w fazę postsmoleńską (było, minęło). Czy można już traktować Smoleńsk i lawinę wydarzeń, które za sobą ta katastrofa pociągnęła, jako literacką tkaninę? Czy artysta ma prawo? Czy godzi się? – ktoś spyta przejęty patosem.

A to nie tak działa. Śmiały artysta nie pyta, tylko bierze. Paru takich na szczęście już było. Obwąchiwali, opukiwali, krążyli wokół tematu, próbując wymacać smoleńską bliznę i dobrze odczytać pamięć tamtych dni na Krakowskim Przedmieściu – uniesienie serc, podniosły nastrój żałoby, a zaraz potem starcie cywilizacji, dwóch pomysłów na Polskę w XXI wieku. Starcie, które po dekadzie wróciło na ulice, tylko że prześmiewcze okrzyki „Gdzie jest krzyż?" zastąpiło prostsze „Wyp...". Czy to ta kolejna wojna, czy wciąż ta sama, niezakończona od 11 lat? Zdawałoby się, że nie ma lepszych okoliczności historii, by coś powiedzieć o naszej krainie i zamieszkujących ją ludziach – starczy tylko odrobina talentu, pracy i Wielka Powieść o Polsce gotowa. A jednak to nie takie proste.

Sięgam po najnowszą książkę, która powraca do tamtych dni. „Wdowa smoleńska albo niefart" Andrzeja Horubały. Literatura konfesyjna, osobista, z kluczem, chwilami krępująco otwarta, bez zasłony odsłaniająca życie wewnętrzne autora.

Co takiego ten Horubała pisze, że tak bardzo zbulwersował komentujących książkę dziennikarzy i publicystów? A choćby to, że jego bohater (też Andrzej) robi „ranking wdów smoleńskich". Albo wylicza najlepsze smoleńskie pogrzeby. Kiedy indziej wyobraża sobie, jak Lech Kaczyński dumał nad listą gości – kogo małostkowo ze spisu pasażerów wykreślił, nieświadomie oszczędzając mu życie, a kogo dopisał w ostatnim momencie ku zgubie obdarowanego. Czytamy też o „oszołomstwie" oraz „cynizmie" niektórych publicystów, którzy ze Smoleńska stworzyli dla siebie fundament nowej tożsamości i wizerunku. Na końcu pisze o wstydzie – że to po prostu obciach, bo w cywilizowanym kraju zdarzył się wypadek, gdzie w jednej chwili ginie kilkudziesięciu wysokich urzędników i przedstawicieli elity państwowej.

„Wdowa smoleńska" jest rozliczeniem Horubały ze swoim środowiskiem, sam przez wiele lat był guru konserwatywnej krytyki, zanim skonfliktował się z redakcją swojego pisma i z hukiem trzy lata temu z niego odszedł. To także jego rozliczenie z samym sobą, głównie za to, że to wszystko (czytaj: trauma smoleńska) poszło w złym kierunku i stało się narzędziem politycznym. Niepotrzebnie i ze szkodą dla wspólnoty.

Horubała jest surowy wobec kolegów i koleżanek, wobec ludzi, których zna, dlatego warunkiem koniecznym dla uwiarygodnienia jego krytyki jest brak litości wobec samego siebie. Stąd ten ekshibicjonizm, jak to mówią niektórzy. A jednocześnie jest to książka wciąż grająca szczerością, która też przecież stanowi rodzaj narzędzia literackiego, stylistyczny koncept. Bo nawet powieść autobiograficzna to przede wszystkim powieść. Dlatego głosy, które każą mu się tłumaczyć z wypowiadanych przez narratora w pierwszej osobie myśli, to nieporozumienie. Prowokacja – owszem. Szczerość – pewnie trochę tak. Ale przecież nawet „Dziennik" Gombrowicza nie jest tylko pamiętnikiem, tylko jeszcze jedną literacką kreacją.

Od premiery „Wdowy smoleńskiej" minął już miesiąc i zdaje się, że książka, która miała wstrząsnąć sumieniami polskiej prawicy, wywołała ledwie drobny przeciąg w konserwatywnym przedpokoju. Być może polska prawica jest tak najedzona i zadowolona z siebie, że nie jest nią w stanie potrząsnąć już nic – może poza porażką w wyborach.

