Rzeźby, które przeczą prawom grawitacji. Wystawa w Centrum Olimpijskim PKOl

- Chcieli mi pomóc konstruktorzy, ale nie radzili sobie z duszą i nie dowierzali radzieckim uczonym, którzy ją zważyli i obdarzyli minusowym ciężarem - mówi rzeźbiarz Jerzy Kędziora o wystawie w Centrum Olimpijskim PKOl w Warszawie.

Publikacja: 19.11.2023 14:24

Rzeźby, które przeczą prawom grawitacji. Wystawa w Centrum Olimpijskim PKOl

Foto: mat.pras./Szymon Sikora

Jak się zaczęła pana przygoda ze sportowymi rzeźbami? Czy ma pan jakieś doświadczenia rodzinne albo prywatne związane ze sportem?

Do sportu doszedłem dzięki rzeźbie. Wszystko zaczęło się od tego, że postanowiłem zrezygnować z formy rzeźby syntetycznej, abstrakcyjnej, by pokazywać współczesnego człowieka i to bardziej realnie. Kiedy go wyniosłem w górę, potrzebowałem ludzkich modeli, które pasują do liny, podtrzymującej rzeźbę w powietrzu, i są do niej niejako naturalnie przywiązani: cyrkowcy, akrobaci. W końcu sportowcy.

To się wiązało ze stworzeniem pojęcia rzeźby balansującej?

Tak. Tak zwani balansjerzy związani byli z okresem transformacji po 1989 r., gdy tworzyłem sztukę krytyczną. Kiedy przechodziliśmy do nowego ustroju ten rodzaj ekspresji, służący pokazaniu człowieka balansującego na krawędzi, walczącego o utrzymanie się na niej, zagrożonego upadkiem – stał się formą symboliczną, podobnie jak lina. To nie tylko moje wrażenia. Przeczytałem opinię amerykańskiego krytyka, piszącego po mojej wystawie w Miami, który stwierdził, że lina, jaką pokazuję, jest przeciągnięta między jednym a drugim ustrojem, między dążeniem do wartości europejskich, a tym, co nas trzymało w poprzednim, wschodnim ustroju. Oczywiście, miałem istotne życiowe doświadczenia z tym związane. Studiowałem w Gdańsku w gorącym okresie, gdy dochodziło do napięć w 1968 i 1970 r.

Czytaj więcej

Trzy skradzione XVI-wieczne alabastrowe rzeźby powróciły do kościoła św. Marii Magdaleny we Wrocławiu

Trafił pan na okres, który jest pokazany w „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy?

Dokładnie. Na co dzień miałem w oczach pejzaże, szczególnie te poranne, pokazane w filmie, moja dziewczyna przyjeżdżała bowiem pociągiem do Gdańska w miejscu, gdzie padły strzały. To wartość ideowa. Inne moje prywatne doświadczenia, formalne i mniej dramatyczne, np. związane są z wnuczką, która w Krakowie ćwiczyła gimnastykę artystyczną. Oglądałem jej ćwiczenia i stała się dla mnie piękną inspiracją i idealną modelką. Ostatecznie od traktowanej krytycznie sztuki przeszedłem do egzystencji sportowca. Jedna z ważniejszych rzeźb balansujących odnosiła się do kół gimnastycznych, a dowcip polegał na tym, że akrobata ćwiczący na nich, nawet gdy kółko się zerwało - utrzymywał równowagę i nie upadał. To jest jeden z rodzajów ekspresji artystycznej, a i ideowości, do których przeszedłem długą drogę.

A jak zetknął się pan z Komitetem Olimpijskim?

Jeden z animatorów sztuki w Częstochowie stworzył grupę, z którą realizowaliśmy artystyczny tour po Polsce, m.in. z Jurkiem Dudą-Graczem, Marianem Michalikiem czy Tomkiem Sętowskim. Na wystawie w galerii Muzeum Sportu przy PKOl zaprezentowałem rzeźbę gimnastyczki zainspirowaną wnuczką, którą wielce zachwycił się muzealny kurator. Nominował nas do Lauru Olimpijskiego i takim nawet nas uhonorowano.

Wspomnę też o innej inspiracji – językowej, życiowej. Mówi się o wysoko zawieszonej poprzeczce, balansowaniu na linie, życiu na krawędzi, skoku na głęboką wodę, ostatniej przeszkodzie. A byłem też zafascynowany antykiem, którego atleci byli ważnymi bohaterami tamtych społeczności. Przez sport przekształciła się nieco i antyczna rzeźba. Myron wyrzeźbił dyskobola, nowy, dynamiczny układ figury, a mnie zawsze interesowała rzeźba człowieka w ruchu i ruch w rzeźbie. Wyniesienie człowieka w powietrze, powyżej piedestału, w kierunku czegoś nieosiągalnego. Podobno zaludniałem niebo, a nie łatwo do niego wejść. Pierwszą sportową rzeźbę z nowym przesłaniem, a w zasadzie triadę rzeźb, przygotowałem na targi Warsaw Home. Zbiegło się to ze stuleciem ruchu olimpijskiego i padła propozycja, czy nie wypożyczyłbym jej do siedziby Polskiego Komitetu Olimpijskiego. To drugie spotkanie.

Skąd u pana porowata faktura idealnie niegdyś gładkich ciał pokazywanych w rzeźbach?

Rzadziej mawiam o herosach zwycięskich, raczej o tych walczących. W rzeźbie są zniekształceni walką, tak jak my przez wieki życiowo przekształcaliśmy się, nasze myślenie się komplikowało, obserwacje poszerzały. Skontrastowałem gładkość wyidealizowaną w przeszłości z chropowatością dnia dzisiejszego naznaczonego np. komercją – pokalanego i przeoranego choćby dopingiem. Ponieważ ktoś ukuł frazę, że zaludniam niebo – pokazuję, że nie tylko gładcy święci mogą tam pójść, ale i nieco poorani i barwniejsi. Czasem nakładam na moje rzeźby malaturę – pamiętając, że antyczne rzeźby nie były bezbarwne, kłuły oczy kolorem. Były polichromowane, choć do naszych czasów takie nie dotrwały. Ja z kolei kolorem podpieram efekt lekkości czy agrawitacyjność moich dzieł.

Czytaj więcej

„Geniusz Lwowa” – nowa wystawa na Zamku Królewskim

Teoretycznie powinny opaść na ziemię. Jak je pan wyważa? Przecież skaczący do wody pływak utrzymuje się w pionie, dotykając lustra wody tylko palcami. Wylicza pan ten efekt jak Leonardo da Vinci?

Może i tak się dzieje, choć staram się przekraczać inżynierskie wyliczenia. Nowe technologie, nowe materiały pozwalają mi na efekty, których nie mogli osiągnąć moi wielcy poprzednicy. Nie w modelunku jest więc innowacyjność, lecz w tym, że z liny stworzyłem odpowiednik napowietrznego cokołu, i to sprawia, że patrzymy na nią od dołu i cokół jej nie przysłania. Zatem i modelunek musi być inny. Dodatkowo jest prześwietlana przez słońce, zmienia barwę w związku z przeobrażeniami nieba i chmur. Idą po niej flary jak po ekranie. To są działania natury uchwycone w dziełach impresjonistów. Trochę podpowiedział to przypadek. Kiedyś glina, moja masa modelunkowa, nie była najlepiej wyrobiona, była gruzłowata i w tak modelowanym sękaczu dopatrzyłem się nowej wartości, elementu witalności i ekspresji.

Jakie były pana najbardziej ryzykowne prace pod względem antygrawicyjności, w jakich lokalizacjach? Czy wioślarze zawieszeni ponad stawem? A może przepływający pomiędzy konarami skoczek wzwyż?

Wszystkie wspomniane przez pana przykłady są ważne i potwierdzają tezę. Dochodziłem do tego przez wielorakie doświadczenia modelunkowe, konstrukcyjne i ekspozycyjne, bo innych przymiotów potrzebowały eksponaty wystawiane w wysokogórskim anturażu na zamku w Lourdes w Pirenejach, a innych te na Kładce ojca Bernatka w Krakowie, tworzące stałą galerię rzeźb balansujących, huśtających się nad wodą, tańczących w rytm bujania się obiektu.

Wiatr ich nie zdemoluje?

Zależy jaki? Opowiem anegdotę. W czterech miastach na Florydzie zostałem laureatem konkursów na rzeźbę. Tylko jedno odważyło się kupić rzeźbę-laureatkę, ponieważ Floryda jest obszarem wielkich huraganów tropikalnych. Konkurenci z konkursów, gdy zobaczyli moje rzeźby, podobające się krytykom i publiczności, pisali do organizatorów, że ich rzeźby nie poddają się huraganom i nie zniszczą ich chuligani.

Przeciwko panu pisali. A jak pan wylicza działanie grawitacji? Na oko czy po inżyniersku?

Tak mnie wypunktowywali. A co do dalszej części. Jestem inżynierskim laikiem z wyczulonym okiem, ale i z poważnym zmysłem konstruktorskim. Wychodzę z założenia, że najwyżej któremuś z rzeźbiarskich bohaterów, temu bardziej opornemu, złamię rękę czy inny członek i poprawię tym grawitacyjny efekt. Przecież sportowcy też ulegają kontuzjom. Poza tym, tylko ja wiem jak ona miała pierwotnie wyglądać. Wspomnę tu, że zaczynałem od takich rzeźb, do których dołączałem ostrzeżenie „Uwaga, spada!”, np. myśląc, że czasem lepiej poturbować się pod rzeźbą niż pod tramwajem. Pierwsze moje rzeźby miały spadać, obumierać. I były obmyślane do galerii, w których można stosować założone standardy ekspozycyjne. Trudno mi było jednak znaleźć galerie, które pozwalają sobie na kucie ścian i instalowanie zabezpieczeń, dlatego wyszedłem w otwarte przestrzenie. Tam z kolei atakowali mnie miejscy behapowcy, ludzie od pejzażu, zieleni, od porządku w miejskiej przestrzeni, konserwatorzy zabytków. Z wszystkim nauczyłem się układać. I przekonywać, że są nieźle wyważone, pomimo ekstremalnych wychyleń. Chcieli mi pomóc konstruktorzy z Politechniki Częstochowskiej. Ale nigdy nic z ich sugestii się nie potwierdziło. Nie radzili sobie z duszą i nie dowierzali radzieckim uczonym, którzy ją zważyli i obdarzyli minusowym ciężarem. Teraz bez podpowiedzi jednych i drugich, chociaż żadnych opinii nie ignoruję, wytworzyłem dzieła w pełni bezpieczne, obdarzone profesjonalnymi certyfikatami, potwierdzającymi walory ich bezpieczeństwa.

Jak się zaczęła pana przygoda ze sportowymi rzeźbami? Czy ma pan jakieś doświadczenia rodzinne albo prywatne związane ze sportem?

Do sportu doszedłem dzięki rzeźbie. Wszystko zaczęło się od tego, że postanowiłem zrezygnować z formy rzeźby syntetycznej, abstrakcyjnej, by pokazywać współczesnego człowieka i to bardziej realnie. Kiedy go wyniosłem w górę, potrzebowałem ludzkich modeli, które pasują do liny, podtrzymującej rzeźbę w powietrzu, i są do niej niejako naturalnie przywiązani: cyrkowcy, akrobaci. W końcu sportowcy.

Pozostało 94% artykułu
Rzeźba
Ai Weiwei w Parku Rzeźby na Bródnie
Rzeźba
Ponad dwadzieścia XVIII-wiecznych rzeźb. To wszystko do zobaczenia na Wawelu
Rzeźba
Lwowska rzeźba rokokowa: arcydzieła z muzeów Ukrainy na Wawelu
Sztuka
Omenaa Mensah i polskie artystki tworzą nowy rozdział Biennale na Malcie
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Rzeźba
Trzy skradzione XVI-wieczne alabastrowe rzeźby powróciły do kościoła św. Marii Magdaleny we Wrocławiu