Niemcy, Austria, Włochy: wybory do Parlamentu Europejskiego przyniosły fatalne wyniki w wielu krajach Unii. Nigdzie jednak nie są one tak dramatyczne jak we Francji.
– Ugrupowania skrajnej prawicy, które w ostatnich latach blokowały tyle inicjatyw możliwych dzięki naszej Europie, uzyskały blisko 40 proc. oddanych głosów – powiedział w niedzielę wieczorem, zaraz po zamknięciu komisji wyborczych, prezydent Emmanuel Macron.
I faktycznie, samo Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen dostało 31,5 proc. głosów, do czego trzeba doliczyć 5,4 proc. innej populistycznej i nacjonalistycznej partii Reconquête (po polsku: rekonkwista), na której czele stoi siostrzenica Le Pen Marion Maréchal.
Przy takich wynikach ugrupowanie prezydenta, liberalne Renaissance, wypada nie tyle słabo, co wręcz dramatycznie. Z 14,7 proc. głosów nie uzyskuje nawet połowy tego, co największa siła opozycyjna kraju. – Jesteśmy gotowi do rządzenia – zapowiedziała w wieczór wyborczy Le Pen.
Stracone trzy lata Macrona
Tyle że te wyniki nie oddają faktycznych nastrojów w kraju. Na to przynajmniej liczy prezydent. Wybory do europarlamentu, podobnie jak w wielu innych krajach Unii, są traktowane we Francji jako sposób na pokazanie swojej frustracji bez ryzyka, że zmieni to kierunek politycznego rozwoju kraju. Francuzi wiedzą, że nie niosą one ze sobą zbyt poważnych konsekwencji. Prezydent ma więc nadzieję, że gdy przyjdzie do głosowania nad składem Zgromadzenia Narodowego, wielu wyborców Le Pen przestraszy się i albo pozostanie w domu, albo odda głos na ugrupowania bardziej umiarkowane. Właśnie po to Emmanuel Macron zdecydował się na przedterminowe rozwiązanie parlamentu.