Zwodniczy urok wymiany pokoleń

Dziś młodzi opowiadają do kamer, że przeżywają swoje powstanie. Ale jeszcze niedawno narzekania na bierność młodzieży w walce z „pisowskim reżimem" były żelaznym repertuarem medialnej i intelektualnej opozycji.

Publikacja: 06.11.2020 18:00

Zwodniczy urok wymiany pokoleń

Foto: AFP, Wojtek Radwański

Możliwe, że największe demonstracje przeciw werdyktowi Trybunału Konstytucyjnego już za nami. Że cały ten ruch będzie się wypalał. Możliwe i to, że do czasu ta fala chroniła nas przed całkowitym lockdownem. Władza nie miała śmiałości go wprowadzać, kiedy równocześnie nie czuła się na siłach czyścić ulice miast z tysięcy manifestantów.

Jestem przeciwny decyzji TK, zwłaszcza w tej chwili. Podjęto ją – nie ulega wątpliwości, że za zgodą lidera PiS Jarosława Kaczyńskiego – w momencie, kiedy Polska szczególnie potrzebuje przynajmniej namiastki wspólnoty przekraczającej podziały ideologiczne. Jesteśmy przecież w środku pandemicznego kataklizmu. Jestem jej także przeciwny w sytuacji, kiedy słabną aksjologiczne podstawy katolicyzmu w naszym kraju. Politycy nie powinni tej erozji tak gwałtownie przyspieszać.




O co ta wojna

Rozumiem podejście przeciwne zakładające, że nic nie jest ważniejsze od ocalenia choćby jednego życia. Ale zwracam uwagę, że przez lata ofiary z tego życia tolerowano – i to w czasie, kiedy obowiązujące prawo antyaborcyjne nawet zwiększyło poparcie dla restrykcji. To, że zdecydowano się na zmianę teraz, jawi mi się jako paradoks. Nie śmieję się z niego, bo wszystko tu jest raczej tragedią.

Puenta staje się jednak trochę farsą, kiedy prężąca muskuły rządząca ekipa nie jest w stanie przeciwstawić się choćby najpoważniejszym ekscesom: fizycznemu atakowi na kościoły i pomniki. Ba, zaczyna paktować z rzeczywistością, wstrzymując ogłoszenie orzeczenia TK. Zatem najpierw zrobiono wszystko, żeby rozbudzić gniew społeczny, po czym demonstruje się bezsilność. Rozumiem, że to wynika także ze szczególnego momentu (pandemii), ale to także należało przynajmniej spróbować przewidzieć.

„A więc wojna!" – deklarują z kolei rozsierdzeni protestujący. Uderza symboliczna natura tego sporu. Przecież po roku 1993 próby wykonywania prawa antyaborcyjnego można policzyć na palcach jednej ręki. Możliwe, że była to cena za perswazyjną, aksjologiczną rolę tych przepisów, do pewnego stopnia skuteczną, o czym przekonywały co roku sondaże. Oczywiście przeciwnicy używali istnienia podziemia aborcyjnego, aby dowieść, że działa tu jedna wielka obłuda. Nie zmienia to faktu, że za rządów PiS, czyli od roku 2015, antyaborcyjne poglądy rządzących nie zaowocowały ani jedną akcją prokuratury czy policji. A dziś, kiedy feministki od Marty Lempart zostawiają na każdym płocie numery telefonów z obietnicą „pomożemy ci w aborcji", domniemane „tortury kobiet" to głównie figura propagandowa.

Na dokładkę przepisy antyaborcyjne trzeba czytać jako całość. To znakomity adwokat Dariusz Pluta dopiero co zauważył, że wciąż obowiązująca formułka o ciąży zagrażającej zdrowiu kobiety może posłużyć jako podstawa do legalnej aborcji w przypadku choroby dziecka. Dotyczy przecież także zdrowia psychicznego. Na przeszkodzie mogą oczywiście stanąć postawy części lekarzy, czasem oskarżanych o ideologiczny dogmatyzm, a czasem o zamiar zarobienia na nielegalnych zabiegach. Ale przecież to samo środowisko lekarskie było dopiero co obwiniane za drastyczne rozszerzenie pojęcia „ciężkie uszkodzenie płodu". Dodatkowy chromosom będący źródłem zespołu Downa z pewnością nim nie jest.

Na kompromis za późno

Trzeba sobie mocno powiedzieć dwie rzeczy. Przede wszystkim na ulicach polskich miast i miasteczek nie toczy się walka o szczególnie drastyczne przypadki. Choć możliwe, że wielu manifestantom tak się zdaje. Że wyszli, aby zaprotestować przeciw kontrowersyjnemu także i dla mnie zamiarowi „zmuszania kobiet do heroizmu". Ale organizatorki protestów wróciły po prostu do zasadniczego sporu, przedstawiając każdą próbę uregulowania dopuszczalnego zakresu aborcji jako naruszenie prywatności i inwazję na ciało kobiety.

Niemający nic wspólnego z rządzącym PiS prof. Andrzej Zoll jeszcze teraz powtarzał, że nie chodzi o ciało kobiety, bo mamy do czynienia z całkiem oddzielną ludzką istotą. Odpowiadają temu hałaśliwe i wulgarne hasła i takie przedziwne sceny jak obdarzanie owacjami kobiet, które chwalą się aborcją jako dobrem. Bardziej umiarkowani sojusznicy protestów udają, że tego nie słyszą. Co sądzą o tym tłumy – trudno orzec.

Druga uwaga dotyczy domniemanych politycznych konsekwencji. Na jakikolwiek kompromis dziś jest za późno – niezależnie od tego co przegłosuje Sejm. I dlatego, że dowodzą sprzeciwem zwolenniczki aborcji na życzenie, i dlatego, że dla opozycyjnych polityków, cokolwiek sądzą o przerywaniu ciąży, wartością jest sama kwadratura koła – sam kłopot rządzących nakładający się na pandemię. Pomysł prezydenta Dudy, oddzielający dzieci „tylko" z wadami genetycznymi od tych skazanych na rychłą śmierć, miałby może minimalną szansę na przyjęcie, gdyby nie było orzeczenia TK. Dziś nie ma żadnej. Jest on zarazem dyskusyjny z punktu widzenia pryncypialistów uznających każdą ingerencję medyczną w naturę za zabójstwo i zbędny dla tych wszystkich, którym zależy na konkluzji, że kompromis został już zerwany i nie ma do niego powrotu. Skądinąd to Andrzej Duda zachęcał zakulisowo PiS do zrobienia czegoś z aborcją eugeniczną. Dziś za późno, żeby to odkręcać.

Antyreligijna krucjata

Na dokładkę mamy widowiskową antykatolicką falę. Nie wiemy, jak bardzo jest ona reprezentatywna dla grupy, którą można określić „milczącą większością". Bez wątpienia większość Polaków wciąż nie „kupiła" na przykład aborcji na życzenie – to wynika z najnowszych sondaży. Tym bardziej nie ma powodu sądzić, że większość wypisała się z Kościoła.

Ta większość jest jednak na naszych oczach przyzwyczajana do traktowania Kościoła jak każdej innej instytucji, ba, gorzej, skoro obciąża się go takimi grzechami jak „wtrącanie się w politykę" (każdy inny może zabiegać o stanowienie prawa według jego poglądów moralnych, duchowni jako jedyni nie). W grę wchodzą oczywiście i grzechy realne, z kryciem własnych patologii na czele – tyle że widowiskowo uogólniane i wyolbrzymiane. W walce ze świątyniami i z tymi wiernymi, którzy jeszcze traktują je serio, w użyciu są najbardziej groteskowe i obrzydliwe kalki.

Mamy do czynienia z czymś jeszcze bardziej zdumiewającym. Zwolennikom strajku kobiet nie wystarczy polemika z ideowo-politycznymi konsekwencjami kościelnego nauczenia. Ewa Wanat, założycielka Radia Tok FM, triumfalnie obwieszcza, że młodzi ludzie będą już niedługo patrzeć na akt przeistoczenia jak na sztuczki magika. Takich wypowiedzi i publikacji można zebrać sporo. Mamy do czynienia z antyreligijną krucjatą, niewspieraną wprawdzie przymusem bezpośrednim, ale już presją środowiskową tak, na dużą skalę. I znów – nie wiemy, jaki na to jest pogląd tłumów demonstrujących już drugi tydzień. Z pewnością autorami takich wezwań są środowiska dużo węższe, ale też każdy, kto wychodzi na ulicę, ma okazję się o tych faktach dowiedzieć. Media relacjonują je ze szczegółami.

Można stawiać pytanie, czy niektóre z tych zachowań nie uderzają w taką prawną wartość jak wolność religii. Ona zakłada minimalną przynajmniej ochronę przed zniewagą, wyszydzeniem czy zakłóceniem tego, co nazywamy religijnymi praktykami. Tymczasem demonstrantki i ich męscy sojusznicy uznają swoje prawo do wędrowania po świątyni podczas mszy jako swoiste prawo obywatelskie czy element „dialogu". Czasem w odpowiedzi na zarzut o wulgarność i brak elementarnego taktu powołują się na jakieś wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego czy któregoś z biskupów. Nie baczą na to, że ranią przede wszystkim zwykłych duchownych i zwykłych wiernych.

Marta Lempart już zdążyła zapowiedzieć, że przymusi się ich do wystąpienia przeciw własnemu Kościołowi. Co taki przymus ma wspólnego z jakkolwiek pojmowaną kulturą obywatelskiej debaty, ideowej wolności? Próżno pytać. Choć ja pytam – rozmaitych „umiarkowanych" sojuszników protestu, także z kręgów katolickich. Naprawdę nie zauważyliście nic poza tym, że PiS i Episkopat mają kłopoty?

Młodzi wreszcie na ulicach

Jest w tym całym zagadnieniu jeszcze jeden ciekawy problem. Protesty zdążyły już zostać zakwalifikowane jako „rewolucja młodych". Każdy zauważył wyjątkowo duże skupiska licealistów i studentów na ulicach i placach. Można oczywiście pytać o ich samodzielność. Mają całą galerię mecenasów – od liderek ruchu, które trudno zapisać do młodzieży, poprzez wykreowaną przez nie Radę Konsultacyjną złożoną z ludzi starych, po zachęcających do marszu doświadczonych komentatorów, celebrytów oraz uczelnie i szkoły fundujące im wolne godziny.

A jednak obserwatorzy zauważają zmianę. Manifestacje „w obronie demokracji" organizowane przez KOD czy polityczną opozycję nie przyciągały mas młodych ludzi. Nie zapomnę własnej obserwacji, która złożyła mi się w symboliczny komentarz. Lato roku 2016, idę Alejami Ujazdowskimi wzdłuż stworzonego przez KOD miasteczka namiotowego obwieszonego wolnościowymi hasłami dotyczącymi wymiaru sprawiedliwości. Mijają je młodzi rowerzyści. – Demokracja zagrożona! Demokracja zagrożona! – pokrzykują prześmiewczo.

Narzekania na bierność młodzieży w walce z „pisowskim reżimem" były żelaznym repertuarem medialnej i intelektualnej opozycji. A dziś młodzi opowiadają do kamer, że przeżywają swoje powstanie. Co jest tego powodem?

Pamiętamy całkiem niedawne czasy, kiedy młodzież była przedmiotem narzekań lewicowców i liberałów nie tylko z powodów swojej bierności. Przypisywano jej konserwatywne skłonności. W wyjątkowo infantylnym wpisie młody publicysta Krzysztof Pacewicz życzył jej eksterminacji. Wszystko opierało się na przesadzie. Przewodnikiem są tu wyjątkowo ciekawe raporty CBOS na temat nastrojów tej grupy.

Dla przykładu w 2016 roku tylko 73 procent uczniów ostatnich klas ponadpodstawowych opisywało się jako polscy patrioci (w roku 2018 – już tylko 67 procent). 66 procent deklarowało poczucie dumy narodowej (w 2018 – 63 procent). Było to mniej niż w przypadku wszystkich Polaków.

A jednak widziano garnięcie się młodych ludzi – zdecydowanej mniejszości, ale łatwej do zauważenia – do grup rekonstrukcyjnych i do patriotycznych imprez. Spośród młodzieży wskazującej jakieś ideowe sympatie (mniejszość) opcja prawicowa była popularniejsza niż centrowa i lewicowa. Trudno też było przeoczyć pewien przechył wyborczy w 2015 roku w kierunku PiS czy Andrzeja Dudy. Więc publicyści „Gazety Wyborczej" narzekali choćby na szkolne programy nauczania historii, które miały odciągać młodych ludzi od słusznych poglądów – kosmopolitycznych i laickich.

Miałem w 2016 roku ciekawe spotkanie z grupą gimnazjalistów z katolickiej szkoły Przymierza Rodzin, z warszawskiego Mokotowa. Kiedy ich rozpytywałem o poglądy, pewien rezolutny chłopak odpowiedział mi: „My dziś jesteśmy przeciw aborcji i za konserwatyzmem. Ale to się zmieni. Zadziała efekt wahadła. To normalne u młodych ludzi".

Zadziałało? Kiedy? Jeszcze w 2018 roku młodzież była nawet minimalnie bardziej niż starsi za aborcyjnym kompromisem. Owszem, 78 procent uznawało prawo do przerwania ciąży w przypadku zagrożenia życia lub zdrowia matki, ale aż 65 procent odrzucało aborcję „z przyczyn społecznych" – czyli w praktyce na życzenie. W obliczu dylematu, czy urodzić dziecko upośledzone, ten potencjalny elektorat dzielił się najbardziej. 50 procent za prawem do aborcji, ale 36 procent przeciw, plus różne rodzaje niezdecydowania.

Może więc młodzi po prostu najmocniej przeżyli odrzucenie tego kompromisu przez TK? Może najsilniej przemówiły do nich ponure wizje „piekła kobiet", tych najbardziej nieszczęśliwych, opuszczonych przez los? Gdy do tego dodać chłód PiS, gdy przychodziło zmierzyć się w niedawnej przeszłości z problemem pomocy dla rodziców dzieci chorych i niepełnosprawnych, mamy punkt wyjścia nawet do romantycznego zrywu. Lub jego iluzji, ale do której obecna konserwatywna władza przyczyniła się także, szukając pieniędzy na masowe rozdawnictwo socjalne.

Puste ławki na katechezie

Ale były i inne czynniki. Od kilku miesięcy, zwłaszcza przy okazji ulicznych awantur związanych z tematyką LGBT, skądinąd mniej masowych, dyskutuje się o tym coraz głośniej. W 2016 roku wiarę w Boga deklarowało 69 procent uczniów ostatnich klas przed studiami. Ale udział w praktykach religijnych tylko 40 procent. Chodzenie na szkolną katechezę – 75 procent (w 2010 roku na tę katechezę chodziło aż 91 procent).

Co się zdarzyło w ciągu kolejnych dwóch lat? W 2018 roku regularne uczęszczanie do kościoła potwierdzało już tylko 35 procent. Udział w katechezie – 70 procent. Odpływ jest uderzający. Suche statystyki uzupełniają doświadczenia własne. Opowieści znajomych o klasach ich dzieci, gdzie na lekcjach religii pojawia się już tylko kilka osób. Czasem takie zdarzenia były ogłaszane, i fetowane, przez „Gazetę Wyborczą" czy liberalne portale. Bywało, że dotyczyły nie tylko wielkich miast. Albo opowieść zaprzyjaźnionego aktora prowadzącego zajęcia teatralne w szkole katolickiej – tam na całą klasę tylko dwójka uczniów deklarowała, że wierzy w Boga.

Ta przemiana nie musiała być konsekwentna. Możliwe, że przez jakiś czas także i młodzi ludzie mający kłopot z wiarą w Boga i katechezą wypowiadali jeszcze konserwatywne poglądy na niektóre tematy – od patriotyzmu do sprzeciwu wobec aborcji na życzenie. Z nią najwyraźniej był największy kłopot. Robili to pod wpływem rodziców, mediów czy może własnych szlachetnych odruchów? Czy teraz nadchodzi koniec? Czy oznacza to zasadniczą zmianę w sprawie postrzegania przerywania ciąży jako czegoś naturalnego i dostępnego w każdej chwili? A co ci młodzi sądzą o niszczeniu pomników, nawet tych całkiem niereligijnych, ale zawadzających jako relikt starej cywilizacji? Nie znajdziemy jeszcze badań, ale sporo młodych twarzy na filmowych relacjach.

Nie wiadomo nawet, czy przesądza tu o nowych zaangażowaniach najbardziej „oddanie dziecka smartfonowi", jak głoszą konserwatywni komentatorzy. Prawda, że młodzi posługują się na potęgę poetyką memów, ale zmiany mogą w nich następować także pod wpływem ewoluujących równolegle rodziców.

Nie mam tu szczególnych rad dla Kościoła. Prawda: w roku 2016 katechezę opisywało jako ciekawą 40 procent uczestniczących w niej uczniów. Dwa lata później już tylko 27 procent. Ale choć zawsze warto rozmawiać o języku pomagającym w dotarciu do młodych, nie wymagam, aby Kościół ścigał się z serialami Netfliksa czy z komputerowymi grami. Kiedy słyszę, że winni są rodzice, szkoły czy szkolni katecheci, stawiam pytanie, czy nie obserwujemy do pewnego stopnia naturalnego upodabniania się polskiej młodzieży do jej zachodnich rówieśników i w ogóle do zachodniej rzeczywistości. Które to zjawisko do pewnego stopnia przeoczyliśmy.

Jest i czysta polityka. Młodzi zachowywali dość długo pewnego rodzaju neutralność wobec wojen starszych elit, choć ostatnie wybory wskazywały, że coraz częściej wybierają opozycję – z lewej i prawej strony. Ale czy PiS nie zapracował sobie w ostatnich miesiącach na odrzucenie tej powściągliwości? Czy wyzbyte empatii zabiegi Jarosława Kaczyńskiego, aby przepchnąć na siłę wybory w maju, albo zabiegi o uchwalenie bezkarności pandemijnej urzędników, nie zaowocowały dodatkowymi emocjami? Czy styl tej władzy, czyli mieszanina oschłości i pompatyczności, nie pomógł w szybszym straceniu młodych? „Piątka dla zwierząt" okazała się nie wystarczająca, aby te tendencje przełamać.

Brać pod uwagę warto różne okoliczności. Z pewnością sama pandemia podsyca stresy, ale i rozmaite pokusy. Uliczne marsze mają swoje momenty bez mała histeryczne, ale też i inne, przypominające piknik. Młodzi ludzie gibają się w takt muzyki, popijają piwko. Czego jest w tym więcej: rewolucyjnej mobilizacji czy szukania przygody?

Rządowi także nie będę niczego radził. Ale jeśli odpowiedzią ma być sklerotyczna nadgorliwość, niech nie spodziewa się sukcesu. Oto minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek rozprawia o lewicowym skrzywieniu szkół i uczelni. Nawet jeśli to prawda, jaki kryje się za tym program? Gdzie rezerwowa armia konserwatywnych wykładowców, którzy mają ten stan zmienić? Jeśli „pierwszy belfer" staje się specem od narzekania, mało ma szans na skuteczność. Zwłaszcza gdy to narzekanie odsłania bezsilność. Notabene obecna władza już dawno sama upokorzyła nauczycieli. Niech nie wymaga teraz od młodzieży respektu dla autorytetów.

Jeśli minister zapowiada jako lek na buntownicze nastroje lektury dzieł Jana Pawła II, czyni z twórczości papieża narzędzie opresji i kary. To naprawdę droga do odbudowania wpływu katolickich nauk? Jeśli ten sam polityk podejmuje rozważania o braku dekomunizacji uczelni, niech sobie zada pytanie, dlaczego amerykańskie uniwersytety przodują w dziele lewicowego fermentu? Też są przybytkiem dawnych członków PZPR? Ze złego rozpoznania rzeczywistości nie wynikną skuteczniejsze recepty, nawet jeśli ten czy ów komentator pochwali za ostrość widzenia.

Nieuchronny trend?

Upajającym się poglądem, że młodzi mają rację i sprowadzą starych do parteru, przypomnę z kolei, że bywały bardzo skrajne przypadki przeciwstawiania sobie pokoleń. I nie zawsze brał się z tego postęp. W pamiętnikach Alfreda Rosenberga, jednego z nazistowskich ideologów, mamy piękny obraz: oto młodzi z Nadrenii nazwali osła nazwiskiem tamtejszego biskupa. Dygnitarz chwali i zachęca: idźcie tą drogą. Starzy są do tego niezdolni.

Ja niczego nie porównuję. Radzę jednak, aby nie ulegać zwodniczemu urokowi mechanicznej wymiany pokoleń. Ulegają mu nawet autorzy i eksperci dalecy od lewackiego antykatolicyzmu, bo widzą w tym zapętleniu jakąś mityczną porażkę boomerów, którym wymknęli się młodzi. Oni sami są już często po trzydziestce, ale chętnie by sobie pomaszerowali. Tymczasem ani boomerzy, ani młodzi nie tworzą jakichś zwartych frontów. Pamiętajmy: także wśród obrońców atakowanych świątyń znalazło się trochę młodzieży. To pewnie mniejszość, ale wciąż nie mamy wiarygodnych badań pozwalających rozpoznać racje i nastroje większości.

Czy wahadło jeszcze kiedykolwiek się odchyli? Czy mamy do czynienia z przyszłością przesądzoną niezmiennymi, światowymi trendami, poszukiwaniem wygody, przyjemności, szczęścia jako czegoś nadrzędnego? Tego też nie wiemy. Ale może się dowiemy szybciej, niż myślimy.

Możliwe, że największe demonstracje przeciw werdyktowi Trybunału Konstytucyjnego już za nami. Że cały ten ruch będzie się wypalał. Możliwe i to, że do czasu ta fala chroniła nas przed całkowitym lockdownem. Władza nie miała śmiałości go wprowadzać, kiedy równocześnie nie czuła się na siłach czyścić ulice miast z tysięcy manifestantów.

Jestem przeciwny decyzji TK, zwłaszcza w tej chwili. Podjęto ją – nie ulega wątpliwości, że za zgodą lidera PiS Jarosława Kaczyńskiego – w momencie, kiedy Polska szczególnie potrzebuje przynajmniej namiastki wspólnoty przekraczającej podziały ideologiczne. Jesteśmy przecież w środku pandemicznego kataklizmu. Jestem jej także przeciwny w sytuacji, kiedy słabną aksjologiczne podstawy katolicyzmu w naszym kraju. Politycy nie powinni tej erozji tak gwałtownie przyspieszać.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS