Czerniaków Stanisława Grzesiuka. Tu nie miejsce dla frajerów

Po latach Stanisław Grzesiuk napisze, że w dzielnicy spędził swoje niesłodkie dzieciństwo. Dzielnica będzie dla niego drugą matką, drugim ojcem i pierwszym nauczycielem życia. Chociaż bywało trudno, nigdy nie zamieniłby jej na żadną inną.

Aktualizacja: 22.01.2017 15:38 Publikacja: 19.01.2017 23:01

Grzesiuk z przyjaciółmi. Dzielnica, czyli obszar społeczny, który Stasiek uznaje za swój.

Grzesiuk z przyjaciółmi. Dzielnica, czyli obszar społeczny, który Stasiek uznaje za swój.

Foto: archiwum rodzinne/prószyński i s-ka

Witamy na Czerniakowie, dzielnicy biedoty i złodziei, na warszawskim „dole" w królestwie lumpenproletariatu, gdzie na głowach nosi się oprychówki, na szyjach apaszki, w rękawach noże, w sercu dumę, a w głowie ciągły szum. W dzielnicy, o której krąży wiele legend. Część z nich jest prawdziwa.

Legenda pierwsza: właściwie to wcale nie jest Czerniaków. Chociaż wszystko zależy od tego, z której strony spojrzeć.

Jeśli administracyjnie, to kaplica, leżymy na całej długości. Czerniaków zaczynał się na wysokości kościoła Bernardynów, za Czerniakowską, tam, gdzie dzisiaj przebiega ulica Stanisława Grzesiuka. Od Tatrzańskiej, gdzie spędził całe dzieciństwo, kawał drogi. Stasiek mieszka na Sielcach, na właściwym Czerniakowie bywa rzadko, najczęściej idąc na plażę w kierunku Wilanowa.

Sytuacja wygląda nieco lepiej, jeśli zasięgnąć języka wśród opinii publicznej. Dla frajera z „góry", czyli ze Śródmieścia lub Górnego Mokotowa, Czerniaków to z grubsza cały teren ciągnący się z dwóch stron ulicy Czerniakowskiej. Dzielnica cieszy się złą sławą, można tu dostać w łeb z byle powodu, więc zwykły obywatel zagląda tutaj tylko z dwóch powodów. Pierwszy to miłość do którejś z tutejszych dziewczyn. Drugi to alkohol, który sprawił, że delikwent usnął w tramwaju numer 2, przespał przystanek na placu Unii Lubelskiej, a po przebudzeniu doznał czegoś na kształt kulturowego szoku.

Maria Mostowska, wychowana w przedwojennej Warszawie, żona Andrzeja Mostowskiego, jednego z najwybitniejszych polskich matematyków, tak wspomina czerniakowski folklor:

Tramwaj najpierw jechał Czerniakowską. Wyglądała tak, jak opisuje Grzesiuk – to była dzielnica biedy, rynsztok ciągnął się wzdłuż ulicy, dzieci na bosaka, wydęte brzuszki. Bawiły się fajerkami, które toczyły pogrzebaczem, strasznie hałasując. To był typowy obrazek z ulicy Czerniakowskiej. Po bramach wystawali faceci w kaszkietach wciśniętych na głowy – wyglądali groźnie. Oni do tych tramwajów nie wsiadali, poza Czerniaków za często nie wychylali nosa.

Jeszcze inaczej sytuacja się kształtuje, jeśli spojrzymy na nią oczami miejscowych. Wtedy okaże się, że właściwie wszyscy są z Czerniakowa, chociaż nikt tak o sobie nie powie. Wszyscy mają podobny sznyt, który potem badacze nazwą folklorem czerniakowskim, ale za właściwy Czerniaków mieszkańcy Sielc uważają przede wszystkim domy położone po drugiej stronie Czerniakowskiej. To tam, bliżej Wisły, znajduje się najbiedniejsza i najdziksza część dzielnicy. Obszar kulturowego wpływu obejmuje jednak także mieszkających po drugiej stronie Czerniakowskiej, na Sielcach.

Kieliszek chleba

Dzielnica ta, postrzegana jako część Czerniakowa, ma swoją własną, piękną historię. Kilkadziesiąt metrów od domu Staśka, mniej więcej na osi ulicy Nabielaka, jeszcze w XVIII wieku znajdował się kanał, którym król Stanisław August Poniatowski, siedząc w łodzi ozdobionej kwiatami, pływał z Łazienek do ogrodów Izabeli Lubomirskiej w celach zarówno matrymonialnych, jak i politycznych. W latach 30. XX wieku wzdłuż dawnych ogrodów urządzało się knajpy pod chmurką, a czasami też dawało po głowie, głównie w celach rozrywkowych.

Dzielnica, czyli obszar społeczny, który Stasiek uznaje za swój, dzieli się na cztery podstawowe rejony: Podrapeć (okolice zbiegu Czerniakowskiej i Nowosieleckiej), Rogatki (przy Czerniakowskiej i Podchorążych), Wojtówka (przy zbiegu Czerniakowskiej i Chełmskiej) i Szmuklerze (odcinek od Podrapcia do Wojtówki po stronie numerów parzystych). Czasami Stasiek wspomina też „Toporki", jak przekornie nazywano Siekierki, ale to już peryferie peryferii.

Prawie nigdzie nie ma tu kanalizacji, rzadko kiedy jest bruk, za to często pojawiają się elementy wiejskiego krajobrazu – wiejskie drewniane chałupy i małe prywatne „ugórki" pochowane za kamienicami. Niektóre od dawna porośnięte chaszczami, na innych wciąż hoduje się cebulę i kapustę.

Stasiek za swoją „parafię" zawsze będzie uznawał Wojtówkę. Jeśli ktoś nie zastanie go w domu, najpierw będzie szukał go właśnie na winklu, przy skrzyżowaniu Chełmskiej i Czerniakowskiej. Nazwa tej części dzielnicy pochodziła od stacji kolejki wilanowskiej, która powstała w 1891 roku. W latach 20. Wojtówka była ostatnim przystankiem tramwaju numer 2.

To na Wojtówce znajduje się speluna „U Bandyty", do której kilkunastoletni Stasiek zagląda czasami na „kieliszek chleba".

Chociaż kieliszków akurat „U Bandyty" nie było. Wódkę piło się ze szklanek, zagryzało kiełbasą, ogórkiem kwaszonym i chlebem. Ekstrawagancji nie było również ani w wystroju („Kilka brudnych stolików i popsutych krzeseł, jeden stolik z boku osłonięty czymś, co nazywało się kotarą"), ani w osobie gospodarza („za bufetem gruby właściciel z gębą, za którą można było dać bez wyroku dziesięć lat więzienia").

Gdyby kategorii było dwadzieścia, to ta knajpa byłaby knajpą dwudziestej kategorii – zapisze Grzesiuk w „Boso, ale w ostrogach".

Wojtówka to rejon XX Komisariatu Policji Państwowej, który mieści się przy Nabielaka (później przeniesiony na Czerniakowską). Stasiek po raz pierwszy zagości tam w wieku 12 lat, przyprowadzony przez policjanta, na którego oczach skutecznie zgasi gazową latarnię. Oczywiście zrobi to z nudów.

Zanim jednak trafi do policyjnych rejestrów i pijackich knajp, Stasio, jak większość dzieci, pójdzie do szkoły.

„Powstańcy"

Dwóch 13­-letnich chłopaków stoi na winklu Tatrzańskiej. W miejscowej gwarze to „powstańcy". Upalny sierpień, który na zawsze zmieni znaczenie tego słowa w Warszawie, jest jeszcze odległą przyszłością. Na razie „powstańcy" to nastoletnie dzieciaki, które dopiero „powstają" na cwaniaków, czyli charakternych chłopaków z dzielnicy. „Powstają" całkiem udanie.

Pomarańcze, pomarańcze! – głos handlarza słychać na Tatrzańskiej, zanim wjedzie na nią ze swoim wózkiem. Nostalgiczne wspomnienia świąt w PRL-­u nadadzą temu owocowi status wyższego luksusu, ale w przedwojennej Warszawie nawet w biednej dzielnicy można było kupić je prosto z wózka pod domem. Nastoletni Stasiek, stojąc z ferajną na winklu, bez emocji obserwuje, jak dwóch „powstańców" zaczyna kręcić się przy kolejce klientów chętnych na świeże owoce.

„Chodź, rąbniemy kilka – mówi jeden powstaniec. – Klawo, ale bierzemy tak, jak mówiłem. Ja robię porutę – odpowiada drugi".

Poruta, jak tłumaczy Grzesiuk, polega na tym, że jeden z nich zaczyna kręcić się przy wózku i nerwowo zerkać to na owoce, to na handlarza. Handlarz, nie w ciemię bity, już widzi, co się święci. Chłopak chwyta kilka pomarańczy w garść właśnie wtedy, kiedy on podnosi wzrok. Rusza za nim w pogoń, przestraszony dzieciak tymczasem rzuca pomarańcze na bruk, ale handlarz goni go dalej. Mieszkańcy z zaciekawieniem obserwują sytuację, w głębi ducha kibicują nawet chłopakowi, który w ostatniej chwili wskakuje na płot. Dla handlarza to już zbyt wymagająca akrobacja.

Oczywiście w tym samym czasie, kiedy wszyscy obserwują pościg, drugi z chłopaków ładuje pełną czapkę pomarańczy i dopiero kiedy zdyszany handlarz wraca, odchodzi spokojnym krokiem. Łup sprawiedliwie dzielą za rogiem na pół.

Szkoła dla lumpa

Na Czerniakowie prawie każdy chłopak coś kiedyś ukradł. Dzielnica nazywana jest największym skupiskiem warszawskiego lumpenproletariatu. „Odsetek lumpenproletariuszy był tutaj tak duży, bo wielu, nie mając możliwości zarobkowania, żyło z dochodów »lumpa« (prostytucja i złodziejstwo). W okresie wielkiego kryzysu 1929–1935 co trzeci robotnik na Czerniakowie pozbawiony był pracy".

Z jednej strony jest więc bieda, z drugiej wyjątkowo przyjazna złodziejom Warszawa. W międzywojniu w stolicy kradnie się na potęgę. Tylko w 1932 roku zanotowano w mieście 18 810 kradzieży. „Z tego 2500 stanowiły kradzieże mieszkaniowe z włamaniem, 12 800 kradzieże mieszkaniowe bez włamania, a 2700 kieszonkowe (...). Trzeba pamiętać, że kradzieże kieszonkowe zgłaszane są rzadko, bo mało kto wierzy, że odzyska stratę".

Złodzieje w Warszawie są tak zadomowieni, że już od początku XIX wieku z powodzeniem funkcjonuje kilka złodziejskich szkół, o różnych specjalizacjach. Niezastąpiony Stefan Milewski, badacz dawnego życia Warszawy, w ten sposób recenzował specyficzny program edukacji:

Jednym z najbardziej znanych nauczycieli kieszonkowców był niejaki H., który po wycofaniu się z zawodu prowadził szkołę doliniarską przy ulicy Niskiej. Oprócz nauki czytania, pisania i rachunków uczono doliniarstwa, wyciągania z kieszeni portmonetek, zegarków oraz wyjmowania z krawatów ozdobnych szpilek, bardzo wówczas modnych i kosztownych. Była to szkoła dwuletnia i bardzo, jak na owe czasy, postępowa, bo koedukacyjna. „Dyrektor" przyjmował głównie sieroty bez żadnej opieki i dzieci złodziei odbywających karę. Ponoć adeptów uczono także znoszenia bólu, stosując różne tortury; miało to ich w razie wpadki chronić przed „wyśpiewaniem policji prawdy i zasypaniem siebie i towarzyszy".

„Praktyki" odbywano pod okiem nauczyciela na zabawach i loteriach publicznych, urządzanych w Ogrodzie Saskim lub na targowisku za Żelazną Bramą. Znajdował się tam też „odpalacz", któremu natychmiast oddawano łup, by w razie „wpadunku" nie mieć przy sobie obciążających dowodów. Uczniowie w taki właśnie sposób opłacali pobierane nauki, poza tym bowiem nie płacili wpisowego, a nawet dostawali pełne utrzymanie, „stojąc na stancjach" u siedmiu stowarzyszonych starych złodziei. (...) W 1925 roku policja odkryła inną szkołę złodziejską, którą prowadził znany recydywista Abram, znany w środowisku pod pseudonimem Parch, w mieszkaniu przy ulicy Krochmalnej, należącym do prawie stuletniej staruszki. Sztuki doliniarstwa uczył na specjalnych manekinach.

Szkoły na Czerniakowie nie są może aż tak dobrze zorganizowane, ale Stasiek ma w nich zawsze otwarte drzwi. W klasie miałby sporo znajomych.

Złodziejem jest na przykład sąsiad z góry, któremu wcale nie przeszkadza to, że za ścianą mieszka policjant.

Albo ci z domu na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej. Na facjacie mieszka tam Edek, lat 19, z matką i 17-­letnią siostrą Zosią. „Edek złodziej, siostra złodziejka. Specjalizuje się w okradaniu piwnic". W ciepłe noce, kiedy amatorom wódki zdarzy się przysnąć w parku, „powstańcy" ogołacają ich ze wszystkiego, co mają w kieszeniach. Ze złodziejstwa żyją też całe bandy „wystawniaków", dzieciaków między 12. a 16. rokiem życia, które „wystawiły" z domu. Śpią w opuszczonych budynkach lub na placach, a nocami kradną, żeby zarobić na jedzenie. Za resztę starsi kupują sobie wódkę. Młodsi, którzy wódki nie lubią, kupują czekoladę i cukierki.

Ojciec Jerzego Kasprzaka pracował na Marszałkowskiej w eleganckim magazynie bławatnym pana Węgierskiego; jak na sieleckie warunki powodziło im się całkiem nieźle, chociaż mały Jurek miał zaledwie jedną parę butów. Dobry dom, ale nawet dzisiaj pan Kasprzak śmieje się na wspomnienie dziecięcych kradzieży:

W naszej ferajnie był chłopak z biednej rodziny, Józiek Ślusarski, który nauczył nas kraść „na rękaw". Działało to tak: po uprzednim zebraniu zapotrzebowania przychodziliśmy do sklepiku filatelistycznego przy Belwederskiej. Józiu bardzo grzecznie prosił o klasery ze znaczkami z Andory, sprzedawca dawał nam trzy klasery. Znaczki wklejane były na stopkach z papieru. Wystarczyło ustawić się tak, żeby znaczek był w rękawie, podrywało się „stopkę", znaczek zostawał w rękawie, ty oglądałeś dalej, a na koniec pytałeś z rozczarowaniem: „A nie ma pan może żółtej tej Andory?". Sklepikarz kiwał głową, że nie, i z udawanym zawodem wychodziło się na ulicę.

Stasiek nie może przynieść do domu nic ukradzionego, bo matka zrobi aferę, zresztą Grzesiukom powodzi się w tamtym czasie całkiem nieźle. Jeśli połasi się na cudze, to bardziej dla rozrywki niż zysku.

Z tej okazji na korcie tenisowym zwinie panience „z góry" monetę dziesięciozłotową z torebki. Ale należało jej się, bo nie dała chłopakom zarobić paru groszy za podawanie piłek. W pociągu podmiejskim z chłopakami ukradnie rabinowi jarmułkę, którą potem Żydzi odkupią za 5 złotych. Ale rabin dostał za swoje, wcześniej zakapował ich konduktorowi. W tramwaju, jako „gazeciarz", schowa między palce złotówkę, wydając resztę klientowi kupującemu „Kurier Warszawski". Ale za „staranie się na majdanie" (sprzedaż gazet) płacić będą takie grosze, że będzie musiał kombinować, by wyjść na plus. Ukradnie też z kolegami psa, którego sprzeda za 5 złotych potrzebnych na wódkę. Ale następnego dnia pies zostanie zwrócony właścicielowi. W czasie okupacji będzie też kradł chleb, antyki i kapelusze, słowem, co się da. Ale tylko dlatego, że nie lubi Niemców.

Złodziejski sznyt doskonale widać w lokalnej modzie. Każdy chłopak na Czerniakowie ma czapkę „oprychówkę", najlepiej kraciastą. „Czym jaskrawsza krata, tym większy przystojniak". Do tego apaszkę na gołą szyję, koniecznie czerwoną. Przyjęło się mówić, że za włożenie kapelusza w dzielnicy dostawało się w łeb. To nieprawda, ale wyjście w takim stroju na winkiel oznaczało, że kolega zaczyna wariować. Frajerski strój w niedzielę albo na imieniny, proszę bardzo. Ale w zwykły dzień? Wprowadzało to tylko dezorientację. Nie wiadomo było, swój czy obcy. Swojego się nie ruszało. Obcy to dla złodzieja była okazja.

Józef Rurawski, który wychowywał się przed wojną na Powiślu, często wspominał ze Staśkiem przedwojenne obyczaje. Chociaż ich dzielnice miały różne tradycje, różne słowa szemranych piosenek, a nawet inną gwarę, selekcję gości przeprowadzano podobnie.

Tłumaczy Rurawski: Jeśli na wiosnę miał kapelusz i rękawiczki, znaczyło, że frajer. Jeśli miał krawat, a jeszcze, nie daj Boże, kwiatek w ręku, to koniec. Na pewno był oczyszczony. Wiadomo było, że przyjechał po którąś z „naszych" dziewczyn. I wiadomo było, że wróci bez zegarka, portfela, a jak miał fajny płaszcz, to w samej koszuli. Krawata nikt mu raczej nie zabierał, bo i po co komu krawat?

Żaden, ani spontaniczny, ani zawodowy, złodziej nie kradnie w swojej dzielnicy. Wyjątek stanowią okoliczne sady owocowe, które Stasiek ma w dożywotniej dzierżawie.

Niejeden chłopak dostał dobrze po łbie od właściciela, jeśli złapany został na rwaniu owoców. Niejeden dostał dobrze w skórę od matki za rozdarte na parkanie spodnie. Ale sport był? Był – wspominał Grzesiuk.

Stasiek tak lubił ten sport, że już sporo lat po wojnie, kiedy trafił gdzieś na mały miejski ogródek z jabłonką, nie mógł sobie darować przeskoczenia przez płot.

Mówił: Wiem, głupie to, 40-letni facet, a skacze przez płoty. Ale co ja poradzę, skoro to tak lubię?– wspomina Jerzy Skokowski, dziennikarz i przyjaciel Staśka. – Uznawał, że owoc na drzewie to wspólne dobro i to nie jest kradzież.

Król złodziei

Felek Zdankiewicz był chłopak morowy/ pojechał na urlop sześciotygodniowy". Legendarny król złodziei, bohater przedwojennej warszawskiej ballady, która po wojnie stała się największym przebojem Grzesiuka. Grał ją zawsze i wszędzie.

Felek Zdankiewicz to był zupełny nieudacznik – rozprawia się z legendą Józef Rurawski, przyjaciel Stanisława, a także profesor filologii. – Bo co to za król złodziei, który wpada przy każdym skoku? W czasie swojej kariery na wolności spędził może dziesięć lat!

Chociaż Stasiek o złodziejskim świecie śpiewa romantyczne piosenki, jest świadkiem smutniejszych i znacznie mniej efektownych historii. Większość złodziejskich karier ma podobny przebieg. Schemat jest banalny: dzieciak po raz pierwszy kradnie z głodu, nudów albo dlatego, że koledzy też kradną. Potem podrośnie i z trudem zdobędzie co najwyżej pracę przy robotach publicznych. Od świtu będzie kopał rowy albo odgarniał śnieg za marne grosze, więc kiedy następnym razem nadarzy się okazja, znowu ukradnie. Porówna wysiłek włożony w machanie łopatą do chwili strachu i wyjdzie mu na to, że to drugie bardziej się opłaca. W końcu wpadnie, odsiedzi swoje w areszcie. Z wyrokiem w papierach może zapomnieć o stałej pracy. Kradnie więc dalej.

Z tego też powodu powstała zasada: „Kapować nie wolno" – wyjaśnia meandry przestępczej filozofii Stanisław Grzesiuk. Wyjąwszy szczeniackie wygłupy i czas okupacji, Stanisław kradł nigdy nie będzie. Znał wielu złodziei, nie chciał być jednym z nich. Po wojnie złapie nawet jednego, z całym workiem łupów.

Chociaż w rzeczywistości zrobi to zupełnie niechcący: kiedy zobaczy na ulicy faceta z pełnym workiem na plecach, rzuci do niego żartem: „Aleś się, chłopie, nakradł!". Jak relacjonuje Adam Zaborski, złodziej humor Stanisława potraktował wyjątkowo poważnie i rzucił się do ucieczki. Stanisław dopadł go kilkaset metrów dalej, a w worku odnalazł kilkadziesiąt par butów, ukradzionych z pobliskiego zakładu szewca.

Stanisław odniósł worek do zakładu, dzięki czemu jeszcze przez wiele lat cała rodzina mogła tam naprawiać buty za półdarmo – wspomina Adam Zaborski.

Fragment książki „Grzesiuk. Król życia" Bartosza Janiszewskiego, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Witamy na Czerniakowie, dzielnicy biedoty i złodziei, na warszawskim „dole" w królestwie lumpenproletariatu, gdzie na głowach nosi się oprychówki, na szyjach apaszki, w rękawach noże, w sercu dumę, a w głowie ciągły szum. W dzielnicy, o której krąży wiele legend. Część z nich jest prawdziwa.

Legenda pierwsza: właściwie to wcale nie jest Czerniaków. Chociaż wszystko zależy od tego, z której strony spojrzeć.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach