"Rzeczpospolita": Według jakiego klucza wybrał pan fotografie do projektu „Malkovich Malkovich Malkovich. W hołdzie mistrzom fotografii”? Z jednej strony John Malkovich wciela się w kojarzoną przez wszystkich Marylin Monroe Andy'ego Warhola, z drugiej – w anonimowe bliźniaczki czy chłopca z granatem ze zdjęć Diane Arbus.
Sandro Miller, fotograf: Cztery lata temu zdiagnozowano u mnie raka. Podczas choroby miałem dużo czasu na przemyślenia. Pomyślałem, że jeśli dane mi będzie ją pokonać i wrócić do pracy, chciałbym podziękować wielkim fotografom, którzy ukształtowali moje spojrzenie na fotografię. Wielu z nich nie ma już na świecie. Pomyślałem, że będę mógł powiedzieć im „dziękuję”, złożyć hołd, wyszukując najbardziej ikoniczne zdjęcia w ich dorobku. Te, które wybrałem do tego projektu, przez 40 lat mojej kariery wryły mi się w pamięć. Zmieniły mój sposób patrzenia na zjawisko portretowania. Wpadłem na pomysł odtworzenia do perfekcji tych obrazów, ale zarazem w taki sposób, bym pozwolił ludziom na zobaczenie moich wizji i skłonił ich do poszukiwania pierwowzorów.
Czy w tym pańskim kanonie są tylko fotografowie komercyjni?
Nie widzę żadnej granicy pomiędzy sztuką a komercją. Irving Penn był zarówno fotografem komercyjnym, jak i artystą. Podobnie Richard Avedon czy Albert Watson. Wszyscy jesteśmy wizjonerami, tworzymy obrazy, które mają poruszać ludzi. Czasem pracujemy na zlecenie klienta, a czasem, by wywołać dyskusję widzów w muzeum.
Wiele ze zdjęć, które pan odtworzył, kiedyś trafiły na okładki magazynów. Ale zapisały się w ludzkiej pamięci na lata. Co decyduje o tym, że jedno zdjęcie staje się ikoną, a inne nie?