Cieślik i Górski: Historia Barei jak z jego filmów

Bareja coraz precyzyjniej portretował Polaków. Możliwe, że sam był archetypicznym Polakiem. Odważnym, twardo trzymającym się zasad, a jednocześnie sybarytą i dowcipnisiem. Pytanie, co robiłby dzisiaj, gdyby był w pełni sił twórczych – mówią Piotrowi Zarembie Mariusz Cieślik i Robert Górski - autor sztuki o reżyserze „Misia" i odtwórca jednej z ról.

Publikacja: 16.11.2018 09:00

Cieślik i Górski: Historia Barei jak z jego filmów

Foto: Fotorzepa/ Darek Golik

Mariusza Cieślika, wicedyrektora Programu 3 Polskiego Radia, ?i Roberta Górskiego z Kabaretu Moralnego Niepokoju, autora serialu „Ucho Prezesa", łączy nie tylko wspólna satyryczna rubryka w „Plusie Minusie", ale też Stanisław Bareja. Opowiadająca o losach twórcy „Misia" sztuka autorstwa Cieślika „Zupełny Bareja" miała niedawno premierę jako radiowe słuchowisko, a urzędnika prześladującego reżysera zagrał Górski. Świetne role zagrali tam również Olaf Lubaszenko, Robert Jarociński i Mikołaj Cieślak.

Plus Minus: Jak Stanisław Bareja stał się tematem?

Mariusz Cieślik: Kiedy siadałem do pisania tekstu, nie tyle nawet chodziło mi o jego filmy, ile o biografię. Opowieść o kręceniu „Misia" to komediowa historia „jak z Barei". A między pokazem filmu dla cenzury i jego kolaudacją wydarzył się Sierpień '80. Jeszcze w czerwcu 1980 r. Bareja były dyżurnym chłopcem do bicia. Środowisko nim pogardzało. Pisano o jego filmach, że reprezentują najniższy poziom, że są żenujące, co w tamtych czasach w zasadzie się nie zdarzało. I oto we wrześniu Bareja staje się „jedynym polskim komediopisarzem", jak pisze o nim w liście Andrzej Wajda.

Są takie momenty w historii, kiedy świat na chwilę wypada z kolein. W czerwcu Bareja dowiedział się, że ma zrobić ponad 30 poprawek do „Misia". To oznaczało, że jego najlepszy film zostanie zmasakrowany. Bo czym byłby „Miś" bez milicjanta mówiącego: „A gdyby tu było nagle przedszkole w przyszłości i wasz synek mały tędy przechodził w przyszłości, którego jeszcze nie macie...".

„Sprawdzić, czy nie ksiądz".

M.C.: Albo bez dziedzica Pruskiego, bez piosenki milicjantów o Trasie Łazienkowskiej czy bez sceny w kiosku z kobietą, której na skutek działania szamponu wypadły włosy, i ekspedientką wykrzykującą: „tu nie jest salon damsko-męski, tu jest kiosk Ruchu, ja tu mięso mam".

Robert Górski: Ale przecież te sceny były wcześniej w scenariuszu. Ktoś to musiał czytać.

M.C.: Z tego, co wiem, cenzura dokonywała ponownych cięć podczas oglądania zmontowanego materiału. W lipcu 1980 r. Bareja wyjeżdża na wakacje do Grecji, z wiedzą, że chcą mu zniszczyć film, a po drodze o mało nie ginie w wypadku. A jeszcze później wraca z Bałkanów przez Wiedeń z przemycanym powielaczem dla podziemnego wydawnictwa NOW-a na bagażniku dachowym malucha, pośród bakłażanów i cukinii, z szybą od mercedesa na dokładkę. Dodam, że za taki przemyt można było iść na kilka lat do więzienia. Czyż to nie jest opowieść komediowa?

A komediowe zdarzenia na samym planie „Misia"?

M.C.: Tam naprawdę ktoś ukradł parówki. Tak jak w filmie, gdzie jest wiec przeciwko parówkowym skrytożercom. I te skradzione parówki były wypchane nieświeżym mięsem. Zawsze kochałem filmy Barei, a potem polubiłem jego samego i jego historię, która jest bardzo w stylu tych filmów. On był zresztą człowiekiem o niebywałym poczuciu humoru.

„W jego filmach czuje się odwagę człowieka wewnętrznie wolnego”. Stanisław Bareja (z prawej) na plan

„W jego filmach czuje się odwagę człowieka wewnętrznie wolnego”. Stanisław Bareja (z prawej) na planie filmu „Miś” w Warszawie w lutym 1980 r. Obok operator Zdzisław Kaczmarek

Fotonova

W sztuce, w słuchowisku, jest raczej melancholijny. Co jeszcze znalazłeś w samej postaci?

M.C.: W komedii często znajdujemy narodowe charaktery. Sylwester Chęciński pokazał w „Samych swoich" prawdę o chłopskim uporze. Bareja, wraz ze swoim dojrzewaniem jako artysty, coraz precyzyjniej portretował Polaków. Możliwe, że sam był archetypicznym Polakiem. Odważnym, twardo trzymającym się zasad, a jednocześnie sybarytą i dowcipnisiem.

R.G.: Był warszawiakiem z Czerniakowa.

M.C.: Trochę mi się kojarzy z Grzesiukiem. Patrząc na jego filmy, wyczuwamy w nim kogoś podobnego do jego odbiorców, choć pewnie bardziej przenikliwego, patrzącego na polskie przywary i zalety z dystansem. Przynajmniej od czasów nakręcenia filmu „Poszukiwany poszukiwana" (z 1972 r. – red.).

Moja ukochana komedia „Nie ma róży bez ognia" się więc mieści.

M.C.: A Dąbczak grany przez Jerzego Dobrowolskiego to typowy polski cwaniak.

Choć zarazem mamy finał, w którym już nie tylko cwaniaczek, ale i system, gnoi inteligenta, Jacka Fedorowicza, w iście kafkowskim stylu.

M.C.: I na tym polega geniusz Barei – historie cwaniaczkowatych bohaterów służą czemuś większemu, pokazaniu Polaków w ogóle.

A finałem był serial „Alternatywy 4", gdzie spróbował namalować fresk, sportretować polskie społeczeństwo w jednym bloku. Cała Polska, nawet z „Bitwą pod Grunwaldem" w jednym z mieszkań.

M.C.: A kręcone to było w czasie stanu wojennego. 13 grudnia 1981 r. żołnierze nie chcieli wpuścić ekipy na plan. Kiedy Bareja chciał się połączyć telefonicznie z dowódcą, usłyszał w odpowiedzi, że jest nim Jaruzelski, a gdy wciąż się upierał, że chce jego numer, dowcipny żołnierz wyrecytował „13 12 81".

Robert, zagrałeś w sztuce o Barei przypadkowo czy z sympatii do bohatera?

R.G.: Nieprzypadkowo przyjaźnię z Mariuszem, dorastaliśmy w tych samych czasach, kręcą nas te same filmy, mamy podobne poczucie humoru. Od lat mam kontakt ze Stanisławem Tymem, scenarzystą „Misia". Ostatnio podwoziłem go nawet samochodem spod Pałacu Kultury pod dom na Powiślu. Rozmawialiśmy o „Misiu", on był kręcony między innymi na ulicy Herberta, dawniej Kruczkowskiego, w tym dziwnym bułgarskim cyrku.

M.C.: Gdzie kręcono sceny w kotłowni. „Jak jest zima, to musi być zimno, takie jest odwieczne prawo natury".

R.G.: Na Powiślu, gdzie mieszkam ostatnio, jest dużo miejsc związanych z filmami Barei.

Ty w ogóle pamiętasz PRL?

R.G.: Miałem 18 lat jak się kończył, więc pamiętam nawet Gierka z jego czekoladopodobnymi wyrobami, miałem ten system nie tylko przed oczami, ale w ustach. A co do filmów Barei, to nie były tylko zbiory skeczów. On miał wyczucie losu Polaka, który stale wpada pod czyjś but i musi znaleźć metodę, żeby wyjść na swoje. Choć ja dostrzegam to także w filmach wspomnianego Chęcińskiego czy Tadeusza Chmielewskiego – „Jak rozpętałem drugą wojnę światową" czy w „Nie lubię poniedziałku". Za to w świat kabaretu wprowadził mnie Zenon Laskowik, to była dla mnie taka Solidarność na wesoło. Po zwycięstwie Solidarności kontynuacja nasuwała się sama, tyle że przeciwnik nie był już tak oczywisty.

M.C.: Nie docenia się filmów Barei, a one są nie tylko odreagowaniem systemu, ale też celnym uderzeniem w komunizm. On widział jego szwy: popatrzcie, tego nie ma, tamtego nie można. On to załatwiał jednym prostym skeczem, który stawał się metaforą.

R.G.: Kino moralnego niepokoju też podejmowało tę tematykę. „Aktorzy prowincjonalni" to świetny portret człowieka zmiażdżonego przez system. Ale to gorzej docierało, pamiętam, jak moi rodzice wybrali się na ten film i wrócili zniesmaczeni. A Bareja ich bawił.

M.C.: On sam przemycał książki dla opozycji, a w piwnicy jego segmentu stał powielacz. W tych filmach czuje się odwagę człowieka wewnętrznie wolnego.

Z tego, co mówi Robert Górski, wynika, że Polacy mają w ogóle poczucie humoru. To też bywa kwestionowane.

R.G.: Z pewnością mają. Myślę, że to jedna z rzeczy, które pozwoliły nam przetrwać okupację i lata komunizmu, bo humor to broń, którą najtrudniej odebrać. Często jest to humor wisielczy, ale jednak. No i w końcu jakoś się nie pozabijaliśmy, bo u nas przecież niewiele dzieje się na poważnie. Jest to przyczyną wielu naszych tragedii, bo i procedur nie traktuje się poważnie, i sukcesów, ale wojna domowa rozgrywa się przede wszystkim w sferze słów.

Kto jest dziś kontynuatorem Barei?

R.G.: Ciężko o kontynuatorów. Może w filmach offowych?

M.C.: Ciężko o odważne poczucie humoru. Jeśli gdzieś się pojawia, to raczej na estradzie, a nie w kinie.

R.G.: Jest pytanie, co robiłby sam Bareja, gdyby był w pełni sił twórczych. Ludzie „żywiący się PRL-em" po roku 1989 przygaśli. Stali się zgorzkniałymi publicystami albo nie odnieśli sukcesu – przypomnijmy sobie dalszy ciąg „Czterdziestolatka".

M.C.: „Rozmowy kontrolowane" Chęcińskiego się udały – jako kontynuacja „Misia".

R.G.: Ale one się działy podczas stanu wojennego. Tym nakręcił „Rysia" już o czasach współczesnych i to niezbyt się udało, bo nie miał partnera do rozmów, czyli Barei.

Powiedziałeś, że dzisiejszy satyryk nie ma wyraźnego przeciwnika.

RG: Laskowik próbuje walczyć z komercjalizacją, z kapitalizmem, ale kontury takiego przeciwnika są rozmazane, więc emocje mniejsze.

Ty znalazłeś jednak w „Uchu Prezesa" bardzo konkretnego przeciwnika: prezesa Kaczyńskiego i jego dwór.

R.G.: I jakie są skutki? Dominika Wielowieyska powiedziała mi, że ocieplam wizerunek Prezesa. Nasz montażysta twierdzi to samo: przedstawiam go podobno w zbyt dobrym świetle.

Zwolennicy Prezesa porównują twój serial do propagandy Urbana.

R.G.: Miło mi, że atakują mnie i z jednej, i z drugiej strony. Mnie się wydaje, że staję w obronie zwykłego Polaka atakowanego propagandą obu stron. Przeciwnikiem jest dla mnie władza. Skubałem Donalda Tuska, kiedy rządził, i po każdym „posiedzeniu rządu" słuchałem oskarżeń, że toruję PiS-owi drogę do władzy. No to utorowałem. (śmiech) I teraz mogę się śmiać z nowej władzy. Nawiasem mówiąc, ruszam w grudniu w Teatrze 6. Piętro ze sztuką „Ucho Prezesa". Będą w niej grali Tomasz Sapryk i Lesław Żurek w rolach Grzegorza Schetyny i Ryszarda Petru. Antoniego Macierewicza zagra tym razem Janusz Chabior. Wiele sobie obiecuję po Krzysztofie Draczu jako Ryszardzie Czarneckim.

Nie traktujesz czasem PiS jako pochyłego drzewa, na które łatwo wskoczyć? Prowadząc kabareton w Opolu, rozbawiałeś publikę niezbyt wyszukanymi antypisowskimi żartami.

R.G.: Nie nadużywam tego, no i publiczność tak chce. To jest ważne pytanie, na ile my jesteśmy wobec publiczności autonomiczni. Mówiłem kiedyś dowcip o Tusku i nikt się nie śmiał. Zmieniłem go na Kaczyńskiego i zaśmiewali się do łez.

Zwolenników PiS jest sporo. Oni nie chodzą na kabarety?

R.G.: W ogóle raczej mało wychodzą. Moja mama jest takim przykładem. Jak wyszła z „Aktorów prowincjonalnych", to wróciła na „Smoleńsk".

Masz poczucie, że PiS jest szczególnie obciachowy?

R.G.: Jest barwny, pełen wyrazistych postaci.

Bez dyplomacji proszę.

R.G.: Były momenty, kiedy był obciachowy, możliwe, że media też trochę go zniekształcały. Ale przecież i SLD było obciachowe, kiedy produkowało aferę za aferą. Platforma też się taka stała.

Sam mówisz, że ludzie mniej się z nich śmiali.

R.G.: Ewa Kopacz czy Bronisław Komorowski bywali zabawni.

Nie pytam, jacy byli, tylko czy Polacy widzą ich jako równie śmiesznych jak PiS-owców.

R.G.: „Posiedzenia rządu" jednak się podobały. Czy dlatego, że Platforma tak ludzi śmieszyła, czy to dlatego, że nie było satyry politycznej. Skądinąd naprawdę mam chwilami wrażenie, że jesteśmy jedyni.

Ejże, kabarety walą w obecną władzę jak w bęben.

R.G.: Ale może my jesteśmy trochę ponad tym podstawowym politycznym podziałem. A czy PiS jest obciachowy? Trochę jest, tak jak forma estetyczna Lichenia. Mnie się nie podoba, ale ja jestem z Warszawy, a są przecież ludzie, którzy mają w tym kościelnym Las Vegas łzy w oczach.

W niektórych wypowiedziach reżysera „Ucha", a może i twoich, pojawiała się pokusa wojowania z PiS. Czy satyryk powinien politykować?

R.G.: Powtarzam: „Ucho Prezesa" jest atakowane z obu stron. A Prezes jest dla mnie tak samo obciachowy jak mój tata. Trochę zaniedbany, trochę nieporadny. A zarazem przedstawiam go jako cynicznego gracza.

M.C.: Który góruje nad otoczeniem.

Ale kiedy Prezes pyta, czy elektryczny samochód będzie podłączany do kontaktu, nie góruje.

R.G.: Też jak kochany tata. (śmiech) A Prezes wyrasta ponad tłum, bo sam sobie takie otoczenie zafundował. Jak dyktator.

Nie jest dyktatorem.

R.G.: Ale państwo jest z dykty.

M.C.: Jest. Ale trochę mniej niż w czasach poprzednich rządów.

Wracając do Kabaretu Moralnego Niepokoju, wy macie misję portretowania Polaków?

R.G.: Istniejemy ponad 20 lat. Jak ktoś przejrzy naszą twórczość od studenckich czasów, chyba jakąś panoramę czasów odnajdzie.

M.C.: Pamiętam wasze skecze wymierzone w rządy AWS. Działacz związkowy awansowany na prezesa wielkiej firmy.

R.G.: Ale byłem też dyrektorem komuchem wielkiej fabryki zbrojeniowej. Mikołaj Cieślak był inżynierem Mrównicą wykonującym moje absurdalne polecenia, a Rafał Zbieć – udręczonym przez nas robotnikiem.

To może ty jesteś kontynuatorem Barei?

R.G.: Pewnie tak, choć nie wiem, na ile świadomie. Nie tylko jego filmy, także dawne kabarety odłożyły się w naszej podświadomości. Zrobiliśmy skecz „Drzwi", który mógłby być grany w kabarecie Dudek.

M.C.: Jakby ułożyć oś czasu z waszymi skeczami, to „Drzwi" oddają moment budowlanego boomu, jakieś dziesięć lat temu. Ludzie się wtedy urządzali.

R.G.: Ja jak kupiłem dom, musiałem kupić 12 par drzwi naraz. Stanąłem przed problemem, które są prawe, które lewe.

M.C.: Czuję, że Kabaret Moralnego Niepokoju ma jednak adresata: w miarę wykształconego, z aspiracjami, który pokonuje codzienne problemy.

Jak Fedorowicz w „Nie ma róży bez ognia"?

R.G.: Ostatnio napisałem skecz o rodzicach, którzy dzielą się swoimi kłopotami wychowawczymi z dziećmi. Wcześniej moja kuzynka spytała mnie, czy moje dziecko mówi do mnie: „sp...". Powiedziałem zgodnie z prawdą, że nie. „No to masz szczęście, bo moje tak do mnie mówi".

Przemawiamy do swego pokolenia, trochę do człowieka o podobnym statusie społecznym. Do inteligenta, ale takiego cokolwiek zdegradowanego, który patrzy z zazdrością na sąsiada produkującego piankę PCV.

Już w PRL-u istniał problem zdegradowanego inteligenta, że raz jeszcze przypomnę „Nie ma róży bez ognia".

R.G.: Jeździmy dużo po Polsce, a ludzie nam mówią, że w naszych skeczach widzą samych siebie. Może dlatego istniejemy tak długo. A jak idę do jakiegoś urzędu, zaraz słyszę: niech pan coś zrobi o naszym zakładzie pracy, bo to, co się tu dzieje, przerasta każdy kabaret. Słyszę to w urzędzie skarbowym, na policji, wczoraj byłem w banku. Każdy ma poczucie, że uczestniczy w świecie nieprzedstawionym.

M.C.: A zarazem jesteście jak telenowela, jak „M jak miłość". Utrwalacie opis obyczajów.

R.G.: Gramy skecz o odrabianiu lekcji. To ja odrabiałem lekcje z moim synem Antkiem, a moja teściowa komentowała.

Ale w skeczu jest dziadek.

R.G.: No tak, bo nie mamy w kabarecie dwóch kobiet. I nie chcę, żeby teściowa pomyślała, że to o teściowej.

Myślałeś, Robercie, o przeniesieniu tego kabaretowego „opisu obyczajów" do filmu?

R.G.: Napisałem ze trzy scenariusze, ale scenariusz każdego scenariusza był identyczny. Był entuzjastycznie witany, już planowano obsadę i pytano, ile chcę pieniędzy. Po czym zapadała cisza. Po paru latach spotykałem ewentualnego producenta na korytarzu. Przepraszał, że „coś nie wyszło". Dostałem propozycję nakręcenia dalszego ciągu „Nie lubię poniedziałku". Podobno sam Tadeusz Chmielewski zgodził się przed śmiercią. Ale i z tego nic nie wyszło.

A przecież reakcje ludzi na twój kabaret są dobrą prognozą?

R.G.: Kiedy kabaret Mumio zrobił film, zapanowało przekonanie, że te formy trudno się łączą. Dziesięć minut na scenie nie musi się sprawdzać w półtoragodzinnym filmie. A samo nakręcenie filmu to gigantyczna praca. Może teraz byłoby łatwiej – dzięki „Uchu Prezesa". Ale ja się trochę zniechęciłem i postawiłem na teatr. Tam efekty pracy widać szybciej. Zrobić w Polsce komedię, która nie jest komedią romantyczną, to bardzo trudne. Teraz chyba tylko Marek Koterski to potrafi i nawet odniósł sukces z „7 uczuciami".

Więc komedie filmowe nie będą powstawać?

R.G.: Byłem świadkiem jak dopięto już fajny projekt filmowy, a w ostatniej chwili producent przerzucił się na komedię romantyczną. Bo jest finansowo bezpieczniejsza.

M.C.: To pytanie o stan polskiej kultury masowej. Od lat telewizja żywi się formatami sprowadzanymi z Zachodu. Cała komedia romantyczna to import ze świata anglosaskiego. Generalnie kultura popularna w Polsce jest skolonizowana przez obce wzorce. Ostatnim realnym sukcesem komediowym i filmem w miarę oryginalnym był „Kiler".

Pytanie do was obu: dlaczego część środowiska filmowego wciąż nie lubi Barei, uważa go za twórcę „poniżej poziomu"?

R.G.: Sukces jest zawsze niemile widziany. Rafał Zawierucha, aktor, który gra u Tarantino, to człowiek, którego wczoraj nie znał nikt, a dzisiaj nienawidzą wszyscy. Na Bareję szli ludzie. Oczywiście są kabarety, które ja uważam za słabe, a ludzie na nie walą. Publiczność ma zawsze rację.

Ale Bareja kręcił filmy inteligentne, cytaty, scenki z niego to mieszanka konkretu i pure nonsensu.

M.C.: A ludzie, którzy uważają się za elitę, i tak chcą decydować, co jest śmieszne, a co nie. Machulski – tak, a Bareja – nie.

R.G.: Komedią zawsze pogardzano. Uważam to za nonsens, ale tak jest.

Lubisz polskie kabarety – poza swoim?

R.G.: Na pewno niszczy je telewizja, która wrzuca je do jednego wora i żąda, żeby co tydzień produkowały coś nowego. Kabaret jest taki jak społeczeństwo. W Warszawie można pójść na Wojtka Solarza w kabarecie Na Koniec Świata i na Pożar w Burdelu, jak ktoś lubi. A na prowincji kabaret Na Koniec Świata ma trudności z przekonaniem do swoich wspaniale subtelnych dowcipów.

Tak, na prowincji często oklaskują Pawła Koślika tylko dlatego, że znają go jako Adriana z „Ucha Prezesa".

R.G.: A stał się Adrianem, bo ja lubiłem kabaret Na Koniec Świata. Tylko że moje opinie są nieistotne.

A uprzesz się i zrobisz w końcu komedię filmową?

R.G.: Z ciągiem dalszym „Nie lubię poniedziałku" może się uprę. Ale mam i inne pomysły. Są dwa kabarety, które się nie znoszą, a dziewczyna z jednego kocha się w chłopaku z drugiego. Ale czy ktoś to sfinansuje? Ktoś, kto nie ma obłędu w oczach?

M.C.: Amerykańska komedia opiera się bardzo mocno na stand-uperach, może i u nas coś się w tej sprawie zmieni.

A dalsze losy historii o Barei?

M.C.: W przyszłym roku, jak wszystko dobrze pójdzie, szykuje się premiera teatralna – w koprodukcji IMKI Tomka Karolaka i Teatru Śląskiego. Ma reżyserować Robert Talarczyk, który zrobił słuchowisko. Mam nadzieję, że zagrają Robert Górski i Mikołaj Cieślak. No i jest szansa, że na podstawie mojej sztuki powstanie film. Poważnie się do tego zabiera firma NAIMA Films.

A czy w dalszym ciągu „Nie lubię poniedziałku" znów Włoch będzie odwiedzał Warszawę?

G.R.: Nie, amerykański koszykarz, Murzyn. Przepraszam, syn mnie upomina, żeby nie mówić Murzyn.

To jak mówić na kogoś ciemnoskórego z Afryki?

R.G.: Afroafrykanin.

rozmawiał Piotr Zaremba

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Mariusza Cieślika, wicedyrektora Programu 3 Polskiego Radia, ?i Roberta Górskiego z Kabaretu Moralnego Niepokoju, autora serialu „Ucho Prezesa", łączy nie tylko wspólna satyryczna rubryka w „Plusie Minusie", ale też Stanisław Bareja. Opowiadająca o losach twórcy „Misia" sztuka autorstwa Cieślika „Zupełny Bareja" miała niedawno premierę jako radiowe słuchowisko, a urzędnika prześladującego reżysera zagrał Górski. Świetne role zagrali tam również Olaf Lubaszenko, Robert Jarociński i Mikołaj Cieślak.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi