Pamiętam pyszną kawę w mieszkaniu Kordiana Tarasiewicza w połowie lat 70. Siedziałem z gospodarzem i Ernestem Wittmannem, przedwojennym tenisistą, który akurat przyleciał z Londynu. Rozmawialiśmy o Skoneckim. „Lubiłem słuchać, jak gra" – mówił Tarasiewicz. „Jak to słuchać?" – zapytałem. „Po jego uderzeniach rakieta wydawała bardzo charakterystyczny dźwięk. Najczystszy i niepowtarzalny".
Na dowód Tarasiewicz, znawca tenisa, były gracz i wieloletni działacz, opowiedział jeszcze jedną historię. Jest koniec kwietnia 1956 roku. Nasi walczą w Pucharze Davisa z Austrią. To pierwszy występ Skoneckiego w reprezentacji po pięcioletniej przerwie. Tarasiewicz ma blisko na korty Legii. Mieszka przy Górnośląskiej, więc musi tylko zejść 200 metrów w dół do Myśliwieckiej. Coś go zatrzymało w domu, jest spóźniony. Zasapany dobiega do pierwszej bramy. Porządkowy kładzie palec na ustach: „Cicho! Władek gra". „Przecież słyszę" – mówi Tarasiewicz.
Gdy rozmawialiśmy u Tarasiewicza, Skoneckiego już nie było w Polsce. Opuszczał kraj na dłużej dwukrotnie. Najpierw w maju 1951 roku, gdy samowolnie pozostał w Szwajcarii. Wybrał wolność, jak się wtedy mówiło. Potem wyjechał legalnie w 1965 roku, podpisując kontrakt w Austrii. Osiadł w Wiedniu i tam zmarł 37 lat temu.
W swojej pracy dziennikarskiej spotkałem sporo osób bezgranicznie zafascynowanych Skoneckim. Był tenisistą wybitnym, niespełnionym i tajemniczym. To sprawiało, że mimo swojej nieobecności, a później mimo śmierci, budził wciąż zainteresowanie i emocje. Bohdan Tomaszewski, legendarny dziennikarz, wspomniał o Skoneckim w kilku swoich książkach. W „Romantycznych meczach" pisał: „Pięknie grał. To przede wszystkim rzucało się w oczy. (...) Przedstawiał na korcie wielce interesującą sylwetkę. Nie tyle myślę o stylu gry, ile o osobowości pełnej przeciwieństw, o rodzaju aktorstwa. O gestach, sposobie reagowania na powodzenie i niepowodzenie. Chodzi po prostu o sposób przeżywania własnej walki".
Białe kartki
Skonecki miał bez wątpienia charyzmę. Gdy zaczynał mówić, wszyscy go słuchali. Gdy grał, wszyscy chcieli go oglądać. Uwielbiał zresztą takie sytuacje, gdy oczy były skierowane wyłącznie na niego. Z drugiej strony w relacjach koleżeńskich nie był specjalnie wylewny. Andrzej Zakrzewski, reżyser filmowy, telewizyjny i radiowy, który miał szczęście zaprzyjaźnić się ze Skoneckim, twierdzi, że nie lubił on opowiadać o swoich problemach, a nawet o swoich sukcesach na korcie. Dlatego w życiorysie tenisisty tak dużo jest białych kartek, które dziś trudno zapisać.