Posiedzenie Izby Gmin, listopad 1979 r. Margaret Thatcher, odpowiadając na interpelację jednego z parlamentarzystów, szczegółowo opisuje przypadek Anthony'ego Blunta, cenionego historyka sztuki i byłego oficera MI5, który (w zamian za obietnicę uniknięcia procesu) przyznał się do wieloletniego szpiegowania na rzecz Związku Sowieckiego. Tym samym okazał się tzw. czwartym człowiekiem, kolejnym zidentyfikowanym członkiem piątki z Cambridge, najbardziej znanej siatki szpiegowskiej w historii współczesnego wywiadu. O jej społecznym umocowaniu mogą świadczyć choćby słynne zdjęcia, na których Elżbieta II i Anthony Blunt wpatrują się w obrazy i rzeźby zgromadzone w zarządzanej przez niego królewskiej kolekcji dzieł sztuki.
Apostołowie z westernu
Nie istnieje jednak fotografia, na której byłaby obecna cała piątka z Cambridge. Również próba odnalezienia nazwisk wszystkich członków grupy w oficjalnym spisie wybitnych absolwentów tego uniwersytetu z góry skazana jest na porażkę. Po wpisaniu do wyszukiwarki któregokolwiek z pięciu nazwisk pojawia się komunikat: „Nie znaleziono żadnych odpowiadających rekordów". Choć lista opatrzona jest uwagą, że „w żadnym razie nie jest ona wyczerpująca, ale wszelkie uwagi i sugestie dalszych uzupełnień są mile widziane", to trudno się nie domyślić, z czego wynikają jej poszczególne braki. Z pewnością nie jest to zwyczajne przeoczenie.
Guy Burgess i Anthony Blunt należeli w Cambridge do elitarnego klubu dyskusyjnego Apostołów, którego nazwę zaczerpnięto od liczby jego założycieli. W latach 30. XX wieku jego członkami byli głównie studenci o marksistowskich sympatiach. Philby oraz Maclean należeli natomiast do Socjalistycznego Towarzystwa Uniwersytetu Cambridge (CUSS). Członkowie siatki zradykalizowali się więc w trakcie studiów na jednym z najbardziej prestiżowych angielskich uniwersytetów, dyskutując o prawdziwych i domniemanych cieniach demokracji i kapitalizmu.
Jak wskazuje Christopher Andrew, niekwestionowany autorytet w zakresie historii wywiadu, ich portrety wisiały wraz z wizerunkami oficerów prowadzących na honorowych miejscach w siedzibie KGB, gdzie zresztą nazywano ich mianem „Pięciu wspaniałych", nawiązując do tytułu westernu Johna Sturgesa z 1960 r. Fakt, że nazwiska członków grupy wymienia się obok siebie, może tworzyć wrażenie, że ze sobą współdziałali. Tak naprawdę jednak właściwie każdy z nich, poza szczególnymi sytuacjami, takimi jak ucieczka Burgessa i Macleana, działał w izolacji od innych. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. W dobrze funkcjonującej siatce szpiegowskiej poszczególni agenci nie tylko nie powinni mieć pojęcia, czym zajmują się pozostałe „oczka", ale nawet, że inni agenci w ogóle istnieją. Rosjanie zatem niezwykle ryzykowali, werbując do służby aż pięciu mężczyzn, których niezmiernie łatwo można było ze sobą powiązać. To ryzykowne posunięcie stanowiło jednocześnie klucz do sukcesu operacji, gdyż było tak niestandardowe, że zachodnie służby nie brały go w ogóle pod uwagę. Jednak decydując się na taki ruch, Moskwa rozbiła wywiadowczy bank.