Houellebecq, tylko że polski

O ile we „Wdowie smoleńskiej" następuje raczej demitologizacja 10 kwietnia 2010 roku, to już w „Hejterze" Jarosława Jakubowskiego wydźwięk nie jest tak jednoznaczny. Sam pomysł bydgoskiego dziennikarza, krytyka i literata, noszącego serce po prawej stronie, żeby na odwrocie książki w miejscu rekomendacji umieścić list odmowny od jednego z wydawców, jest brawurowy. „Pomysł jest niezwykle ciekawy", ale „mamy – po raz enty – Smoleńsk, krzyże pod pałacem prezydenckim, złych lewaków, niemieckie media, krytykę Platformy" – pisze anonimowa oficyna do Jakubowskiego.

Po takiej opinii człowiek spodziewa się nie wiadomo czego – jakichś bredni i rozpolitykowania do granic możliwości. Tymczasem tego Smoleńska jest tam nie za dużo. „Hejter" to powieść o pisaniu powieści – śledzimy karierę Artura Niewiadomskiego, który swoją metodę na popularność i zdobycie uwagi opiera na wygłaszaniu kontrowersyjnych, polaryzujących opinii. W rezultacie nikt go nie lubi, nikt się z nim nie zgadza, nikt nie szanuje, ale czytają wszyscy. Taki Houellebecq, tylko że polski.

I oczywiście ktoś taki prędzej czy później musi wsadzić kij w smoleńskie mrowisko. „Smoleńsk był Niewiadomskiemu potrzebny jako solidna kotwica łącząca ze współczesnością swoisty balast publicystyczny, dzięki któremu powieść nie będzie jednowarstwowa. Nagła śmierć 96 osób w gównianym ruskim błocku, a potem kompulsywne dociekania, co tak »naprawdę« się stało, w mniemaniu Niewiadomskiego dobrze współgrało z jednostkowym losem, dawało świetne tło, pogłębiające wymowę całości" – czytamy w powieści Jarosława Jakubowskiego.

Całość ma sporo słabych punktów i wiele zdań, które powinien był autorowi wykreślić redaktor. Co drugi bohater wybucha płaczem (zwłaszcza podczas stosunków), a druga połowa to alkoholicy. Męczące to wszystko. No i z perspektywy moich poszukiwań wada największa – mało o Smoleńsku, który jest tutaj jednak drugorzędny, jak wiele innych wydarzeń z ostatnich kilkunastu lat, polskich i światowych, np. rezygnacja papieża Benedykta XVI czy wygrane wybory polskiej prawicy w 2015 roku. Szukajmy więc dalej.

Dobry styl, zła wola

Żeby nie być jednostronnym, należy podkreślić, że nie tylko prawica ma ambicję pisania o Smoleńsku. Choćby Janusz Anderman, który jest wszystkim, tylko nie prawicą. Pisarz, scenarzysta, zażarty felietonista „Gazety Wyborczej", o którym sam Adam Michnik pisał, że to „poczciwiec jadowity" i od zawsze „Prawdziwi Polacy drażnili go niepomiernie".

W „Czarnym sercu", powieści z 2015 roku, Anderman miał szansę stworzyć najlepszy literacki utwór o Krakowskim Przedmieściu z 2010 roku, ale gdzieś na swej wyprawie utknął w banale, reminiscencjach ze stanu wojennego, a na koniec w szyderczym bełkocie. Bo o ile raz i drugi można z uwagą przyglądać się portretom ludzi autentycznie zaburzonych, którzy faktycznie zaplątywali się pośród tzw. obrońców krzyża, to jednak kilkadziesiąt stron pod koniec „Czarnego serca", gdzie autor imituje smoleńskie teorie spiskowe i paranoiczne poczucie oblężonej twierdzy, może i świadczy o umiejętnościach stylistycznych, ale też znamionuje spore pokłady złej woli. Bo i podobną karykaturę można było stworzyć przecież z inspiracji pijaną młodzieżą i podejrzanym towarzystwem, które dodawało sobie alkoholem odwagi w „Przekąskach Zakąskach" i przechodziło na drugą stronę ulicy „walić kijem małpom w kraty", z uciechą wołając o „zimnym Lechu" i żądając „wypuszczenia Barabasza".

Taki opis znajdziemy w „Ukrytym", powieści Bronisława Wildsteina z 2013 roku. Książce niedoskonałej, naznaczonej bieżączką i zbyt łatwo wpisującej się w polityczny spór. Wildstein jest za bardzo doświadczonym pisarzem, by nie wiedzieć, jakie pułapki czyhają na autora powieści z kluczem, a jednocześnie nie potrafi się od tego życia politycznego oderwać. W efekcie „Ukryty" jest za ciężki, by wzbić się ponad taflę publicystyki i na kartach pojawiają się jakieś dziwne mieszanki rzeczywistych postaci – Janusza Palikota, Sławomira Sierakowskiego czy niesławnego Dominika Tarasa, lidera kontrmanifestacji żądających usunięcia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego. Choć i tak wszystko bije na głowę Fundacja Bismarcka jako Fundacja Batorego.

Postaci mówią do siebie dialogami pisanymi z wysokiego C, jakby to były co najmniej nasze smoleńskie „Biesy". Wysokie miesza się z niskim, fikcyjne z realnym, w rezultacie „Ukryty" szeleści papierem i przypomina komentarz polityczny skryty w kostiumie kryminału – o wykorzenionych elitach III RP, postkomunie przyczajonej w cieniu sekularyzacji i liberalizmu, o pogardzie nuworyszów do swej własnej tożsamości, której liberałowie się wstydzą przed oświeconą Europą itd. Jednak nie po to kupujemy powieści, żeby czytać gazety.

Zagniewane rodzeństwo

Ten sam tłum można jednak potraktować bardziej literacko. To on jak magnes przyciąga Brunona Winnickiego, bohatera „Wiwarium" (2015) Jarosława Kamińskiego – najbardziej osobnej (psychologicznej, odpolitycznionej), a jednocześnie jednej z najlepszych powieści, która próbuje opatrzyć smoleńską ranę. „Na Krakowskim Przedmieściu rósł tłum żałobników. Ktoś potrącił Winnickiego, przepychając się do barierki, ktoś inny przytrzymał go za przedramię, aby nie upadł, inny przechodzień potknął się i wpadł mu na plecy, komuś on sam pomógł utrzymać równowagę. Bruno cieszył się, że otaczają go ludzie. Potrzebował ich obecności, choćby tak niedoskonałej" – tak narrator opisuje zagubionego w warszawskim tłumie politologa po czterdziestce, wykładowcę i eksperta od spraw wschodnich, który w ostatnim momencie nie wsiadł do tupolewa. Od tamtej pory Bruno Winnicki nie może znaleźć sobie miejsca, kręci się bez celu ulicami stolicy, na których ścierają się kolejne manifestacje, albo szuka schronienia w tytułowym wiwarium. Rozmyśla wtedy nad przeszłością swoją i swojej rodziny, której korzenie sięgają dawnych Kresów Rzeczypospolitej. Wraca też pamięcią do swojego moskiewskiego lotu w celu identyfikacji zwłok przyjaciela Pawła, który inaczej niż on wsiadł na pokład Tu-154M w kwietniu 2010 roku.

Ten tłum przed Pałacem Prezydenckim, dynamiczny, o zmieniającej się specyfice na różnych etapach żałoby – wspólnotowy, a za moment skłócony na śmierć i życie – to on najbardziej fascynuje pisarzy i daje przestrzeń do najciekawszych opowieści. Jest niczym mit założycielski o wspólnocie, która się wówczas na krótko ukształtowała i chwilę później rozpadła w sporze, kpinach i wzajemnych oskarżeniach. Jak opowieść o rodzeństwie, które razem stworzyło, osiągnęło coś wielkiego, by zaraz potem jedno z nich podniosło rękę na drugie w gniewie. Wielkość i małość sąsiadujące ze sobą na małym skrawku chodnika i jezdni pomiędzy klasycystycznymi budynkami zrekonstruowanej stanisławowskiej ulicy. Dwie strony tego samego medalu – im głośniejsza modlitwa pod krzyżem, tym donioślej brzmiały okrzyki z naprzeciwka. Wszystkie opowieści o podzielonej Polsce zaczynają się właśnie od tamtego miejsca, od tamtej grupki ludzi, która rozrosła się do tłumu. Oczywiście nie bądźmy naiwni, te opowieści są uproszczone, może wręcz nieprawdziwe, bo przecież zgoda narodowa zawsze jest fikcją, konceptem, do którego odwołuje się ten, komu zależy na utrzymaniu status quo. Ale nie dlatego mity oddziałują na zbiorowość, że są prawdziwe.

Pod pałac trafia też krakowska studentka Gaja z debiutanckiej powieści Agnieszki Urbanowskiej „Paląc trawę na rykowisku". „Po spektaklu (...) poszliśmy razem do Gesslera. Po dobrych kilku wódkach za cztery złote uparli się, że zaprowadzą mnie pod Pałac, żebym mogła zobaczyć, jak to wszystko wygląda". I faktycznie, znajomi Gai ją tam prowadzą, ale ta wyprawa będzie stanowiła doświadczenie graniczne. „W pierwszej chwili w oczy rzuciły mi się tylko znicze, rozlana, niespokojna, płonąca magma; pomarańcz, magenta, chaber, biel. Potem oczywiście krzyż i tłum ludzi. Jedna grupa, wyizolowana barierkami z blachy, klęczy z zamkniętymi oczami. Zauważam połyskujące szkaplerze z Matką Boską na piersiach niektórych, inni trzymają w dłoniach różańce. Mają w sobie rys świętych ze starych obrazów i rys groteski. Ponad ich głowami pojawiają się niewyraźne kuliste kształty: to bańki mydlane, puszczane przez ludzi domagających się przeniesienia krzyża".

Książka Urbanowskiej z 2014 roku to powieść inicjacyjna, która przeszła przez środowiska konserwatywne, jak burza z piorunami. No bo czy zdarza się często, żeby młoda dziewczyna z szanowanej krakowskiej rodziny inteligenckiej pisała powieść o burzliwym życiu 20-latki rozerwanej między urokami studenckiego życia, feminizmem a katolickim wychowaniem i dominikańskimi mszami? Czy istnieje droga pomiędzy katolicką, wąsatą Polską a fajną Polską, europejską – zastanawia się Gaja i odpowiada twierdząco, kiedy na wzór Cezarego Baryki idzie razem z tłumem ludzi przez Warszawę w Dzień Niepodległości, ale jednak kroczy osobno. „Paląc trawę na rykowisku" to dobre literackie entrée, które ma wszystko to, co powinien zawierać mocny debiut.

W ludzkim cieple

Na koniec zostawiłem książkę najbardziej zaskakującą, i oprócz „Wiwarium" Jarosława Kamińskiego najbardziej wysmakowaną literacko. „Wnuczka Raguela" Krzysztofa Koehlera – poety, eseisty, wykładowcy akademickiego, człowieka mediów i urzędnika państwowego w jednym. Książka z 2014 roku, która przeszła bez echa, a jest najoryginalniejszą opowieścią o 2010 roku, bo poprowadzoną z perspektywy ludzi bezdomnych, dla których nadużywane dziś słowo „wykluczeni" ma jeszcze sens.

Warto po „Wnuczkę Raguela" sięgnąć choćby dla jednej sceny. Grupa bezdomnych wkracza na Krakowskie Przedmieście pośród gromadzących się spontanicznie tam ludzi, czekających w kolejkach na ostatnie pożegnanie pary prezydenckiej. Wśród tych ludzi, którzy zjechali się z całej Polski, na co dzień odrzucani bezdomni przez moment czują się częścią zbiorowości. „Dawno nie byli tak spokojnie najedzeni, napici słodkiej herbaty. Kładą się koło siebie. Słyszą śpiewy na przedzie, całkiem niedaleko. Niektórzy ludzie, kobiety, ale faceci też, klęczą koło nich, przed nimi, za nimi. Głośno odmawiają słowa modlitwy. W rękach paciorki. Dwaj pociągają z flaszki. Podają ją sobie, ale skrycie. (...) Bez słowa, w cieple ludzkim, otoczeni, najedzeni, napici nalewki, herbatki, na tekturach, zwinięci w kłębek pośród tysięcy, setek tysięcy (»Ale k... ludzi!« – mówi jeden z nich, ale drugi każe mu być cicho. »K..., jak na papieża« – dodaje tamten jednak)".

Wróciłem do tej sceny po sześciu latach, żeby się przekonać, czy to nie aby złudzenie, mgliste wspomnienie chwilowego doznania, ale nie – nadal jest moc w tym obrazie. Nie chodzi tu jednak o pojedynczą świetną scenę; ta książka jest o wspólnocie – o jej mocy inkluzywnej, a jednocześnie o łatwości wykluczania. I o momencie, w którym nikt nie chciał być sam.

Z czasem w powieści Krzysztofa Koehlera temperatura na Krakowskim wzrasta, sami zresztą to pamiętamy. Ludzie zaczynają się żreć, ale bezdomna dziewczyna w ciąży znajduje wśród dziwaków pod krzyżem swój dom. Chłopak, który się nią opiekował, lecz w pewnym momencie ją zgubił z pola widzenia, też szuka swojego miejsca w tym wszystkim. Plącze się po różnych zaułkach i trafia w końcu do szpitala. Tam jest świadkiem jeszcze jednej kłótni, tym razem mąż z żoną się spiera o zamach. „To nie jest zwykła żałoba. To choroba jakaś" – mówi w pewnym momencie rozzłoszczona żona.

Chociaż intencja bohaterki była szydercza, to w tych słowach Koehler trafił w coś ważnego. Gorączka, nerwowe okrzyki, modlitwy, pijackie wrzaski, brednie i szyderstwa – tak jest od 11 lat, to się nie skończyło wraz z przeniesieniem krzyża do kościoła św. Anny kilkaset metrów dalej w listopadzie 2010 roku. Wspomnienie tamtego skupiska ludzi sprzed Pałacu Prezydenckiego niezmiennie na nas oddziałuje, na twórców, którzy są wiatrowskazami nastrojów społecznych, ze szczególną siłą. Ten tłum imponuje i przeraża, śmieszy i zasmuca. Jakby to była ostatnia taka wspólnota. Krótki moment zjednoczenia, chwila spojenia w prawdziwej communitas, spontanicznym zgromadzeniu. A chwilę później starcie żywiołów. Walka na śmierć i życie, podział i rów. Rozgorączkowane zdrowaśki, rękoczyny u drzwi kościołów, kłótnie o zamach, przypisywanie złej woli oponentom, okrzyki „Wypuśćcie Barabasza", krzyże z puszek i za grosz powagi wobec śmierci. Ten tłum to opowieść o nas, nasz mit założycielski, początek dzisiejszej Polski.

Ile potrzeba czasu, by rzeczywistość zasłużyła na powieść? Jak długo muszą stygnąć wydarzenia w naszej pamięci? Dekadę? Dwie? A może starczy rok, kilkanaście miesięcy? Jak opisywać to, co wszyscy znają, co wszyscy widzieli, choć różnie interpretują? Jak stworzyć dzieło, a nie dokudramę czy rekonstrukcję historyczną?

Najlepsza proza o strajku w Stoczni Gdańskiej wyszła spod ręki Janusza Głowackiego na jesieni 1980 roku, zaraz po sierpniowym strajku, i od 40 lat nie powstało w literaturze nic ciekawszego niż ta krótka powieść „Moc truchleje". Historia szeregowego stoczniowca upadlanego na przemian przez tajniaków bezpieki i dyrekcję stoczni. Coś się jednak zacina w tej maszynie upokorzenia, a facet z konfidenta i prowokatora wyrasta na ważną postać strajku, odzyskując w ten sposób godność – swą osobistą, ale przecież nie tylko swoją; na tym polega uniwersalność sztuki.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi