Władysław Skonecki. Hazardzista, optymista, tenisista

100 lat temu urodził się Władysław Skonecki, wybitny polski tenisista, który życie miał niebanalne. Uciekł z komunistycznej Polski, osiągał sukcesy na Zachodzie, potem wrócił do kraju i wciąż grał tak, że do dziś w tenisowym środowisku jest legendą.

Publikacja: 10.07.2020 18:00

Rok 1956. Władysław Skonecki podczas meczu Polska – Austria na kortach warszawskiej Legii. To był je

Rok 1956. Władysław Skonecki podczas meczu Polska – Austria na kortach warszawskiej Legii. To był jego pierwszy występ w Polsce po powrocie do kraju, z którego uciekł pięć lat wcześniej

Foto: PAP/CAF

Pamiętam pyszną kawę w mieszkaniu Kordiana Tarasiewicza w połowie lat 70. Siedziałem z gospodarzem i Ernestem Wittmannem, przedwojennym tenisistą, który akurat przyleciał z Londynu. Rozmawialiśmy o Skoneckim. „Lubiłem słuchać, jak gra" – mówił Tarasiewicz. „Jak to słuchać?" – zapytałem. „Po jego uderzeniach rakieta wydawała bardzo charakterystyczny dźwięk. Najczystszy i niepowtarzalny".

Na dowód Tarasiewicz, znawca tenisa, były gracz i wieloletni działacz, opowiedział jeszcze jedną historię. Jest koniec kwietnia 1956 roku. Nasi walczą w Pucharze Davisa z Austrią. To pierwszy występ Skoneckiego w reprezentacji po pięcioletniej przerwie. Tarasiewicz ma blisko na korty Legii. Mieszka przy Górnośląskiej, więc musi tylko zejść 200 metrów w dół do Myśliwieckiej. Coś go zatrzymało w domu, jest spóźniony. Zasapany dobiega do pierwszej bramy. Porządkowy kładzie palec na ustach: „Cicho! Władek gra". „Przecież słyszę" – mówi Tarasiewicz.

Gdy rozmawialiśmy u Tarasiewicza, Skoneckiego już nie było w Polsce. Opuszczał kraj na dłużej dwukrotnie. Najpierw w maju 1951 roku, gdy samowolnie pozostał w Szwajcarii. Wybrał wolność, jak się wtedy mówiło. Potem wyjechał legalnie w 1965 roku, podpisując kontrakt w Austrii. Osiadł w Wiedniu i tam zmarł 37 lat temu.

W swojej pracy dziennikarskiej spotkałem sporo osób bezgranicznie zafascynowanych Skoneckim. Był tenisistą wybitnym, niespełnionym i tajemniczym. To sprawiało, że mimo swojej nieobecności, a później mimo śmierci, budził wciąż zainteresowanie i emocje. Bohdan Tomaszewski, legendarny dziennikarz, wspomniał o Skoneckim w kilku swoich książkach. W „Romantycznych meczach" pisał: „Pięknie grał. To przede wszystkim rzucało się w oczy. (...) Przedstawiał na korcie wielce interesującą sylwetkę. Nie tyle myślę o stylu gry, ile o osobowości pełnej przeciwieństw, o rodzaju aktorstwa. O gestach, sposobie reagowania na powodzenie i niepowodzenie. Chodzi po prostu o sposób przeżywania własnej walki".

Białe kartki

Skonecki miał bez wątpienia charyzmę. Gdy zaczynał mówić, wszyscy go słuchali. Gdy grał, wszyscy chcieli go oglądać. Uwielbiał zresztą takie sytuacje, gdy oczy były skierowane wyłącznie na niego. Z drugiej strony w relacjach koleżeńskich nie był specjalnie wylewny. Andrzej Zakrzewski, reżyser filmowy, telewizyjny i radiowy, który miał szczęście zaprzyjaźnić się ze Skoneckim, twierdzi, że nie lubił on opowiadać o swoich problemach, a nawet o swoich sukcesach na korcie. Dlatego w życiorysie tenisisty tak dużo jest białych kartek, które dziś trudno zapisać.

Zadziwiające, jak mało udzielił wywiadów. W „Przeglądzie Sportowym", który w pierwszych latach powojennych naprawdę dużo miejsca poświęcał tenisowi, prawie tyle co piłce, boksowi i lekkoatletyce, ukazała się w ciągu siedmiu lat tylko jedna dłuższa wypowiedź Skoneckiego. Okazją było przyznanie tenisiście tytułu zasłużonego mistrza sportu pod koniec 1950 roku. Oto co wtedy powiedział:

„Tenisem zainteresowałem się właściwie dopiero w 1938 roku, kiedy zdobyłem mistrzostwo Polski juniorów, bijąc w finale Olejniszyna 6:2, 6:3. Przed tym to raczej była piłka nożna, w którą zacząłem grywać w 1935 roku, mając 15 lat. To był sport najtańszy. Nie stać mnie było na tenis, na kupno rakiety, piłek. Byłem wszak synem robotnika Widzewskiej Manufaktury. Czy troszczył się ktoś wówczas o sport robotniczy? W domu oczywiście warunki materialne były tak ciężkie, że od wczesnej młodości musiałem pracować zarobkowo, co uniemożliwiało ukończenie szkoły. W czasie okupacji dwa razy byłem w obozie pracy (Brunschweig – trzy lata, Landsberg – kilka miesięcy), skąd uciekłem. Po trzyletnim pobycie w Brunschweigu udało mi się przedostać do Łodzi, lecz nie zastałem już nikogo z najbliższych. Matka zmarła. Ojciec wraz z dwiema siostrami i bratem wywiezieni byli przez hitlerowców. Nigdy już ich nie ujrzałem. Przedostałem się do Warszawy, gdzie grałem parę miesięcy w tenisa jako trener. Wpadłem znów w łapance. Oswobodzony zostałem przez wojska radzieckie w dniu 5 kwietnia 1945 roku w Wiedniu, gdzie ukrywałem się po ucieczce z obozu karnego. Po wojnie byłem początkowo w Krakowie, a potem już stale w Warszawie".

W Krakowie w 1945 roku Skonecki spotkał się z Józefem Hebdą, lwowiakiem, wybitnym tenisistą przedwojennym. Rywalizował on o prymat w Polsce z Ignacym Tłoczyńskim. Po wyzwoleniu Hebda tylko przez jeden sezon dominował w krajowym tenisie. W 1946 roku mistrzostwo kraju zdobył Skonecki, który od tego momentu do czasu swojej ucieczki uległ krajowemu rywalowi tylko raz. Pokonał go Józef Piątek 6:4, 2:6, 6:2 w ligowym meczu w Poznaniu w 1948 roku.

Właśnie liga była chlebem powszednim polskich tenisistów w tamtych czasach. Oprócz tego jakieś lokalne turnieje i dwa razy w roku mistrzostwa Polski: międzynarodowe i w obsadzie krajowej. Niekiedy wpadała na gościnne występy ekipa z Czechosłowacji, Węgier lub Rumunii. Do wyjazdów zagranicznych, zwłaszcza na Zachód, dochodziło od wielkiego dzwonu.

Debiut w Wimbledonie

Tymczasem Skonecki był pewien, że jest stworzony do wyższych celów. Miał wysokie mniemanie o swoich możliwościach, nawet gdy jeszcze grał średnio. Przed meczem o Puchar Davisa z Wielką Brytanią w Warszawie w 1947 roku, oglądając trening gości, powiedział: „Nie widzę nic ciekawego ani tym bardziej groźnego. Są szybcy, więc zwolnimy grę i pójdziemy na wymianę. Wtedy zobaczymy".

Spotkanie z Brytyjczykami wywołało w Polsce ogromne zainteresowanie. Na kortach Legii trzeba było rozbudować trybuny. Gazety i tygodniki rozpisywały się szeroko o meczu. Sprawozdawcą „Przekroju" był późniejszy autor „Złego" Leopold Tyrmand. Nasi przegrali ostatecznie 2:3. Gdy było 2:2, Skonecki uległ w decydującym pojedynku lepszemu z Brytyjczyków – Tony'emu Mottramowi 4:6, 2:6, 5:7. Przekonał się, że dobre samopoczucie nie wystarcza do zwycięstw nad zawodnikami czołówki europejskiej.

Kolejną próbę przeszedł już kilka tygodni później w Londynie. Oto bowiem całkiem niespodziewanie Polski Związek Tenisowy wysłał trzyosobową reprezentację na turniej wimbledoński. Organizatorzy zgodzili się pokryć koszty podróży i pobytu naszej ekipy. Kto wie, czy nie odbyło się to za wstawiennictwem licznej grupy polskich tenisistów przebywających na emigracji. Doszło w każdym razie do spotkania tenisa polskiego na uchodźstwie z krajowym. O czym rozmawiali Tłoczyński z Hebdą, gdy się zobaczyli po raz pierwszy po wielu latach? Jakie wnioski z kontaktów z emigrantami wysnuł Skonecki? Polska prasa pominęła ten wątek całkowitym milczeniem. Można przypuszczać, że Tłoczyński już wtedy znajdował się na liście wrogów ludowej ojczyzny, po tym jak nie przyjechał na wspomniany mecz z Wielką Brytanią.

Skonecki wypadł w swoim debiucie wimbledońskim całkiem dobrze. Wygrał dwa pierwsze pojedynki, w trzecim uległ gładko Jaroslavowi Drobnemu 3:6, 1:6, 3:6. Czech, choć młodszy o rok od Skoneckiego, był już wtedy cenionym w Europie graczem. W Wimbledonie został rozstawiony z numerem 6. Z Londynu całe światowe towarzystwo przeniosło się do Paryża. Wtedy jeszcze turniej na kortach im. Rolanda Garrosa odbywał się po Wimbledonie, a nie przed. Nasi tymczasem wrócili na mistrzostwa Polski do Sopotu. Skonecki był nawet zgłoszony do paryskiego turnieju i w kronikach jest zapisane, że przegrał walkowerem z jakimś Włochem.

Wszyscy dookoła powtarzali, że Skonecki robi postępy. Wszyscy byli zgodni co do tego, że potrzebne mu są mecze z graczami lepszymi od niego. Tymczasem mistrz Polski wciąż poruszał się na peryferiach światowego tenisa. Sopot, Warszawa, Katowice, Ciechocinek. To było jego terytorium. Czasami rozszerzał je o Pragę, Budapeszt albo Bukareszt. Tylko tam mógł spotkać trudnych rywali, takich jak wymieniany wcześniej Drobny czy Węgier Jozsef Asboth.

Asboth, syn kolejarza z Szombathely, w 1947 roku zdobył niespodziewanie wielkoszlemowy tytuł w Paryżu. Rok później grał w półfinale Wimbledonu. Właśnie z nim stoczył Skonecki swój najlepszy pojedynek przed emigracją w 1951 roku. Zmierzył się z Asbothem w finale międzynarodowych mistrzostw Budapesztu we wrześniu 1949 roku, wygrywając 1:6, 3:6, 7:5, 6:1, 9:7. Oto co powiedział o tym meczu: „Popełniłem wielki błąd, gdyż w sobotę założyłem nowy naciąg, który okazał się za twardy. W dwóch pierwszych setach atakowałem, a piłki wychodziły mi na aut. Wtedy postanowiłem zmienić rakietę i wziąłem starą, krzywą. Wówczas poszło mi dużo lepiej".

Za dobry na Ciechocinek

Zwycięstwo Skoneckiego nad Asbothem było sporym wydarzeniem, ale nie o tym się wówczas mówiło w tenisowych kręgach krajów obozu socjalistycznego. Mówiło się o dwóch reprezentantach Czechosłowacji, Jaroslavie Drobnym i Vladimirze Černiku, którzy kilka tygodni przed pojedynkiem w Budapeszcie pozostali na Zachodzie. „Mlada Franta", odpowiednik naszego „Sztandaru Młodych", pisała: „Drobny i Černik, którzy startowali w międzynarodowych mistrzostwach Szwajcarii, odmówili powrotu do kraju. Bezpośrednim powodem było polecenie Czechosłowackiego Związku Tenisowego wycofania się z turnieju. Związek nie mógł zgodzić się na to, by jego reprezentanci startowali w zawodach, w których biorą jednocześnie udział zawodnicy Niemiec Zachodnich i frankistowskiej Falangi".

Skonecki był wciąż lojalny wobec komunistycznej władzy. Gdy na przełomie października i listopada tego samego roku dostał zaproszenie na halowe turnieje w Skandynawii, odmówił gry w Kopenhadze, ponieważ udział w imprezie zapowiedział Drobny. Prasa cytuje wypowiedź polskiego tenisisty: „Mam żal do organizatorów, iż postawili nas przed faktem dokonanym, dopuszczając do turnieju czeskiego uciekiniera". Ale cóż innego mógł wtedy Skonecki powiedzieć? Gdyby się postawił, byłby spalony i grałby od tej pory tylko w Ciechocinku. Jeśli w ogóle by grał...

W czerwcu 1950 roku dochodzi do ponownego pojedynku Asbotha ze Skoneckim. Tym razem w finale międzynarodowych mistrzostw Czechosłowacji w Pradze. Węgier zwycięża 8:6, 6:4, 3:6, 2:6, 9:7. Polak ma swoje szanse, w piątym secie prowadzi 7:6 i 30:15 przy własnym serwisie. Jadwiga Jędrzejowska mówi, że Skonecki w dwóch pierwszych setach zagrał zbyt defensywnie. Po miesiącu znów walczą ze sobą. W finale międzynarodowych mistrzostw Polski w Sopocie jest 6:4, 6:4, 0:6, 6:0 dla Skoneckiego. „Przegląd Sportowy" pisał: „Polak nie przestraszył się słynnej regularności Węgra. Wytrzymywał długie wymiany".

Jesienią Skonecki wygrywa podczas spotkania Warszawa – Sztokholm z jednym najzdolniejszych tenisistów Europy Svenem Davidsonem 13:15, 6:0, 6:4, 3:6, 6:3. Bohdan Tomaszewski stwierdził potem, że był to najpiękniejszy mecz rozegrany po wojnie na polskich kortach. Skonecki przetrzymał trzygodzinną ofensywę Davidsona. Stopował go precyzyjnymi minięciami i sam nacierał. Tomaszewski pisał: „Podczas bankietu w hotelu Bristol Davidson w pąsach ustalił listę dziesięciu najlepszych w Europie. Na pierwszym miejscu ex aequo jego rodacy Bergelin i Johansson. Na piątym Skonecki i Duńczyk Nielsen".

W tym samym mniej więcej czasie tenże Nielsen pojawił się w polskiej prasie jako adresat listu od Skoneckiego. „Drogi Kurcie – pisał mistrz Polski. – Zwracam się do Ciebie z okazji II Światowego Kongresu Obrońców Pokoju. Dość mamy wojen i mordów. Chcemy spokojnie żyć i pracować nad odbudową naszych miast i wsi". Krótko potem Skonecki, już jako zasłużony mistrz sportu, wygłosił przemówienie na III Plenum Głównego Komitetu Kultury Fizycznej. Kto mógł przypuszczać, że ten sam człowiek pięć miesięcy później odmówi powrotu do ludowej ojczyzny?

Ucieczka do Paryża

Miejscem akcji był Zurych, gdzie nasi tenisiści zmierzyli się ze Szwajcarią. Po tym meczu mieli jechać do Paryża na międzynarodowe mistrzostwa Francji. W ostatniej chwili szef ekipy inżynier Jerzy Olszowski otrzymał z kraju wiadomość, że wyjazd został odwołany. Olszowski zachował to w tajemnicy, ale Skonecki musiał się jakimś cudem dowiedzieć o zmianie planów. Nie wrócił na noc do hotelu, a następnego dnia zadzwonił na lotnisko do Olszowskiego i powiedział, że nie wraca. To było jak grom z jasnego nieba. Natychmiast poszła do Warszawy informacja, że Władek odmówił powrotu.

Kazali Olszowskiemu jechać za Skoneckim do Paryża. Działacz odnalazł tenisistę na kortach, ale ten nie chciał słyszeć o powrocie. Miał okazję zadebiutować na Roland Garros w wieku prawie 31 lat i nie zamierzał z tej szansy rezygnować. Dwa pierwsze mecze wygrał, w trzeciej rundzie uległ bardzo dobremu Włochowi Fausto Gardiniemu 3:6, 6:8, 4:6. W Polsce nikt się o tym już nie dowiedział, gazety milczały. Tenisista Skonecki na wiele lat przestał istnieć, rozpłynął się w powietrzu. Władza uznała go za zdrajcę, który stał się pachołkiem imperialistów.

Dematerializacja, na szczęście, dotyczyła tylko krajów socjalistycznych. Na Zachodzie Skonecki w dość szybkim czasie wyrobił sobie bardzo mocną pozycję. Musieli się go obawiać najlepsi z najlepszych. Polak mieszkający we Francji Jacek Grzemba, który zebrał pokaźną dokumentację dotyczącą zwłaszcza emigracyjnego okresu w karierze Skoneckiego, obliczył, że nasz tenisista zwyciężył w 60 turniejach w obsadzie międzynarodowej. W 37 przypadkach przegrywał w finale.

Lista asów pokonanych przez Skoneckiego w tym czasie jest doprawdy imponująca. Lennart Bergelin, Jaroslav Drobny, Giuseppe Merlo, Gardnar Mulloy, Kurt Nielsen, Budge Patty, Nicola Pietrangeli, Ken Rosewall to tylko niektórzy z nich. Polak grał bardzo dużo, więc szybko stał się człowiekiem majętnym. To ostatnie twierdzenie należałoby obwarować pewnym zastrzeżeniem. Skonecki lubił hazard. Nie mógł żyć bez kasyna, wyścigów konnych i gry w karty o nazwie karioka. Te namiętności sprawiały, że w jednym miesiącu był człowiekiem zamożnym, a w następnym już trochę mniej.

Drobny w swojej autobiografii („Champion in exile", 1955) zamieścił taki oto fragment: „Pogoda tej wiosny (chodzi o 1953 rok – przyp. A.F.) na Riwierze Francuskiej była marna. Zimno, więcej deszczu i wiatru niż zazwyczaj. W tej sytuacji wielu graczy dla zabicia czasu próbowało hazardu. Zachowywali się przy stole zupełnie inaczej niż na korcie. Żadnych nerwów, żadnych lęków. W pewnym momencie zobaczyłem Skoneckiego, polskiego uciekiniera, jak wygrywa w bakarata pół miliona franków, a potem w dwie minuty to przegrywa. Skonecki to połączenie hazardzisty i optymisty".

Ówcześni tenisiści, choć mieli status amatorów, zarabiali znakomicie. Musieli tylko dużo grać i często zmieniać miejsca pobytu. Organizatorzy wypłacali im pokaźne kwoty jako zwrot kosztów podróży. Niemiecki tygodnik „Der Spiegel" poświęcił tej kwestii duży tekst. Mały fragment dotyczył Skoneckiego: „Jednym z najbardziej przekonujących przykładów na to, jak renomowani tenisiści amatorzy potrafili dojść do majątku, był polski emigrant Władysław Skonecki, który na europejskich kortach zgromadził tyle pieniędzy, że mógł za nie kupić trzy domy w Anglii".

Krążyły słuchy, że Skonecki nie potrafił utrzymać majątku, który przez pięć lat zgromadził na Zachodzie. I że to był główny powód jego powrotu do kraju wiosną 1956 roku. W Polsce szła odwilż polityczna, co jednak nie oznaczało, że uciekinier, odsądzany całkiem niedawno od czci i wiary, mógł tak po prostu wsiąść do samolotu i przylecieć do Warszawy. Ten przyjazd musiał być wcześniej uzgodniony i ktoś na wysokim szczeblu musiał zapewnić tenisiście bezpieczeństwo.

Dwa razy „ł"

Odbyło to się tak. Pod koniec marca polska ekipa tenisowa wybrała się na Riwierę Francuską. Znaleźli się w niej Jan Radzio, Andrzej Licis i Bogdan Maniewski. Kierownikiem był Edmund Słabolepszy, działacz tenisowy reprezentujący pion gwardyjski. W domyśle – milicję i służbę bezpieczeństwa. To on bez wątpienia przywiózł gwarancje Skoneckiemu. Słabolepszy przysyłał do „Przeglądu Sportowego" relacje o występach naszych tenisistów w Nicei. Nie było tam ani słowa o spotkaniu ze Skoneckim, ale niewątpliwie do takowego doszło.

Dopiero gdy wyprawa pod dowództwem Słabolepszego wróciła do kraju, Polska Agencja Prasowa wydała krótki komunikat: „12 bm. przyleciał samolotem z Paryża do Warszawy tenisista polski W. Skonecki. Powrócił on w ramach repatriacji po 5-letnim pobycie za granicą. Na lotnisku warszawskim powitała go najbliższa rodzina". A zatem już nie zdrajca i pachołek imperialistów, tylko po prostu repatriant. Władza jednak, choć powstrzymała się od inwektyw, musiała uciekiniera upokorzyć. Na otwartym zebraniu członków Legii Skonecki łamiącym się głosem złożył samokrytykę, przepraszając koleżanki i kolegów za swój niecny postępek. Zostało mu wybaczone. Już dwa tygodnie po powrocie wystąpił w meczu z Austrią w Pucharze Davisa. Tym samym, na który spóźnił się Kordian Tarasiewicz. Był wciąż w świetnej formie, nawet gdy przekroczył czterdziestkę. Rozegrał jeszcze kilka bardzo dobrych spotkań w reprezentacji, pokonał m.in. Chilijczyka Luisa Ayalę. Poza kortem nie zmienił upodobań. Grał na wyścigach i w swoją ulubioną kariokę. Ubierał się elegancko i zadawał szyku swoim jasnoniebieskim chevroletem, dopóki go nie rozbił w zderzeniu z krową na szosie pod Ostrowią Mazowiecką. W 1965 roku Stanisław Szczukiewicz, ówczesny kierownik wyszkolenia w Polskim Związku Tenisowym, załatwił Skoneckiemu kontrakt w Austrii. Polski mistrz pracował początkowo z najlepszymi austriackimi tenisistami, m.in. z Hansem Karym, potem został trenerem klubowym w Baden bei Wien. Osiadł w Wiedniu, związał się z wdową po fabrykancie guzików. Do Polski dochodziły od czasu do czasu wieści o hazardowych sukcesach Skoneckiego. O tym, że postawił duże pieniądze na to, że Grzegorz Lato zostanie królem strzelców piłkarskich mistrzostw świata. Albo o tym, że wygrał milion marek, typując zwycięstwo polskiego konia Pawimenta w prestiżowej gonitwie w Kolonii.

Wreszcie przyszła wiadomość najtragiczniejsza: Władysław Skonecki zmarł w Wiedniu w 1983 roku na raka kości. Krążyły słuchy, że dokonał żywota w przytułku i że pochowano go w części cmentarza dla najbiedniejszych. To wszystko nieprawda. Grób Skoneckiego jest okazały i zadbany. Leży w nim wspomniana wdowa po fabrykancie guzików, pani Margaretha Fuhrmann. Nazwisko Skoneckiego widnieje na płycie na pierwszym miejscu. Ktoś był na tyle dokładny, że kazał wyryć polskie litery „ł" w imieniu. 

Powyższy tekst to zapowiedź książki Andrzeja Fąfary o wybitnym tenisiście. Znany działacz sportowy i społeczny Janusz Dorosiewicz czyni starania sprowadzenia prochów Skoneckiego z Wiednia do Warszawy. Nie zdążył na stulecie urodzin (12 lipca 2020), ale sprawy są na dobrej drodze. Wcześniej Dorosiewicz sprowadził do kraju prochy piłkarza Kazimierza Deyny oraz szermierza, dwukrotnego mistrza olimpijskiego, Witolda Woydy.

Pamiętam pyszną kawę w mieszkaniu Kordiana Tarasiewicza w połowie lat 70. Siedziałem z gospodarzem i Ernestem Wittmannem, przedwojennym tenisistą, który akurat przyleciał z Londynu. Rozmawialiśmy o Skoneckim. „Lubiłem słuchać, jak gra" – mówił Tarasiewicz. „Jak to słuchać?" – zapytałem. „Po jego uderzeniach rakieta wydawała bardzo charakterystyczny dźwięk. Najczystszy i niepowtarzalny".

Na dowód Tarasiewicz, znawca tenisa, były gracz i wieloletni działacz, opowiedział jeszcze jedną historię. Jest koniec kwietnia 1956 roku. Nasi walczą w Pucharze Davisa z Austrią. To pierwszy występ Skoneckiego w reprezentacji po pięcioletniej przerwie. Tarasiewicz ma blisko na korty Legii. Mieszka przy Górnośląskiej, więc musi tylko zejść 200 metrów w dół do Myśliwieckiej. Coś go zatrzymało w domu, jest spóźniony. Zasapany dobiega do pierwszej bramy. Porządkowy kładzie palec na ustach: „Cicho! Władek gra". „Przecież słyszę" – mówi Tarasiewicz.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi