Powojennego Wrocławia dwa lata z Niemcami

Polacy i Sowieci godzili się na niemieckie wpływy w powojennym Wrocławiu dużo dłużej, niż zachowało się to w polskiej zbiorowej pamięci.

Publikacja: 10.01.2020 10:00

Polki i Niemki na ulicznym targowisku, Wrocław, druga połowa 1945 r.

Polki i Niemki na ulicznym targowisku, Wrocław, druga połowa 1945 r.

Foto: Photo12/Universal Images Group/Getty Images

Wrocław, mimo że oficjalnie przejęty przez Polskę, przez trzy miesiące po kapitulacji Berlina pozostał miastem niemieckim. Później, przez cały kolejny rok, jego większa część faktycznie znajdowała się pod niemiecką administracją, dyskretną, lecz z konieczności tolerowaną przez Polaków. I był jeszcze rok następny, gdy Niemcy, choć upośledzeni jako społeczność, nadawali ton wrocławskim ulicom. Tym sposobem w latach 1945–1947 istniały i funkcjonowały obok siebie dwa miasta: polskie i niemieckie. To przedziwne zjawisko ustało wraz z wyjazdem za Odrę zdecydowanej większości niemieckich mieszkańców.

W czasach gdy wydaje się nam, że odbarwiliśmy już większość białych plam naszej najnowszej historii, te dwa wrocławskie lata świecą nieskalaną bielą w potocznej polskiej świadomości i polskiej pamięci. Trudno się temu dziwić, zważywszy inercyjną siłę mitu o naszym „powrocie nad Odrę" w maju 1945 r. i rzekomo natychmiastowym zgnieceniu tam wszystkiego, co germańskie. Nieudawane zdumienie budzi dopiero fakt, że jest to biała plama także w historiografii niemieckiej. Próżno by szukać w tamtejszych źródłach nazwiska nadburmistrza Steikerta, urzędującego we Wrocławiu od maja do sierpnia 1945, nie istnieją też żadne opracowania o niemieckim samorządzie owych czasów. Być może te fakty nie pasują do zakorzenionego nad Hawelą i Renem stereotypu Niemców niewinnie cierpiących i kompletnie pozbawionych obrony.

Historia – jak uczył Herodot – to umiejętność wiązania faktów w opowieść. Prawem paradoksu Wrocław, któremu poświęcone są dzieła tak znane, jak „Mikrokosmos" Normana Daviesa i Rogera Moorhouse'a, swojej historii lat 1945–1947 dotąd nie posiada. W czasach PRL zastępował ją slogan „piastowskiego miasta", slogan znienawidzony przez żądne prawdy młodsze pokolenia wrocławian. Ta zrozumiała skądinąd animozja, widoczna u piszących o mieście Polaków doby internetu, doprowadza ich jednak do swoistego obłędu – bo tak ocenić należy upartą manierę używania nazwy „Breslau" w odniesieniu do historii miasta przed 1945 r., jakby w języku polskim nazwa „Wrocław" nie funkcjonowała od bez mała tysiąca lat. Tutaj też nie ma opowieści, są tylko luźne, nieukładające się w spójną całość obrazki Niemców opuszczających miasto ze skromnym dobytkiem na dwukołowych wózkach. Pionierskie prace polskich naukowców, takich jak dr Roman Kaczmarek, są tu zaledwie pierwszymi jaskółkami – dostarczającymi faktów na potrzeby przyszłej, nieopowiedzianej jeszcze relacji.



Życie na Utopii

Pierwsze powojenne miesiące nadodrzańskiej metropolii nie mają swojej polskiej historii z jednego, lecz zupełnie wystarczającego powodu: w odpowiednim czasie nie miał jej kto opowiedzieć. Wrocławscy pionierzy, ci prawdziwi, stanowili garstkę, która widać nie wytworzyła literackiej masy krytycznej. A reszta? Z pewnym zażenowaniem musimy tu przytoczyć opinię naocznego świadka, pierwszego polskiego prezydenta miasta Bolesława Drobnera: 60 proc. populacji przybyszów w 1945 r. stanowili szabrownicy. Jeśli Drobner nawet przesadził, to zapewne niewiele. We wrześniu 1945 r. wrocławska gazeta „Pionier" podawała, że szabrem zajmuje się w mieście co najmniej co trzeci mieszkający tu Polak. Ci ludzie przyjeżdżali i odjeżdżali, ale dobiwszy targu, nie decydowali się pozostać.

Drobner przybył z Krakowa 9 maja 1945 r., trzy dni po kapitulacji Festung Breslau przed Sowietami. Towarzyszyła mu ekipa kilkunastu osób stanowiąca zaczątek nowego magistratu. Sowiecka komenda placu przydzieliła im kilka sąsiadujących ze sobą kamienic przy zbiegu obecnych ulic Poniatowskiego i Jedności Narodowej. W tym małym kwartaliku umieszczono embrionalny komplet narzędzi polskiej władzy – samorząd, partie polityczne, sądy oraz milicję.

Drugim zalążkiem stały się okolice dworca Nadodrze, z którego kolejne grupy przybyszów robiły pierwsze, nieśmiałe jeszcze kroki w stronę nieznanego im miasta. Polacy zajmowali opuszczone kamienice tuż przy dworcowym placu. Dalej bali się osiedlać.

Oba wspomniane punkty leżą na prawym, bliższym przedwojennej granicy brzegu Odry. W lewobrzeżnym Wrocławiu, włącznie z jego historycznym jądrem, polskiej władzy praktycznie jeszcze nie było. W styczniu 1945 r., przed rozpoczęciem oblężenia, miasto, razem z niemieckimi uchodźcami, liczyło okrągły milion mieszkańców. Po ewakuacji większości i stratach spowodowanych bombardowaniem w maju tego roku żyło tu jeszcze prawie 200 tys. Niemców. A kolejnych kilkadziesiąt tysięcy niemieckich wrocławian wróciło tu w następnych miesiącach. Ta ludzka rzesza próbowała urządzić sobie na nowo życie w potwornie zrujnowanym mieście. Wbrew pozorom Niemcy mieli gdzie się osiedlać, bo zniszczenia nie objęły przecież wszystkich domów, a oni stanowili zaledwie jedną trzecią przedwojennych mieszkańców.

Nic dziwnego, że w tym niemieckim morzu dwutysięczna garstka polskich pionierów zwyczajnie się rozpływała. Nawet na prawym brzegu czuli się niepewnie. Nocami polską enklawę na Poniatowskiego ostrzeliwały ukrywające się w sąsiednich ruinach niedobitki Wehrmachtu.

Tym pierwszym Polakom Drobner, jak Kolumb na przedmościu nowo odkrytej Ameryki, próbował ułożyć życie zupełnie od nowa. Nestor polskich socjalistów zapewne po żydowskich przodkach odziedziczył zamiłowanie do budowy szlachetnych utopii. W środku zniewalanej przez Sowietów Polski zapragnął zbudować, i to od podstaw, wspólnotę idealnie komunistyczną, w której każdy mieć będzie dokładnie tyle, ile potrzebuje. Obywatele wrocławskiej „republiki drobnerowskiej" mieli obywać się bez pieniędzy. I skądinąd się obywali, bo niemieckie marki straciły wartość, a złotówki pojawiły się nad Odrą dopiero we wrześniu 1945 r.

Nic dziwnego, że ten oderwany od ziemi idealista, a przy tym uparty orędownik budowy polskiego Wrocławia, wykłócający się z sowiecką komendanturą o niemalże każdy metr kwadratowy przestrzeni, szybko zaczął zawadzać. Po miesiącu urzędowania odwołano go z powrotem do Krakowa, przysyłając na jego miejsce służbistę z PPR.

Milicjanci i złodzieje (jednocześnie)

Bezpośrednim powodem wydalenia Drobnera mógł być zatarg z ludźmi Władysława Gomułki o to, kto odpowiadać będzie za bezpieczeństwo w mieście. Kadry powołanej przez siebie straży obywatelskiej przywiózł prezydent już z Krakowa; na miejscu wzmocnione zostały one składem nowo utworzonych straży fabrycznych. Taka to naprędce sklecona wrocławska gwardia miejska ochraniała 26 maja pierwszą we Wrocławiu defiladę polskiego wojska. Podlegała tylko Drobnerowi. Gdy tuż przed defiladą wojewódzka komenda kontrolowanej przez komunistów Milicji Obywatelskiej przysłała tutaj z Legnicy 50 milicjantów, ludzie Drobnera nie wpuścili ich do miasta.

