W tegorocznej edycji rajdu Dakar, z 346. numerem na masce terenowej Toyoty, wystartował 40-letni kierowca z Portugalii. Po czterech etapach zajmował niezłe, jak na debiutanta, 43. miejsce, na 165. kilometrze piątego etapu uderzył jednak w wydmę i z urazem pleców został przetransportowany do szpitala. Nie był, rzecz jasna, pierwszym ani ostatnim poszkodowanym w ponurych, obfitujących także w wypadki śmiertelne, dziejach imprezy. Wyjątkowość jego historii polega na tym, że nie mówimy tu o zawodowym kierowcy, doświadczonym rajdowcu, który wcześniej próbował swych sił w niejednej samochodowej imprezie.
Gra bez piłki
Czterdziestoletni Portugalczyk nazywa się Andre Villas-Boas, a z zawodu jest... trenerem piłkarskim. Przed dziesięcioma laty okrzyknięty cudownym dzieckiem, uczeń sir Bobby'ego Robsona i współpracownik Jose Mourinho, stał się najmłodszym w dziejach zdobywcą europejskiego pucharu (miał 33 lata, gdy poprowadził Porto do zwycięstwa w Lidze Europejskiej). Później pracował z drużynami Premier League – Chelsea i Tottenhamem, gdzie wspierał rozwój Garetha Bale'a – w końcu poświęcił się zarabianiu pieniędzy na rynkach wschodnich: zdobył mistrzostwo Rosji z Zenitem Sankt Petersburg, a następnie podpisał bajeczny kontrakt z SIPG Szanghaj. Po roku pracy w Chinach oświadczył jednak, że nie zamierza przedłużać umowy, bo chciałby spełnić chłopięce marzenie i sprawdzić się jako kierowca rajdowy.
Przypadek Villas-Boasa dobrze ilustruje zmiany, jakie zaszły w świecie piłki nożnej. W ostatnich latach zdążyliśmy już przywyknąć do informacji o nieoczekiwanych rezygnacjach z pracy trenerów, którzy bynajmniej nie przestali odnosić wielkich sukcesów: po czterech zaledwie latach prowadzenia Barcelony 41-letni (co w futbolowym światku oznacza wciąż żółtodzioba) Pep Guardiola oświadczył, że czuje się wypalony, i poszedł na roczny urlop. Podobnie postąpił, pracujący wprawdzie trochę dłużej i nieco starszy Jurgen Klopp – zrezygnował z pracy w Borussii i odpoczywał przez pół roku, zanim podpisał umowę z Liverpoolem. Obecnie z uroków życia bez piłki korzystają choćby Luis Enrique i Thomas Tuchel, również młodzi, również mający już za sobą kilka lat błyskotliwej kariery.
Trener, jak widać, stał się bardziej ludzki: ma prawo do marzeń i pasji wykraczających poza futbol. Ma prawo do zmęczenia, depresji i zmiennych nastrojów. Może je okazywać, ba: dobrze, jeśli to robi. Trener jest przecież – i to chyba sedno sprawy – celebrytą, przyciągającym uwagę tabloidów, portali i stacji telewizyjnych niemal w równym stopniu jak piłkarze. Jego zadaniem jest nie tylko wygrywanie, ma również pasować do wizerunku klubu. W ten sposób Villas-Boas dostał pracę w Tottenhamie, jego poprzednik Harry Redknapp doprowadził wprawdzie drużynę do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, ale był prezentującym się komicznie w mediach starszym panem, a prezes Tottenhamu chciał mieć trenera kompatybilnego ze światem wielkich korporacji, które miały sfinansować budowę nowego stadionu. Ma o swojej pracy atrakcyjnie opowiadać – coraz częściej także w książkach, pełnych niedyskrecji z życia drużyny. Jak zauważyli autorzy znakomitej „Futbonomii" Simon Kuper i Stefan Szymanski, „kluby piłkarskie stały się de facto producentami treści telewizyjnych". Innymi słowy: zadaniem zatrudnionego przez klub trenera jest dostarczanie rozrywki odbiorcom treści telewizyjnych.
Oto dlaczego kiedy Pep Guardiola półtora roku temu podpisywał kontrakt z Manchesterem City, jego prezentacja nie ograniczyła się do tradycyjnej konferencji prasowej, a zorganizowane przed stadionem spotkanie z fanami, przejażdżka taksówką po mieście czy nagrana dla klubowej telewizji rozmowa z członkiem popularnego zespołu rockowego Oasis, kibicującym drużynie Noelem Gallagherem – przypominały raczej show, w którym znaczenie ma nie koncepcja zmian, jakich słynny Katalończyk dokona już za chwilę w Manchesterze, ale to, jaki rodzaj stroju wybrał na tę akurat okoliczność (T-shirt pod świetnie skrojoną marynarką).