Właśnie dzięki temu, mimo że Dalajlama XIV wybrał w 1959 roku emigrację, jego osobiste komnaty mieszkalne i modlitewne przetrwały. Szokuje, że apartamenty przywódcy są niewielkimi, skromnymi pokoikami z widokiem z wysoka na Lhasę. W oknach prymitywne, średniowieczne okna. Na podłodze dywany, ściany pokryte polichromią z motywami religijnymi, Budda w pełnej chwale i liczne inkarnacje. Skromne, choć kunsztowne drewniane meble, ówdzie buddyjskie kapliczki, stoliczki na owoce, poduszki, makatki i całuny z żółtego jedwabiu, raz w roli obrusu, raz zawieszone w przejściu. Wszystko tworzy doskonałą iluzję obecności gospodarza pałacu, pokoje wyglądają, jakby je przed chwilą opuścił. Jeszcze czuć zapach palonych przez niego świec. Słychać szum jego modlitewnego młynka i echo jego codziennego żarliwego szeptu. Wszędzie przenikliwe strumienie brutalnego górskiego świata, w którym tańczą miliony drobin pyłu.
Los wyznaczył Dalajlamie XIV wyjątkowo trudną rolę. Z wyroku Buddy miał być naocznym świadkiem dramatycznej historii swojego narodu, jego zniewolenia, podboju i próby odarcia z tożsamości. Późniejszy Tenzin Gjaco urodził się w 1935 roku jako Lhamo Dondrub w niewielkiej wiosce Tacker w północnym Tybecie. Był dziewiątym dzieckiem ubogich rolników. Matka powiła go w oborze. Niemowlę miało szyję obwiniętą pępowiną, co wedle tybetańskich wierzeń świadczy o wielkich zasługach jego poprzednich wcieleń. Innym dobrym znakiem jego wielkiej przyszłości było pojawienie się w okolicach rodzinnego domu stada kruków, ptaków powiązanych legendą z osobami kilku wcześniejszych dalajlamów.
Do Lhasy sprowadzono go w 1939 roku, tuż po identyfikacji przez lamów jako wcielenia poprzedniego Dalajlamy XIII. Intronizowano go jako niespełna pięcioletnie dziecko, a pełnię władzy nadano, w związku z chińską inwazją, w roku 1950. Komunistyczni Chińczycy stali już wtedy u granic. Wcielili północne prowincje, palili wsie. Tybetańczycy polecieli do Pekinu negocjować. Nie było przestrzeni do rozmów. Podpisano porozumienie zwane Siedemnastopunktowym, które dawały Chińskiej Republice Ludowej kontrolę nad Tybetem z zachowaniem jego autonomii, ale były niczym innym jak początkiem końca jego odrębnej kultury. Wracali do Lhasy z poczuciem klęski. Na pocieszenie dostali od Chińczyków porcelanową muszlę klozetową, umywalkę i żeliwną, emaliowaną wannę dla przywódcy. Nikt takich dziwów wcześniej w Tybecie nie widział.
Dalajlama XIV kazał je zamontować w wybudowanym przez siebie pawilonie w Narbulingka, tybetańskim „ogrodzie skarbów", kompleksie pałacowym, a zarazem największym w Lhasie parku. Do dziś zadziwiają swoją bielą tysiące odwiedzających kompleks pielgrzymów. W 1959 roku, w czasie narodowego powstania, kiedy artyleria chińska ostrzeliwała „ogród skarbów", Dalajlama, asekurowany przez wierne sobie oddziały, opuszczał Tybet, udając się na emigrację do Indii. Oficjalnie nie chciał swoją obecnością wzmacniać ducha walki u powstańców. Nieoficjalnie bał się aresztowania i więzienia. Więzienia, które musiało – zdaniem wielu – skończyć się śmiercią.
Średniowiecze
Praktykowanie moralności – czyli strzeżenie trzech bram: ciała, mowy i umysłu przed uleganiem szkodliwym działaniom – wyposaża nas w uważność i przytomność. Obie te właściwości umysłu pomagają unikać negatywnych działań fizycznych i werbalnych – działań, które wywierają destrukcyjny wpływ zarówno na nas samych, jak i na innych. Dlatego moralność stanowi podstawę buddyjskiej ścieżki". To słowa Dalajlamy XIV o najgłębszym sensie tradycji gelug, szkoły tybetańskiego buddyzmu o XV-wiecznym rodowodzie, na której straży stoją „żółte czapki", zakon mnichów, których ceremonialne żółte nakrycia głowy mówią o miejscu w hierarchii klasztornej. Tenzin Gjaco wyjaśnia dalej w jednej ze swoich licznych i tłumaczonych na wiele języków świata książek „Ścieżka błogości": „Na ścieżce do wyzwolenia z samsary musicie odwrócić cykl egzystencji. W tym celu konieczne jest usunięcie złudzeń. Choć istnieją różne poglądy dotyczące natury niewiedzy, wynikające z odmiennych filozoficznych zapatrywań na pustkę, to jeżeli zdołacie, dzięki zastosowaniu właściwych przeciwstawnych sił, całkowicie wyeliminować subtelne złudzenia – a szczególnie najbardziej subtelny poziom niewiedzy – uda się wam uwolnić od wszystkich pozostałych złudzeń. Jeżeli jednak zastosujecie przeciwstawne siły jedynie wobec najmniej subtelnych poziomów złudzeń, osiągnięcie pełnego wyzwolenia z samsary będzie niemożliwe".
Piękne słowa, choć zapewne dla nomadów, a to większość Tybetańczyków, kompletnie niezrozumiałe. Bo taki był do niedawna Tybet. Sto tysięcy mnichów i milion koczowników. Ci pierwsi uprawiali subtelności interpretacji nauk Buddy na takim poziomie abstrakcji, że prawidła fizyki kwantowej wydają się przy nich jasne i powszechnie zrozumiałe. Reszta, niewielka populacja chłopów pańszczyźnianych pracujących na lśniące złotymi iglicami klasztory i rzesza nomadów bez nazwiska, znała tylko?najprostsze prawdy buddyjskiego katechizmu: trzeba być dobrym dla wszystkich; życie to tylko karma prowadząca do kolejnego wcielenia; nie wolno zabijać istot żywych.
Nomadzi do dziś są analfabetami. Wędrują za stadami jaków po całej wyżynie, terytorium dwukrotnie większym niż Francja. Praktykują poliandrię, nie znają wartości pieniądza, rodzą się w jurtach i tam umierają. Po śmierci poddają ciała rytualnemu pochówkowi „dżhator", który polega na ćwiartowaniu umytych, wypachnionych zwłok i wystawieniu ich na żer górskiego ptactwa. Takie „powietrzne pochówki" uwalniają od konieczności troski o cmentarze. Bardzo to praktyczne. Poza tym ciało nie jest ze sfery sacrum, to tylko tymczasowy „kostium" dla wędrującej przez wcielenia duszy. Sępy i kruki pożerają je wraz ze zmiażdżonymi kości, a resztki, głównie włosy, chowa się w górskich jamach lub pod specjalnymi stupami. W logice nomadów taki pochówek to dobry uczynek, zadbanie o życie górskich drapieżców.
– Ale przecież zabijacie jaki? – dopytuję Danum.
– Tak, raz w roku.
– I jak to godzicie z zakazem zabijania?
– To taka karma. Jak umiera w odpłacie za to, że dbamy o stado przez okrągły rok. Daje nam, ludziom, szansę na przeżycie.
– Żegnacie go z czułością? – próbuję ironizować.
– Tak, modlimy się by jego dusza odrodziła się w szlachetnym wcieleniu.
Żadnej ironii w tym nie ma.
Pielgrzymi
W Lhasie, prócz wysokości, najbardziej oszałamia dobiegający zewsząd szum modlitw. Nie wiem, jak tu było przed laty, ale dziś stolica Tybetu jest jednym wielkim organizmem modlącego się tłumu pielgrzymów. Są wszędzie, zwłaszcza wczesnym ranem, kiedy tylko otwiera się okno, zewsząd widać i słychać podążających do miejsc świętych Tybetańczyków. To w większości nomadzi. Przywiązani do tradycji, więc zwykle po swojemu ubrani. Mężczyźni w nieodłącznych kapeluszach, z warkoczami, z charakterystycznymi wełnianymi płaszczami przewieszonymi przez jedno ramię. Niektórzy w tradycyjnych czubach, czyli szerokich, podbitych owczym futrem płaszczach. Inni w tradycyjnych zimowych butach songbalamu. Zdarza się zobaczyć personę w złotej czapce jinhuamao, acz to rzadkość.
Kobiety ubrane skromniej, częściej we współczesnych kurtkach, pod spódnicą zwykle ochronne grube spodnie. Całości obrazu dopełniają ogorzałe, czerstwe twarze, girlandy koralików, modlitewne młynki i buddyjskie różańce. Po tym zresztą najłatwiej można odróżnić tybetańskiego pielgrzyma od turysty z Chin, dla tych pierwszych różaniec jest obowiązkowy.
A skoro różaniec, to i modlitwa. Ta cicha, szeptana w rytm kroków, i głośna, wypowiadana monotonnie w miejscach świętych. Zapytani o cel pielgrzymki tłumaczą, że to taki obowiązek jak dla muzułmanów wizyta w Mekce. Raz w życiu, złożenie hołdu Buddzie w stolicy dalajlamów jest gwarancją lepszej karmy.
Zdarza się, że taką pielgrzymkę podejmują ludzie starzy, nad grobem, chromi czy sparaliżowani. Wtedy to wysiłek dla całej rodziny. Synowie wiozą więc półmartwą matkę przez step, by trafić o świcie do Dżokhang, a potem, przedzierając się przez zbity tłum wiernych, dotrzeć do serca świątyni, gdzie rozbłyska nieziemskim światłem święty posążek Buddy Jowo, przywieziony tu przez chińską księżniczkę Wencheng, córkę wielkiego cesarza z dynastii Tang – Taizonga. Wedle legendy to właśnie Tangowie są odpowiedzialni za sprowadzenie do Tybetu buddyzmu, a tradycja tylko to potwierdza. Chińscy cesarze z kobietami przeznaczonymi do małżeństw dynastycznych wysyłali do sąsiadów cały dwór, urzędników, misjonarzy i artystów, którzy mieli uczyć barbarzyńców podstaw chińskiej cywilizacji. Posążek Jowo ma w tym świecie status szczególny. Przedstawia młodego Buddę. Powstał ponoć za jego życia i był przez niego osobiście błogosławiony. To największa ze świętości Tybetu.
I dlatego starożytna Dżokhang (zbudowana specjalnie dla Wencheng) to najważniejsza z pereł korony tybetańskich klasztorów. Ważniejsza nawet od Potali, a z pewnością od Drepung czy Sera. Tam w założonych dużo później klasztorach klarowała się tradycja gelug, kształciły pokolenia mnichów i dojrzewała tybetańska duchowość. A Dżokhang to bijące serce krainy, jej dusza, sumienie i punkt docelowy. Dlatego tylu tu pielgrzymów. Tłum, smród palonego masła jaków i odór niemytych ciał umartwiających się pątników. Przed murami Dżokhang zgodnie z prawidłami jogi pokornie wykonują przepisane ukłony. Padają na twarz. Tłoczą się i przepychają w korytarzach. Gdzie tylko można kładą tysiące banknotów. Każdy ma ich pokaźny pęczek. Banknoty leżą na półkach, przy kapliczkach i u stóp tysięcy buddów. Czasem przemknie jak złoty sen zbierający je mnich. Ale i to się nie liczy. Najważniejsza jest chóralna modlitwa wybrzmiewająca między ścianami sanktuarium. Poruszająca usta pątników i paraliżująca zło. Demony nie mają tu wstępu.
Kiedy pytam, czy trudno im dotrzeć do celu pielgrzymki, do Lhasy, odpowiadają, że to nie problem. Chińczycy nie przeszkadzają, choć limitują liczbę wjazdów. Tak, to trudna droga, ale konieczna. Głos Buddy jest donośny. Słyszymy go w stepie.
Musimy któregoś dnia podjąć decyzję i jechać.
Chińczycy
Tybet był pod wpływem Chin przez niemal całą historię – mówi Z., lokalny intelektualista. – Z wyjątkiem samych jej początków, kiedy imperium tybetańskie było lokalną konkurencją. Ale to odległe czasy, druga połowa pierwszego tysiąclecia. Potem Chiny były tu obecne na tysiąc sposobów. Kulturowo i politycznie.
Szczególne znaczenie mieli Mongołowie, czyli chińska dynastia Yuan wywodząca się od Kubilaja. Tego od Marco Polo. Mongołowie ustanowili urząd dalajlamy. Skodyfikowali nauki Buddy. Ustalili religijny kanon, z którego wszystko wyrasta. Po klęsce Yuanów Tybet był bulgocącym kotłem konkurujących z sobą szkół, sekt i przywódców feudalnych. Książąt zwykle jakoś zależnych od Chińczyków czy Mongołów. Dopiero mandżurscy Quingowie ustanowili urząd swoich namiestników, tak zwanych ambanów, którzy zarządzali tym olbrzymim terytorium.
W 1911 roku, po upadku Mandżurów, Tybet ogłosił niepodległość, przez niemal nikogo zresztą nieuznawaną. Pamiętajmy, sto lat temu, a nawet i osiemdziesiąt, kraj tkwił w głębokim średniowieczu. Obowiązywał system feudalny, niewolnictwo, nie było placówek medycznych, prądu, kolei, samochodów. Pełna izolacja od świata.
A był to już początek końca kolonializmu. Azja była podzielona. Po resztki sięgały nowe potęgi, jak Rosja, a po niej Związek Sowiecki. W Tybecie Rosjan wyprzedzili Anglicy. Korpus generała Younghusbanda wkroczył do Lhasy w 1904 roku, ale szybko się wycofał. Potem zaczęła się gra potęg o Tybet. W międzyczasie kraj próbował modernizować Dalajlama XIII. Zbudował elektrownię, wprowadził telegraf, pocztę, nowoczesną szkołę, papierowy pieniądz. Próbował też modernizować armię, ale przegrał z konserwatywnym klerem. Szkołę zamknięto, armia zaś, uznawana przez mnichów za zagrożenie, wróciła do łuków i włóczni.
I taki milionowy Tybet zderzył się z komunistami Mao. Czy mógł utrzymać niezależność? Nie miał szans. Ówczesny świat nie przewidywał miejsca dla skansenów, choćby miały wielkość kontynentu. A więc po szybkiej konfrontacji militarnej i totalnej klęsce Tybetańczyków podpisano z Chinami porozumienie. Coś na kształt umowy hongkońskiej, „jeden kraj, dwa systemy". Czerwoni oczywiście nie zamierzali dotrzymać przyrzeczeń. Zaczęła się reforma rolna, rabunki klasztorów, czego efektem była partyzantka, a ta przerodziła się w masakry.
W 1959 roku wybuchło powstanie, w czasie którego Dalajlama XIV uciekł do Indii. Do dziś trwa dyskusja, czy postąpił słusznie. Ja nie wiem. Tym bardziej że pierwsze lata okupacji były w wydaniu Chińczyków całkiem łagodne. Zło przyszło później, kiedy Mao zaostrzył kurs, rozpoczął rewolucję kulturalną i zaczął systematycznie niszczyć całą przeszłość Chin. Tybetańczycy płaczą, że są ofiarami, ale nie oni jedni. Zmasakrowano całą kulturę. Próbowano zabić tradycję, ale się nie udało. Dziś wielkie Chiny rodzą się na nowo. I na nowo zabłyśnie duchowa gwiazda Tybetu.
Sny nomadów
Jak udało wam się to wszystko przeżyć? – pytam Danum.
– Co? – odpowiada.
– Cały ten koszmar.
– Moja rodzina cały czas była w stepie. Nie było nikogo wokół. Nic się w naszym życiu nie zmieniało. Jak można zapanować nad nomadami, kiedy nie wiadomo, gdzie ich znaleźć?
– Nie macie stałych miejsc pobytu?
– W zimie. Wracamy na zimę do wioski. Ale tam takie śniegi, że nikt się nie przebije. Chyba że wilki i niedźwiedzie. Wioska to kilka domów. Dzieci biegają po chacie na bosaka i nie wychodzą na śnieg, bo nie mają butów. Do miasteczka, gdzie jest świątynia, moja rodzina udaje się raz w roku. Tam jest sklep, gdzie można kupić trochę ryżu. Pamiętam, jak wróciłam do matki z Lhasy z pierwszą wypłatą. Matka obejrzała te banknoty i powiedziała, że ładne. A potem schowała do słoika. Co się z nimi stało? Oddała lamie w świątyni. Wszystkie. Sama nie wiedziała, co z nimi zrobić.
– Lama wziął?
– Tak, i powiedział, że będzie się za matkę modlił do Buddy.
– Rodzina była kiedyś w Lhasie?
– Babka była. Chorowała na oczy, traciła wzrok. Wzięłam ją do Lhasy do misji, by ją zoperowali. Podziękowała. Poszła do świątyni pomodlić się do Jowo, ale lekarzy spotkać nie chciała. Uznała, że byłoby to wbrew jej karmie. Wróciłam z nią do domu.
– Co myślisz o Chińczykach?
– Stada jaków są przez nich mniejsze, bo każą dzieciom chodzić do szkoły.
– Straszne.
– I do lekarza. Budują drogi, autostrady, szpitale i szkoły. Kiedyś niczego takiego tu nie było. A Dalajlama woził się po Lhasie w samochodzie ciągniętym przez mnichów (śmiech). Benzyny nie było!
– Teraz macie za to chińskie miasto – Lhasę.
– Tak, sklepy, restauracje, wszystko jest chińskie. Wolałbyś, żeby tego nie było?
– Tybetańczycy protestują?
– Były rozruchy w 2008. Spłonęły żywcem dwie osoby. Aresztowano kilku. Zaginęli.
– Lepiej, żeby ich tu nie było?
– A kto miałby być?
Oddech
Lhasa bezpowrotnie staje się nowoczesnym chińskim miastem. Miasta, bankomaty, street food, centra handlowe. Skutery, samochody. Typowy dalekowschodni rumor. Kolory, światła, światełka. W zachodniej części miasto wygląda jak Chengdu, choć takie Chengdu pod szkłem powiększającym. Wciąż to wszystko małe, niedostatecznie strzeliste, za mało jak na Chiny dumne i chwalebne.
Tak, Chińczycy już tu pozostaną. Sny o wolności radykalnych krytyków Dalajlamy z kręgów emigranckich są nic niewarte. Wolność nie przyjdzie. Podobnie jak nie przyjdzie do innych narodów Azji, tajwańskich aborygenów, ludów Miao, Tujia, których populacje też liczą się w milionach. Wszystkich pożerają wielkie, odrodzone do potęgi Chiny, centrum tego świata, Państwo Środka, słońce, w którego promieniach niknie całe uniwersum Wschodu.
Tybetańczycy to wiedzą, więc pytanie, które sobie zadają, nie jest bezsensownym z dzisiejszej perspektywy pytaniem o wolność, tylko tym o przetrwanie. Jak ochronić tę kulturę, ten wyjątkowy i odrębny od wszystkiego cywilizacyjny spadek, jaki odziedziczyli po przodkach. Sny o wolności wybijają im z głów kolby karabinów chińskich żołnierzy. Tysiące uzbrojonych patroli, które dbają o spokój rozmodlonej Lhasy. Żołnierze, policjanci, antyterroryści. Pilnują spraw imperium i kompletnie, ale to kompletnie nie rozumieją dylematu rdzennych mieszkańców tej ziemi. Stoją u wrót miasta, u wrót cywilizacji, u stóp gór i wielkiego Buddy z bronią i mają swoje zadania.
Czy kiedyś uzbrojone patrole zostaną przez Pekin odwołane? Nie wiem. A może przepędzi je żarliwość modlitw? Żarliwość modlitw pielgrzymów po tej stronie gór i żarliwość modlitw wielkiego nieobecnego, który patrzy tęsknie z dolin w północnych Indiach, marząc o swoim utraconym dziedzictwie. Nie widział go już 60 lat, więc pewnie nie pamięta. Nawet jeśli jest wcieleniem samego Buddy, manifestacją bodhisattwy współczucia Awalokiteśwary, który odradza się, aby udostępniać wyzwalające z cierpienia nauki innym czującym istotom, to tylko człowiek. Ułomny, bo śmiertelny.
Myślę o jego początku i końcu. O jego oddechu, który dochodzi zza gór na południu i rozpierzcha się jak mgła między złoceniami dachów Potali, Drepung i Dżokhart. Chciałbym, by jego marzenie o świecie bez krwi, chińskich zniszczeń i zbrodni się ziściło. Ale boję się, że nie ma na to szans. Za to jest szansa na co innego. Odrodzenie się Buddy i jego nauk. To zresztą chyba już się dzieje.