Idea jednej listy opozycyjnej w najbliższych wyborach parlamentarnych zdaje się mieć więcej głów niż mityczna hydra. I zamiast zajmować się dyskusją, co partie opozycyjne mogą wspólnie zaproponować wyborcom, by pokonać PiS, po raz kolejny przez media przetacza się dyskusja, kto jest winny, że nie będzie wspólnej listy opozycyjnej. Padają oskarżenia o zdradę demokratycznych ideałów, wspomaganie PiS i przedkładanie własnych ambicji ponad dobro ogółu, dobro, które dodajmy do tej pory nigdzie nie zostało zdefiniowane we wspólnym programie.
Tymczasem najprostsza odpowiedź na pytanie, kto jest winny temu, że nie będzie wspólnej listy, brzmi: ten, kto ją zaproponował. Jest ona bowiem sprzeczna nie tylko z naturą demokracji partyjnej, ale także ze zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem. Pisałem już na tych łamach, że ideę wspólnej listy opozycyjnej wypróbował Grzegorz Schetyna w najbardziej sprzyjających okolicznościach, czyli w wyborach do europarlamentu, i je przegrał. Krytycy odpowiadali, że lista opozycyjna nie była prawdziwie wspólna, gdyż osobno wystartowała efemeryczna partyjka Wiosna Roberta Biedronia. Otóż to! Na tym właśnie polega największa słabość jednej listy opozycyjnej, że każdy, kto się wyłamie i wystartuje osobno, dostaje ponadproporcjonalną premię za nowość i spójność programową. Rozumiał to dobrze PiS, gdy wysyłał w polityczne harce niejaką Mariannę Schreiber, żonę ważnego pisowskiego ministra. Jej absurdalna partyjka Mam dość! tworzona z freak fighterką Mają Staśko ocierała się w sondażach o 2 proc. poparcia!
Czytaj więcej
Gdyby wybory 2023 odbyły się w najbliższą niedzielę, wygrałoby je PiS. Dzieli je od KO niecałe 6 pkt. proc., ale partia Jarosława Kaczyńskiego poprawia notowania. Sondaż Instytutu Badań Pollster dla „Super Expressu”.
Skłonności samobójcze
Tymczasem, mówiąc o wspólnej liście opozycji, nikt nie zakładał wspólnego startu ani z Konfederacją, ani z Agrounią. Agrounia przy wspólnej liście tuczyłaby się sloganem, że PSL zdradził wieś, a z kolei dla młodych, dla których Tusk jest takim samym dziadersem jak Kaczyński, Konfederacja o twarzy Sławomira Mentzena jawiłaby się jako atrakcyjna alternatywa, zwłaszcza że przekaz lidera wydaje się wprost skrojony na światopogląd 16-latka.
Przy wspólnej liście rośnie także zniechęcenie wyborców wprost nielubiących lidera takiej listy albo liderów posiadających jedynkę w danym okręgu. Jako stary antykomunista prędzej bym się zastrzelił, niż zagłosował na listę, której „jedynką” w okręgu byłby Włodzimierz Czarzasty. A nie mam żadnych skłonności samobójczych.