Z tej okazji na korcie tenisowym zwinie panience „z góry" monetę dziesięciozłotową z torebki. Ale należało jej się, bo nie dała chłopakom zarobić paru groszy za podawanie piłek. W pociągu podmiejskim z chłopakami ukradnie rabinowi jarmułkę, którą potem Żydzi odkupią za 5 złotych. Ale rabin dostał za swoje, wcześniej zakapował ich konduktorowi. W tramwaju, jako „gazeciarz", schowa między palce złotówkę, wydając resztę klientowi kupującemu „Kurier Warszawski". Ale za „staranie się na majdanie" (sprzedaż gazet) płacić będą takie grosze, że będzie musiał kombinować, by wyjść na plus. Ukradnie też z kolegami psa, którego sprzeda za 5 złotych potrzebnych na wódkę. Ale następnego dnia pies zostanie zwrócony właścicielowi. W czasie okupacji będzie też kradł chleb, antyki i kapelusze, słowem, co się da. Ale tylko dlatego, że nie lubi Niemców.
Złodziejski sznyt doskonale widać w lokalnej modzie. Każdy chłopak na Czerniakowie ma czapkę „oprychówkę", najlepiej kraciastą. „Czym jaskrawsza krata, tym większy przystojniak". Do tego apaszkę na gołą szyję, koniecznie czerwoną. Przyjęło się mówić, że za włożenie kapelusza w dzielnicy dostawało się w łeb. To nieprawda, ale wyjście w takim stroju na winkiel oznaczało, że kolega zaczyna wariować. Frajerski strój w niedzielę albo na imieniny, proszę bardzo. Ale w zwykły dzień? Wprowadzało to tylko dezorientację. Nie wiadomo było, swój czy obcy. Swojego się nie ruszało. Obcy to dla złodzieja była okazja.
Józef Rurawski, który wychowywał się przed wojną na Powiślu, często wspominał ze Staśkiem przedwojenne obyczaje. Chociaż ich dzielnice miały różne tradycje, różne słowa szemranych piosenek, a nawet inną gwarę, selekcję gości przeprowadzano podobnie.
Tłumaczy Rurawski: Jeśli na wiosnę miał kapelusz i rękawiczki, znaczyło, że frajer. Jeśli miał krawat, a jeszcze, nie daj Boże, kwiatek w ręku, to koniec. Na pewno był oczyszczony. Wiadomo było, że przyjechał po którąś z „naszych" dziewczyn. I wiadomo było, że wróci bez zegarka, portfela, a jak miał fajny płaszcz, to w samej koszuli. Krawata nikt mu raczej nie zabierał, bo i po co komu krawat?
Żaden, ani spontaniczny, ani zawodowy, złodziej nie kradnie w swojej dzielnicy. Wyjątek stanowią okoliczne sady owocowe, które Stasiek ma w dożywotniej dzierżawie.
Niejeden chłopak dostał dobrze po łbie od właściciela, jeśli złapany został na rwaniu owoców. Niejeden dostał dobrze w skórę od matki za rozdarte na parkanie spodnie. Ale sport był? Był – wspominał Grzesiuk.
Stasiek tak lubił ten sport, że już sporo lat po wojnie, kiedy trafił gdzieś na mały miejski ogródek z jabłonką, nie mógł sobie darować przeskoczenia przez płot.
Mówił: Wiem, głupie to, 40-letni facet, a skacze przez płoty. Ale co ja poradzę, skoro to tak lubię?– wspomina Jerzy Skokowski, dziennikarz i przyjaciel Staśka. – Uznawał, że owoc na drzewie to wspólne dobro i to nie jest kradzież.
Król złodziei
Felek Zdankiewicz był chłopak morowy/ pojechał na urlop sześciotygodniowy". Legendarny król złodziei, bohater przedwojennej warszawskiej ballady, która po wojnie stała się największym przebojem Grzesiuka. Grał ją zawsze i wszędzie.
Felek Zdankiewicz to był zupełny nieudacznik – rozprawia się z legendą Józef Rurawski, przyjaciel Stanisława, a także profesor filologii. – Bo co to za król złodziei, który wpada przy każdym skoku? W czasie swojej kariery na wolności spędził może dziesięć lat!
Chociaż Stasiek o złodziejskim świecie śpiewa romantyczne piosenki, jest świadkiem smutniejszych i znacznie mniej efektownych historii. Większość złodziejskich karier ma podobny przebieg. Schemat jest banalny: dzieciak po raz pierwszy kradnie z głodu, nudów albo dlatego, że koledzy też kradną. Potem podrośnie i z trudem zdobędzie co najwyżej pracę przy robotach publicznych. Od świtu będzie kopał rowy albo odgarniał śnieg za marne grosze, więc kiedy następnym razem nadarzy się okazja, znowu ukradnie. Porówna wysiłek włożony w machanie łopatą do chwili strachu i wyjdzie mu na to, że to drugie bardziej się opłaca. W końcu wpadnie, odsiedzi swoje w areszcie. Z wyrokiem w papierach może zapomnieć o stałej pracy. Kradnie więc dalej.
Z tego też powodu powstała zasada: „Kapować nie wolno" – wyjaśnia meandry przestępczej filozofii Stanisław Grzesiuk. Wyjąwszy szczeniackie wygłupy i czas okupacji, Stanisław kradł nigdy nie będzie. Znał wielu złodziei, nie chciał być jednym z nich. Po wojnie złapie nawet jednego, z całym workiem łupów.
Chociaż w rzeczywistości zrobi to zupełnie niechcący: kiedy zobaczy na ulicy faceta z pełnym workiem na plecach, rzuci do niego żartem: „Aleś się, chłopie, nakradł!". Jak relacjonuje Adam Zaborski, złodziej humor Stanisława potraktował wyjątkowo poważnie i rzucił się do ucieczki. Stanisław dopadł go kilkaset metrów dalej, a w worku odnalazł kilkadziesiąt par butów, ukradzionych z pobliskiego zakładu szewca.
Stanisław odniósł worek do zakładu, dzięki czemu jeszcze przez wiele lat cała rodzina mogła tam naprawiać buty za półdarmo – wspomina Adam Zaborski.
Fragment książki „Grzesiuk. Król życia" Bartosza Janiszewskiego, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95