W połowie czerwca 1945 r. Drobnera już we Wrocławiu zabrakło, ale nie było tu także MO, a jeśli nawet była, to niewidoczna. Komenda wojewódzka przeprowadziła się dopiero na przełomie września i października. Do tego czasu pojawiały się tylko nieliczne patrole Wojska Polskiego. Oznacza to, że latem tamtego krytycznego roku ludność olbrzymiego, w trzech czwartych zniszczonego miasta pozostawała praktycznie bez ochrony. Oczywiście, stacjonowali tu licznie Sowieci, ale jak się miała ówczesna sowiecka władza do bezpieczeństwa niemieckiej przeważnie ludności cywilnej, nie trzeba chyba wyjaśniać.

We Wrocławiu zapanowała jawna przemoc, i to w jej najgorszym, anarchiczno-przestępczym wydaniu. W dzień było jeszcze jako tako, gdyż sowiecki garnizon ochraniał oczyszczone z gruzów przelotowe ulice. Z nastaniem zmroku całkowitą władzę przejmowali bandyci, przede wszystkim – jak wszędzie na ziemiach zachodnich – maruderzy z Armii Czerwonej. Ale do Wrocławia, jak do kryminalnego eldorado, przestępcy ściągali ze wszystkich stron. Ze wschodu przybywały tysiące szabrowników, zwykłych ludzi, których złodziejami uczyniła okazja, a z których duża część nie wahała się przed rabunkiem z bronią w ręku. Razem z nimi pojawili się zawodowi kryminaliści z Warszawy, Łodzi, Lublina czy Krakowa. Z zachodu dotarł tu najgorszy, zwyrodniały, a w dodatku żądny zemsty element spośród więźniów wypuszczonych z niemieckich obozów. Ludzie ci łączyli się w bandy i nocami urządzali rajdy na niemieckie kwartały, kradnąc, gwałcąc i mordując. A na koniec nierzadko podpalając to, co jeszcze się nie dopaliło.

Niemcy bronili się, jak potrafili. Po pierwsze, zbiorowym krzykiem, po drugie, waleniem w garnki i patelnie. Nocne odgłosy krzyków i metalicznych uderzeń, jak również karabinowych strzałów, to stały element nielicznie dochowanych wspomnień pierwszych wrocławskich Polaków. Bandyci próbowali atakować także ich, ale to Niemcy, praktycznie wyjęci spod prawa, stanowili najwdzięczniejszy obiekt łupu dla napastników. Krzyki i walenie w garnki czasem skutkowały, częściej nie. A rankami na przelotowych ulicach walały się trupy pomordowanych. Porzucali je tam bandyci, którzy za dnia zbierali siły w poukrywanych w ruinach dziuplach.

Przybycie MO niewiele polepszyło sprawę. Do służby brano kogo popadnie, co sprawiło, że w milicyjne mundury przebrali się sami bandyci. Milicjanci rabowali i upijali się, czasem na śmierć, skażonym spirytusem. W lutym 1946 r. umundurowany posterunkowy zgwałcił w ruinach naprzeciw katolickiego kościoła niemiecką dziewczynkę, która szła na naukę religii. Wewnętrzny raport komendy wojewódzkiej MO wprost określał wrocławską milicję jako „zbiorowisko złodziei i szabrowników". Bandyci w milicyjnych mundurach byli tu czynni aż do końca 1946 r., a Wrocław owego czasu statystyką przestępczości czterokrotnie przebił – też przecież naznaczoną przemocą – średnią Polski centralnej.

Nysa Kłodzka czy Łużycka?

Ten tragiczny obraz to jednak nie cały Wrocław, lecz te jego obszary, które uległy największym zniszczeniom, szczególnie na południu, skąd szło sowieckie natarcie. Przetrwały za to całe kwartały śródmieścia: po zachodniej stronie staromiejskiego rynku, na Oławskim Przedmieściu oraz za Odrą, gdzie rozmieściła swe przyczółki polska władza. W tych miejscach nadal toczyło się życie, a niemieccy mieszkańcy, przynajmniej tam, gdzie stanowili zwartą masę, organizowali własny samorząd.

Z momentem kapitulacji niemieckiej załogi wyszli na powierzchnię ludzie, którzy zwycięskim Sowietom przedstawili się jako antyfaszyści. Nie wiadomo, czy rzeczywiście nimi byli, jednak sowiecka komendantura miasta nie miała wtedy głowy do rozliczeń i chętnie skorzystała z ich pomocy. Niejaki Hermann Hartmann stanął na czele komitetu Antifa, który w kilka dni, z godną podziwu sprawnością, przywrócił jako tako funkcjonującą władzę cywilną na sporej części terytorium miasta. W każdym kwartale niezniszczonych kamienic wybrano społecznego zarządcę, tzw. nadkwartałowego (Quartallmeister albo Oberquartailler), który odpowiadał przed komitetem za porządek na swoim terenie. Takich nadkwartałowych było 52. Antifa powołała też niemiecki urząd pracy, niemiecką organizację młodzieżową oraz dzielnicowe biura kwaterunkowe, przyznające mieszkania wracającym do Wrocławia Niemcom, których dawne siedziby zajęli już Polacy. Nierzadko nawet udawało się im tych Polaków wysiedlić. Działały niemieckie „kuchnie ludowe", wychodziła niemiecka gazeta i mało brakowało, aby w śródmieściu wystartowało niemieckie kino. Była też, a jakże, niemiecka milicja, której patrole rywalizowały o panowanie nad ulicami ze strażą obywatelską Drobnera. Oprócz Antify funkcjonował też urząd niemieckiego nadburmistrza.

Podczas gdy Hartmann nastawiał się na współpracę w Sowietami, rywalizująca z nim grupa antyfaszystów niejakiego Marzolla (imię nieznane) zgłosiła ofertę współdziałania z Polakami. Drobner zdążył wydać im nawet 800 legitymacji i zaplanował wspólne zebranie 3 czerwca na ratuszu. Niestety, zakazał go sowiecki komendant, namówiony prawdopodobnie przez Hartmanna. W kilka dni później pozbyto się z miasta i Drobnera.

Lider wrocławskiej Antify prawdopodobnie liczył na uchwalenie w Poczdamie polsko-niemieckiej granicy, która biegłaby linią Odry i Nysy Kłodzkiej, a nie Łużyckiej. W takim wariancie, który był – jak dzisiaj wiemy – rozpatrywany całkiem poważnie na konferencji pokojowej, lewobrzeżna część Wrocławia, włącznie z jego historycznym centrum, pozostałaby po stronie Niemiec. Dopiero gdy 2 sierpnia 1945 r. uchwalono w Poczdamie, że graniczną rzeką będzie jednak Nysa Łużycka, Polakom udało się doprowadzić do formalnej likwidacji niemieckiej administracji oraz niemieckiej milicji Wrocławia. A sam Hartmann, wraz z grupą współpracowników, wyjechał za ową Nysę Łużycką pierwszym transportem dobrowolnych przesiedleńców.

Niemiecki samorząd działał jednak nadal, tyle że w sposób mniej ostentacyjny. Nadkwartałowych przydzielono do powstających polskich urzędów dzielnicowych jako referentów od spraw niemieckich. Struktury te zniesiono dopiero w sierpniu 1946 r., w momencie gdy większą część Niemców wysiedlono już z Wrocławia.

Z białymi orzełkami

Do późnego lata 1946 r., czyli więcej niż rok po zakończeniu wojny, Wrocław pozostawał miastem o niemieckim charakterze. Na ulicach zdecydowana większość przechodniów mówiła po niemiecku. W tramwajach językiem tym porozumiewała się większość tramwajarzy i konduktorów z blaszanymi polskimi orzełkami na czapkach, a także większość sprzedawców w polskich prywatnych sklepach (nierzadko byli to ich niedawni właściciele). Szanujące się polskie rodziny z reguły najmowały na służące oraz opiekunki do dzieci Niemki, jako pracownice solidne, uczciwe, a co najważniejsze – tanie.

Dla niemieckich wrocławian prywatna praca u Polaków stanowiła najpewniejsze źródło utrzymania. Póki miasto nie przeszło w pełni na wymianę towarowo-pieniężną, racje żywnościowe przyznawane Niemcom, pracującym przeważnie jako specjaliści w fabrykach, były niemal trzykrotnie mniejsze od tych dla Polaków. A i potem, gdy państwo polskie zaczęło Niemcom wypłacać pensje, obcinano im haracze „na odbudowę Warszawy" czy też Fundusz Pomocy dla Ofiar Hitleryzmu, dochodzące nieraz do połowy wysokości wypłaty. W sytuacji gdy np. w listopadzie 1945 r. minimalna dniówka we wrocławskich przedsiębiorstwach państwowych wynosiła 23 zł (równowartość bochenka chleba), Niemcy realnie dostawali tylko 10 zł. Tymczasem „u prywaciarzy" można było zarobić dziennie nawet do 200 zł. Oczywiście dotyczyło to Polaków, Niemcy byli tam również dyskryminowani, ale z perspektywy głodowej egzystencji pracownika państwowego nawet taka dyskryminacja była szczytem marzeń.

Również polscy przedsiębiorcy prywatni (którzy przed 1949 r. stanowili w mieście większość pracodawców) cenili swoich niemieckich pracowników. W lutym 1946 r., gdy ruszyła główna fala wysiedleń za Nysę Łużycką, próbowali nawet uchronić ich przed deportacją, wystawiając im różne lewe zaświadczenia. Doszło do tego że komunistyczna „Trybuna Dolnośląska" domagała się przykładnego ukarania chroniących Niemców przedsiębiorców.

Wrocław owego czasu przypominał „Indie w środku Europy", jak sugestywnie nazwał to miasto reporter Jerzy Zagórski. Na placu Grunwaldzkim działał słynny szaberplac, największe targowisko w tej części naszego kontynentu. Handlowano tam głównie mieniem poniemieckim. W 1947 r. nie przypadkiem przeniesiono je na lewy brzeg Odry, blisko świeżo opuszczonych przez Niemców mieszkań śródmieścia.



Łabędzi śpiew

Latem 1946 r. wysiedlono z Wrocławia około połowy jego niemieckich mieszkańców. W tym samym czasie napłynęła tu główna fala wyrzuconych ze swojego miasta lwowiaków. Inteligencja zajęła wille na Krzykach, natomiast batiary wolały zamieszkać na Starym Mieście, gdzie osiedleńcy przejęli kościół św. Antoniego – pod tym samym wezwaniem, jak ten słynny na Łyczakowie.

W kościele św. Elżbiety, którego wysoka wieża wieńczy historyczną sylwetkę Wrocławia, w niedzielę 30 czerwca 1946 r. pastor Ernst Hornig wygłosił ostatnie kazanie: „Jesteśmy pielgrzymami. Jeśli taka jest wola Boża – pogódźmy się z utratą ojczyzny". Pastor, który swego czasu odważnie przeciwstawiał się hitlerowcom, był dla niemieckich wrocławian wielkim autorytetem. Dlatego go posłuchali.

We wrześniu 1946 r. w mieście żyło jednak nadal 90 tys. Niemców. Ludzie ci byli zdeterminowani, by pozostać we Wrocławiu, zdążyli się też nauczyć od Polaków kilku zasad społecznego oporu. Gdy chcieli uchronić się przed milicją, wywieszali na kamienicy żółte flagi – jako ostrzeżenie przed rzekomym tyfusem. W urzędach odmawiali mówienia po polsku. Ruszyła też dobrze skoordynowana akcja nielegalnego szkolnictwa. Uruchomiono wtedy, bez oglądania się na państwową rejestrację, kilka szkół prowadzonych przez parafie (ewangelickie i katolickie), a także „tajne komplety" odbywające się w 400 prywatnych lokalach. Na ulicach pojawiły się niemieckie dzieci z tornistrami na plecach. Władze miasta po cichu tolerowały to tajne nauczanie, skądinąd podobnie jak kilka lat wcześniej Niemcy faktycznie tolerowali tajne nauczanie w okupowanej Warszawie czy Krakowie.

Był to jednak łabędzi śpiew niemieckiego Wrocławia. W następnym roku olbrzymią większość tych ludzi wysiedlono do Niemiec. W 1948 r. żyło tu już zaledwie kilka tysięcy przedwojennych mieszkańców. 

Wrocław, mimo że oficjalnie przejęty przez Polskę, przez trzy miesiące po kapitulacji Berlina pozostał miastem niemieckim. Później, przez cały kolejny rok, jego większa część faktycznie znajdowała się pod niemiecką administracją, dyskretną, lecz z konieczności tolerowaną przez Polaków. I był jeszcze rok następny, gdy Niemcy, choć upośledzeni jako społeczność, nadawali ton wrocławskim ulicom. Tym sposobem w latach 1945–1947 istniały i funkcjonowały obok siebie dwa miasta: polskie i niemieckie. To przedziwne zjawisko ustało wraz z wyjazdem za Odrę zdecydowanej większości niemieckich mieszkańców.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi