No i pojechałem... 11 lipca wyszedłem z domu i pojechałem do Londynu, a wróciłem dokładnie po dwóch miesiącach – 11 września. Lipiec i sierpień spędziłem w szpitalach, najpierw w Londynie, a potem w Polsce. Wylew, 13 godzin leżałem w kałuży krwi, sam w pokoju hotelowym. Uratowało mnie, że mnie znaleźli, dobra opieka i... cud.
W lipcu 1989 roku przyjechałem do Londynu, żeby zostać gwiazdą rocka. Równo 30 lat później historia zatoczyła koło. Londyn ponownie okazał się dla mnie łaskawy, przeżyłem wylew.
Jak to łaskawy?
Wróciłem do żywych. Kiedy odzyskałem przytomność, nad szpitalnym łóżkiem stali moja żona, syn i moi menedżerowie (oprócz Pawła Walickiego Hubert Karwacki – red.). Pierwszy tekst, który puściłem do menedżera, to było: „Paweł, a »Pola« zapier... w radio?". Paweł się uśmiechnął i stwierdził, że chyba ze mną nie jest aż tak źle. Menedżerowie wrócili do Polski, a dzieci zostały ze mną w Londynie. I mówię do syna: „Janek, idź do Tesco i kup mi jakiś zeszyt, bo ja muszę zrobić setlistę (zestaw utworów – red.) na koncert do Stodoły". Janek mówi: „Co ty, ojciec, gadasz? Jaka setlista? Jaki koncert w Stodole? Przecież lekarze mówili, że to była walka o życie!".
Byłem wtedy na bardzo silnych, morfinopodobnych lekach, bredziłem strasznie. Ale tak jak „Pola" jeszcze gdzieś mi świtała w głowie, to o płycie zapomniałem. I dopiero po powrocie do Polski, kiedy już mogłem chodzić o własnych siłach, uświadomiłem sobie, że ta płyta jest nagrana. Kiedy w szpitalu na Sobieskiego poczułem się już lepiej, chciałem jej posłuchać, ale okazało się, że zupełnie jestem do tego nieprzystosowany, inaczej wszystko słyszałem. Załapałem straszną deprę, chciałem to wszystko odłożyć, nie wydawać. Wiedziałem, że nie będę mógł być przy miksach, a to moja ulubiona faza pracy nad płytą.
Ale wtedy moja mądra żona zaczęła mnie nakłaniać do przesłuchania jej jeszcze raz. Marta zawsze zostawiała mi przestrzeń, nigdy do niczego mnie nie zmuszała. I tym razem powiedziała: „Dobra, posłuchasz sobie tej płyty w następny weekend". To się zbiegło z rozmową z moją terapeutką, która chciała sprawdzić, jak jest z moją pamięcią. Wyszliśmy na powietrze, bo był straszny upał, a ona mi puściła jakieś stare nagrania z komórki, żebym sobie ponucił. Jak w „Locie nad kukułczym gniazdem", tam zajęcia mają schizofrenicy, ludzie z psychiatryka, a ja na ławce siedzę i śpiewam „Kinga" i „1996". W tym samym czasie dostawałem nieprawdopodobnie dużo miłości i wsparcia od ludzi, całego personelu szpitalnego. Marta przyniosła mi też mój telefon i zobaczyłem, że mam ze trzysta mejli od moich przyjaciół, znajomych. Pomyślałem sobie, że jednak nie ma co pier... że ludzie są źli. Ludzie są dobrzy i mają w sobie nieograniczone pokłady miłości.
Od razu polepszył mi się humor. Nigdy nie byłem cyfrowy, przy wszystkich płytach T.Love robiłem miksy, nie korzystając z komputera. Wymyśliłem, że przy „Synu miasta" będę pisał uwagi w zeszycie, jak robić miksy, i dyktował je mojemu drugiemu menedżerowi Hubertowi Karwackiemu, który z kolei wyśle je mejlowo do Emade. James Brown nagrywał płyty w pierdlu, a ja po wylewie mogę zrobić płytę ze szpitala.
I taką metodą ze szpitalnego łóżka zacząłem kończyć płytę. 11 września mnie wypisali i ustaliliśmy z menedżerem, że ją wydajemy.
W książce „King!" opisujesz rzeczy, do których nie musiałeś się przyznawać. Nie każda osoba publiczna przyznałaby się do psychoterapii, korzystania z pornografii, nie mówiąc już o tych kwestiach, które mogły sprawić przykrość twoim bliskim. Podważasz swój wizerunek budowany przez wiele lat, obnażasz słabości. Skąd potrzeba wyrzucenia tego wszystkiego z siebie?
Po T.Love pozostał duży kac. Niby sam wyjąłem nóż i odciąłem pępowinę, ale musiałem to z siebie wyrzucić. Łatwiej się walczy ze swoimi demonami, gdy ma się co robić. Ta książka jest najlepsza ze wszystkich, które powstały o mnie i o moim zespole.
Wylew nadał jej nowy kontekst.
Gdzieś podskórnie czułem, że coś się wydarzy. Mój syn też tak mówił. Wydawało mi się, że to się już wydarzyło, kiedy zawiesiłem T.Love. Ale coś mnie jeszcze czekało. Teraz, bracie, to jest czyste, wszystko jest naprawdę czyste. Teraz jestem wolnym człowiekiem. Nie oznacza to, że mogę wszystko. Mówię o takim mądrym znaczeniu wolności, która dotarła do mnie z opóźnieniem. Zawsze lubiłem ludzi, ale częściowo chciałem się przypodobać, z kokieterii. Wiadomo, każdy chce być kimś, każdy chce być zauważony. A do tego jeszcze wszyscy cię klepią po plecach, a panny się uśmiechają, to jak ma nie być fajnie? Teraz inaczej patrzę na wszystkich, jak na braci i siostry, ale bez takiego kaznodziejstwa. Są we mnie wyrozumiałość i empatia. Czy tak będzie już zawsze? Jeszcze przed wypadkiem próbowałem się spotykać z kumplami z zespołu. Z jednymi było cieplej, z innymi cierpko. A tu wszystko się samo ucywilizowało.
Śpiewasz, że „artyści zawsze muszą być wolni". Jak się odnajdujesz w podzielonej Polsce?
Gdzie mi jest bliżej? Nie wiem, bo z jednej strony jak patrzę na twarze ludzi, którzy kreują się na tradycjonalistów, konserwatystów, a najczęściej są to potajemni zjadacze kotletów, to mam ochotę im przypier... w ryj, jak na podwórku w Częstochowie. Z drugiej strony jak widzę tych nowocześniaków, to wydaje mi się, że są strasznie głupi w tej swojej bezmyślnej pronowoczesności. To, co wczoraj było pierwsze, dzisiaj jest ostatnie. To, co wczoraj było nowe, dzisiaj jest stare.
Trzeba zabierać głos czy stać z boku?
Artyści powinni zabierać głos, ale nie powinni być w służbie u nikogo. W piosence „Pola" jest prosta metafora tego, co tu i teraz.
„Pola, błagam, obudź się
Sen o potędze skończył się
W swojej iluzji nie możesz trwać tak długo
Spiker z łapanki wciska kit
Rozbudza narodowy mit
On nic nie znaczy, jesienną jest szarugą".
Stoimy dziś przed nowym konfliktem. Więcej napięć będzie teraz już nie z powodu śmierdzącego stęchlizną podziału na PO i PiS, ale raczej z powodu związków partnerskich, in vitro, ekologii.
A ty w tym wszystkim...
...a ja bardzo chciałbym jeszcze kiedyś usłyszeć kapelę dwudziestolatków, która gra dobrze na gitarach. Ale myślę, że będzie to musiał zrobić T.Love (śmiech).
Rock and roll już nie istnieje?
Nieskromnie powiem, że T.Love był chyba ostatnim rockandrollowym zespołem w Polsce, z tego postpunkowego pnia. I nie dlatego tak mówię, że to mój zespół, tylko dlatego, że takie są fakty.
„Kłamstwem totalnym jest dziś muzyka", śpiewasz w „Kłamstwie". Dlaczego młodzi ludzie nie garną się do grania rocka, muzyki buntu?
Bo chcą żyć zdrowo, ładnie wyglądać, być eko i traktować jogę jak fitness. Dzisiaj artystów formatuje się na Facebooku, jeden jest od kuchni, drugi od podróży, trzeci od jogi. Nie wiem, od czego ja bym był, pewnie od mopsów (pies tej rasy jest na okładce „Syna miasta" – red.). Cała taka reklama, promocja to dla mnie absurd.
To nie twój świat?
Dla mnie to jest obciachowe i kołtuńskie, pachnie tanią neodulszczyzną.
Prawdziwy rock and roll był brudny, niepokorny, zły, ale z natury, nie z reklamy.
Wychodzący z bluesa. Ale wszystko musi się skończyć i to też się skończyło. Taka muzyka się dzisiaj nie opłaca, wszyscy są tacy ułożeni. Zauważyłeś to? W Anglii jest wielki kryzys muzyki rockandrollowej, ale w Stanach, jako w ojczyźnie rock and rolla, zawsze znajdzie się kolejny koleś, jak Jack White, który może nie wymyśli nic nowego, ale odwoła się do tradycji.
Ale to już tylko recykling.
Dobry recykling. Może w Polsce też kiedyś się to zmieni. Na razie jest to towarzystwo snobów, którzy nie znają się na muzyce.
Śmierć rock and rolla ogłaszano już wielokrotnie.
Masz rację. Chyba tylko zgredzi mówią tak jak ja. Ale może jak T.Love wróci, to i rock and roll w Polsce wróci. Może pokażemy, jak ostatni Mohikanie grają rock and rolla. To nie jest żadna buńczuczna zapowiedź starszego pana, tylko irytuje mnie, że nie ma czego posłuchać. Za kilka lat będzie 40-lecie powstania zespołu i może to będzie dobra okazja, żeby to uczcić i zagrać kilka piosenek. Może z klasycznym składem z „Kinga", kiedy nas było pięciu na scenie...
Czy książką „King!" chciałeś zatłuc w sobie golema rock and rolla?
Tak.
I później go w sobie znowu obudzisz?
Nawet mnie nie strasz. Pamiętaj, że zostały jeszcze piosenki, które są dla ludzi ważne. Jeżeli T.Love kiedyś by wrócił, to jestem w stanie zbudować naprawdę dobry zestaw 20 dobrych i ważnych piosenek.
Mam wrażenie, że od czasów „Kinga", czyli od ponad 25 lat, „Syn miasta" to pierwsza twoja płyta bez żadnych słabszych artystycznie, mniej ważnych utworów, tzw. wypełniaczy.
Ta płyta jest różnorodna. Poza „Polą" muzycznie to nie jest łatwy album, tym bardziej cieszy sukces. Przy tej płycie nie kokietowałem, nie starałem się na siłę być fajny czy niefajny. Wcześniej kokietowałem dziewczyny, kokietowałem chłopaków, ale to była jakaś poza. Ta płyta jest bardzo dojrzała, najwyższy czas wydorośleć.
Zachwycamy się Neilem Youngiem czy Bobem Dylanem, ale my mamy swojego Dylana, a ty go na nowo opowiedziałeś.
Mówisz o Marku Grechucie, który wciąż mnie porusza, ujmuje. Już wcześniej chodziła za mną piosenka „Krajobraz z wilgą i ludzie". Dopiero teraz jestem gotowy, żeby zmierzyć się z Grechutą. Mierzę się tu z czystą poezją (ten utwór trafił na „Syna miasta" jako jedyny nienapisany przez Muńka – red.). Więc jeżeli dla kogoś ta płyta jest czymś więcej niż tylko płytą, to strasznie się cieszę.
Teraz żyjesz bez planu? Nie masz żadnych zobowiązań zawodowych?
W przyszłym roku będzie parę koncertów, mamy zagrać na Fryderykach, dwa utwory elektrycznie ze swoim bandem. Jest materiał nagrany z trasy Muniek i Przyjaciele. Janek Pęczak z Antkiem Sojką mają to zmiksować, a ja będę to musiał kolaudować. Taka praca mi odpowiada, bo mogę to robić z domu. To jest mój plan na najbliższy rok.
Książka, płyta, a potem wylew połączyły się w całość, dając poczucie nowego początku.
Teraz... kiedy skończył się ten tygiel, może trudno w to uwierzyć, ale żyje mi się mentalnie lepiej.
Czy to wiara pomogła ci przetrwać życiowe zakręty?
Daleki jestem od tego, żeby powiedzieć o T.Love, że gra rock chrześcijański, natomiast w moich tekstach często pojawia się poszukiwanie Boga czy pragnienie Boga. Tego się nigdy nie wstydziłem. Jestem praktykującym katolikiem. Moje publiczne wyznanie wiary sięga lat 90. Ludzie są słabi, ja jestem słaby. Nie jesteśmy w stanie wszystkiego pojąć. Myślimy po ludzku. Ale przecież cała istota chrześcijaństwa zawarta jest w upadaniu. Kiedy w 1994 roku trzydziestoletni Muniek pisał gdzieś na Żoliborzu piosenkę „Bóg", nie zdawał sobie sprawy, że to jest piosenka o relacji człowieka z Bogiem. „Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym" to wołanie o relację! Jest mi raźniej iść przez życie dzięki temu, że wierzę.
I dostałeś szansę na nowy początek.
Kiedy obudziłem się w szpitalu w Londynie, poczułem, że wszystko się zmieniło i niemożliwe, żebym dalej postrzegał świat tak samo. Dziś jestem bardzo szczęśliwy, że ta płyta się urodziła, że wywiad rzeka się urodził, który po tym, co się stało, też nabrał jakiegoś innego wymiaru, że to wszystko jest dobrze oceniane. Dawno nie byłem tak spokojny i spełniony. Może nawet nigdy nie byłem tak szczęśliwy i wolny jak teraz. Pewnie kiedyś przyjdzie czas na koncerty, ale teraz nic nie muszę.
Jak patrzę na to, co się stało, z perspektywy czasu, to dopiero teraz widzę w tym wszystkim sens. Jeżeli ktoś mądrzejszy od nas ułożył ten plan, to jest to plan bardzo dobry. Nie wnoszę żadnych korekt.