Kogo zdradził Jürgen Klopp

Jürgen Klopp zostanie pracownikiem Red Bulla i choć kiedyś słyszał wyznania miłości, dziś bywa nazywany zdrajcą przez tych, którzy widzieli w nim raczej ideę niż człowieka.

Publikacja: 25.10.2024 15:28

Jürgen Klopp wygrał z Liverpoolem Ligę Mistrzów i zdobył mistrzostwo Anglii, ale dla kibiców był kim

Jürgen Klopp wygrał z Liverpoolem Ligę Mistrzów i zdobył mistrzostwo Anglii, ale dla kibiców był kimś więcej niż tylko trenerem z sukcesami Ben Stansall/AFP

Foto: BEN STANSALL

Wyrósł na figurę wręcz romantyczną. Idealistę, który nie tylko wpuszcza na boisko heavy metal, ale także poza nim żyje tak, jakby nie chciał pozostawić kogokolwiek wobec siebie obojętnym. Dał się poznać jako człowiek, którego prawdopodobnie każdy kibic widziałby w roli trenera swojego klubu, ale – mierząc się na poglądy – nie każdy odnalazłby w nim przyjaciela, choć zacierał granicę dzielącą świat piłki wielkiej i małej. Nie brakuje świadectw, że w Liverpoolu żył niczym chłopak z sąsiedztwa, który po pracy lubi wyskoczyć na piwo (sam zapewnia, że nie bywał w pubach tak często, jak wielu uważa). Doczekał się nawet własnego „Believers Brew” ważonego przez sponsora klubu.

Możemy być właściwie pewni, że siedząc nad kuflem pszenicznego w zimny, deszczowy wieczór, rozprawiał nie tylko o tajemnicach futbolu. Klopp należy bowiem do tych, którzy mają poglądy także na sprawy pozaboiskowe oraz – co w wielkim sporcie sponsorowanym przez przypisywaną Michaelowi Jordanowi deklarację apolityczności „Republikanie też kupują buty” bywa rzadkością – nie boi się nimi dzielić. Właśnie dziedzictwo jego myśli, wybiegających daleko poza piłkę, rodzi dziś oskarżenia o zdradę, zwłaszcza że niejednokrotnie przypisywano mu idee, których wcale nie wygłosił.

Czytaj więcej

Francuzi nie odmówią Rosjanom olimpijskich wiz. Liczy się zysk

Serce po lewej stronie

Niemiec dzieło trenerskie zaczął od FSV Mainz i Borussii Dortmund, ale to w Liverpoolu odnalazł swoje miejsce na ziemi, tworząc z kibicami więź wykraczającą daleko poza futbol. Pracując w robotniczym mieście, nie krył się z wiarą w państwo opiekuńcze i przekonywał, że ma serce po lewej stronie. Nigdy nie aspirował jednocześnie – jak słusznie zauważa na łamach „Financial Timesa” Simon Kuper – do roli uniwersalnego lidera. Nie uciekał od ważnych tematów, ale odwoływał się do wiedzy ekspertów. Pytany na początku 2020 roku o stosunek do pandemii oznajmił: – Nie rozumiem tych, którzy uważają, że w sprawach poważnych opinia trenera ma jakiekolwiek znaczenie. Jestem jedynie gościem, którzy nosi bejsbolówkę i ma kiepsko ogolony zarost.

Ostrożności nie zamieniał jednak w knebel. – Politykę widzę tak, że jeśli ja mam się dobrze, to chciałbym, aby inni również mieli się dobrze. Jeśli jest w życiu rzecz, której nigdy nie zrobię, to nigdy nie zagłosuję na prawicę – mówił. Zapewniał też, że nie ma prywatnego ubezpieczenia i nigdy nie zagłosuje na partię, która obiecuje obniżenie najwyższej stawki podatku. Jego biograf Ralf Honigstein powiedział, że Klopp mógłby kiedyś zostać prezydentem Niemiec, ale mówił to w czasach, gdy tamtejsza polityka nie zaczęła jeszcze skręcać w prawo.

Sam Klopp do tematu skrajnej prawicy odniósł się chociażby w 2015 roku na łamach „The Independent”. Pytany, czy jest tym zaniepokojony, odpowiedział: – A kto, mając dobrze funkcjonujący mózg, nie jest? Nie rozumiem, dlaczego ludzie zawsze myślą, że jeśli pojawiają się jakieś problemy, to można je rozwiązać właśnie z tamtej (prawej – przyp. red.) strony. To dotyczy jednak także lewicy, która nie dostarcza rozwiązań. Generalnie brakuje mi w polityce zdrowego rozsądku. No i dlaczego najlepszych ludzi w niej nie ma? Prawdopodobnie płacimy im za mało, zwłaszcza w Niemczech, więc ci najbystrzejsi pracują dla wielkich korporacji, przez co musimy sobie radzić z pozostałymi.

– Wszyscy tu zebrani stoimy po tej dobrej stronie życia. Jest jednak na świecie mnóstwo ludzi, którzy nie są w tak uprzywilejowanej sytuacji – mówił cztery lata później, gdy FIFA wybrała go trenerem roku. Wyjaśnił także, że dołączył właśnie do założonej przez Juana Matę fundacji Common Goal (prowadzi charytatywne projekty piłkarskie w krajach rozwijających się), której będzie przekazywał 1 proc. swoich szacowanych wówczas nawet na 8–10 mln euro rocznych zarobków. Strona internetowa organizacji po tej deklaracji padła, a dziś zrzesza już 192 piłkarzy oraz trenerów.

Co zrobiłby Bill Shankly?

Klopp współdzielił wartości ważne dla społeczności Liverpoolu. Zobaczyliśmy to w szczycie pandemii, gdy klub – wbrew początkowym planom, pod presją byłych zawodników oraz fanów – zrezygnował z planu pokrycia ze środków publicznych pensji 200 szeregowych pracowników, a dyrektor Peter Moore kibiców za ten zamach na dobre obyczaje przeprosił. Mogli być na niego wściekli, bo przecież ten sam Moore pół roku wcześniej przekonywał „El Pais”, że Liverpool od innych europejskich klubów odróżnia właśnie dziedzictwo. – Mamy też Billa Shankly'ego. Dziś, gdy zastanawiamy się nad ruchami biznesowymi, zawsze zadajemy sobie pytanie: „Co zrobiłby Shankly?” – mówił.

Shankly, który budował potęgę Liverpoolu na przełomie lat 60. i 70., sam nazywał siebie socjalistą. Przekonywał, że klub należy do kibiców. To za jego kadencji Liverpool zmienił barwy na czerwone oraz wziął „You’ll Never Walk Alone” za hymn. W dniu jego śmierci Partia Pracy ogłosiła podczas posiedzenia minutę ciszy. Sam Klopp podkreślał, że ma jego zdjęcie na biurku w gabinecie. Zaczynając pracę w Liverpoolu określił się wprawdzie – w opozycji do nazywanego „The Special One” Jose Mourinho – jako „The Normal One”. Dwa lata temu dziennikarz Marios Mantzos wydał jednak na jego temat książkę o nieco innym tytule: „The Social One”.

Obaj – zarówno Shankly, jak i Klopp – wpisali się w obraz miasta tolerancyjnego i otwartego (właśnie w Liverpoolu powstał pierwszy na Wyspach Brytyjskich meczet), które jest bastionem laburzystów. Steve Rotheram w ostatnich wyborach na burmistrza dostał tam 68 proc. głosów, a jego partia w wyborach parlamentarnych – 62,9 proc. Miasto siłą 58 proc. głosów stanęło także podczas referendum w opozycji do brexitu, któremu sprzeciwiał się sam Klopp, podkreślając: – Historia wielokrotnie uczyła nas, że jako część grupy jesteśmy silniejsi.

Zawsze wierzył w siłę zespołu, ludzie nigdy nie byli dla niego jedynie zasobem. Budował wspólnotę. Podobno wszystkich pracujących w ośrodku treningowym Melwood znał z imienia, a na początku pobytu w Liverpoolu zorganizował spotkanie, podczas którego każdy miał się przedstawić i opowiedzieć, czym się zajmuje. Kiedy jeden z członków sztabu zdradził się z nieświadomością tego, że piłkarz Andy Robertson zostanie ojcem, usłyszał: „Jak możesz tego nie wiedzieć? To najważniejsza chwila w jego życiu”. Jeden z jego asystentów Pep Lijnders (znów się spotkają, bo został niedawno trenerem RB Salzburg) powiedział kiedyś, że pracując z zespołem, Klopp zakłada rodzinę.

Słowa oraz czyny – wygrał z The Reds Premier League i Ligę Mistrzów – sprawiły, że Niemiec doczekał się w mieście murali oraz pubów własnego imienia. Pomagał dbać o to, aby Liverpool pozostał sobą, bo choć mowa o korporacji, którą od 2010 roku zarządza właściciel bejsbolowego Boston Red Sox i Fenway Sports Group John W. Henry, to jednak klubowi zawsze towarzyszył etos. Dzięki niemu kibice konsekwentnie pozycjonują go na przeciwnym biegunie futbolowego świata niż RB Lipsk czy Red Bull Salzburg, uznawane za arcywrogów zwolenników hasła: „Against Modern Football”.

Czytaj więcej

Morata, Linette, Nowakowska. Najtrudniej im wygrać z hejterami

Futbol dostał skrzydeł

Kiedy świat obiegła wieść, że Klopp zostanie w koncernie globalnym szefem działu piłkarskiego (będzie m.in. wspierał dyrektorów sportowych oraz działy skautingu i szkolenia trenerów) wielu przeżyło szok. – Na początku myślałem, że to fake news – mówił „Bildowi” jego były podopieczny Kevin Grosskreutz. Wielu kibiców, zwłaszcza niemieckich, krytykowało trenera w mediach społecznościowych, a gdy w ostatniej kolejce Bundesligi RB Lipsk przyjechało do Mainz (Klopp spędził tam większość kariery piłkarskiej i zaczynał trenerską), na trybunach pojawił się transparenty: „Czy zapomniałeś o wszystkim, co ci daliśmy?” oraz „Czy oszalałeś?”.

Tradycjonaliści wierzący, że kluby powinny wyrastać z lokalnych społeczności, uznali, że podpisał cyrograf, choć Red Bull tylko na pierwszy rzut oka jest zwyczajnym inwestorem. Fakt: to piłkarska korporacja i choć nie jest jeszcze ośmiornicą klubów filialnych na miarę City Football Group – mowa tu właściwie o multiklubie posiadających kilkanaście drużyn na całym świecie (Manchester City, Girona, Troyes, Palermo, Lommel SK, New York City, Melbourne City, Mumbai City) – to także ma oddziały w Nowym Jorku, Sao Paulo, Salzburg oraz Lipsku. Jej władze działają z rozmachem i nie kryją zamiarów. Kupują kluby, zmieniają barwy i pożerają tradycję, budując nową pod znakiem dwóch byków.

Flagowcem projektu został RB Lipsk, którego historia jest bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać. Nieżyjący już jeden z założycieli koncernu Dietrich Mateschitz niejako z konieczności, gdy odmawiały mu Fortuna Düsseldorf, FC St. Pauli oraz TSV 1860 Monachium, odpuścił drogę na skróty i zbudował klub niemal od podstaw, kupując za 350 tys. euro licencję występującego w piątej lidze SVV z leżącego pod Lipskiem 15-tysięcznego Markranstädt. Minęło półtorej dekady i dziś RasenBallsport (stąd kojarzony z nazwą koncernu skrót: RB) jest dwukrotnym wicemistrzem Niemiec oraz półfinalistą Ligi Mistrzów oraz dumą byłej NRD, gdzie kibice przez lata nie mieli niczego.

Łatwo było nuworyszy nienawidzić, choć przecież Red Bull znalazł jedynie platformę do promocji swojego produktu (tylko w ubiegłym roku sprzedał 12 mld puszek napoju) w kolejnej dyscyplinie, gdzie wszystko ma swoją cenę. Kupił jednak drużynę w bastionie futbolowej ortodoksji, gdzie większościowymi właścicielami klubów muszą być kibice. Zasadę 50+1 obszedł jednak kreatywnie, windując do tysiąca euro roczną opłatę za członkostwo i ograniczając prawo głosu do 19 uprzywilejowanych „fanów”, nieprzypadkowo wyłącznie zatrudnionych w koncernie.

Niektórzy długo próbowali udawać, że RB Lipsk nie istnieje. Zrywanie plakatów meczowych było na porządku dziennym. Kibice Erzgebirge Aue wywiesili transparent, na którym ubrali Mateschitza w nazistowski mundur i ozdobili hasłem: „Austriak woła, a wy podążacie za nim ślepo. Każde dziecko wie, jak to się kończy. Moglibyście być niezłymi nazistami”. Wcześniej, kiedy drużyna przyjechała do Berlina, kibice Unionu powitali ich kwadransem ciszy. Fani FC Koeln nie chcieli wpuścić ich autokaru na stadion, a ultrasi z Dortmundu zaatakowali piłkarzy z Lipska i ich rodziny. Magazyn „11Freunde” nie relacjonował zaś meczów drużyny w Lidze Mistrzów.

Obrońcy RB Lipsk przytomnie zauważają, że jednocześnie nikomu nie przeszkadza, gdy za Vfl Wolfsburg stoi koncert samochodowy, a gigant farmaceutyczny jest nie tylko w nazwie, ale także logotypie Bayeru Leverkusen. Ralf Rangnick swego czasu wytknął Bayernowi kontrakty z Adidasem i Audi, a dziś mógłby uzupełnić listę o Qatar Airways, który był sponsorem klubu jeszcze w 2023 roku. – Bayern za 500 lat będzie miał 600 lat historii, a my 500 – mówi. Jest rzecznikiem sprawy, bo to on w 2012 roku został mózgiem projektu i zaprojektował imperium, którego zwieńczeniem są sukcesy klubu z Lipska, choć wszystko zaczęło się od tonącej w długach Austrii Salzburg, która pod szyldem Red Bulla została seryjnym mistrzem kraju, a jej akademia zamieniła się w fabrykę talentów.

Celem jest komercyjny sukces, ale kształcenie piłkarzy do gry intensywnej, spójnej ze strategią promocji napoju energetycznego, dodaje skrzydeł całemu austriackiemu futbolowi, co widać po wynikach reprezentacji, oraz inspiruje. Sam Klopp nazwał swego czasu Rangnicka najlepszym niemieckim szkoleniowcem. Spod skrzydeł Red Bulla w wielki piłkarski świat wyfruwali zaś m.in. Roger Schmidt (Benfica Lizbona), Oliver Glasner (Crystal Palace), Julian Nagelsmann (reprezentacja Niemiec), Adi Hutter (AS Monaco), Ralph Hasenhuttl (Wolfsburg), Marco Rose (RB Lipsk właśnie) czy Jesse Marsch (reprezentacja Kanady) i to już niemałe dziedzictwo myśli szkoleniowej.

Ci, którzy uważają, że projekt Red Bulla – jako franczyza – bardziej pasuje do Ameryki Północnej, gdzie sport jest biznesem agresywnych kapitalistów oraz częścią przemysłu rozrywkowego, przegapili moment, gdy także na Starym Kontynencie tradycję pokonał pieniądz. Inni widzą w tym projekcie raczej nadzieję niż zagrożenie, bo mamy do czynienia także z inkubatorem innowacji. Rangnick już w 2021 roku opowiadał o tym, że ewolucja futbolu w sport dużych prędkości wcale nie dobiegła końca i jego przyszłość będzie się opierała na treningu kognitywnym, czyli prowokowaniu zawodników oraz wypychaniu ich ze strefy komfortu po to, aby mogli podejmować złożone decyzje w jak najkrótszym czasie. Red Bull od lat stoi w awangardzie tej trwającej rewolucji.

Klopp jest tylko ideą

Teraz dołączy do niego człowiek, który w Dortmundzie i Liverpoolu potrafił porywać oraz budować wokół siebie społeczność. Imperium dostaje legitymizację. Nie wiadomo, czy ten ruch doda skrzydeł samemu Kloppowi, a korporacja nagle odnajdzie duszę. Trudno jednocześnie oskarżać Niemca, że nagle zaprzedał duszę diabłu, skoro już w 2022 roku – co niewielu dziś pamięta, a słusznie przypomina brytyjski „The Times” – mówił, że nie wydaje mu się, aby Lipsk korzystał z nieuczciwej przewagi wielkiego kapitału. Więcej: przekonywał, że podoba mu się sposób rozwijania, jak przystało na menedżera, który pracował z ukształtowanym piłkarsko w Salzburgu Sadio Mane.

Zdumienie, jakie wywołała decyzja Kloppa o powrocie do piłki, było nie mniejsze niż w momencie, gdy ogłosił odejście z Liverpoolu. Wyjaśniał wówczas, że ogień się w nim wypala. Teraz podjął wyzwanie pracy strategicznej, wolnej od stresu związanego z codzienną pracą w klubie, którą będzie prowadził w środowisku innowacyjnym, więc trudno mu nie wierzyć, kiedy mówi: – Moja rola się zmieni, ale nie pasja do futbolu oraz ludzi, którzy go tworzą. Chcę rozwijać, poprawiać oraz wspierać talenty, które mamy. Możemy do tego dążyć różnymi ścieżkami, korzystając z unikalnej wiedzy i doświadczenia, jakie Red Bull nabył w innych sportach i branżach. Razem możemy odkrywać to, co jest możliwe.

Czytaj więcej

Wielki sport na ruchomych piaskach

Podobno nigdy nie lubił długich spotkań, a niewykluczone, że będzie musiał do takich przywyknąć. Wchodzi na nowy grunt, choć szef Fenway Sports Group Mike Gordon mówił Honigsteinowi na łamach „Robimy hałas”, że Klopp jest typem człowieka, któremu mógłby powierzyć kierowanie korporacją. Powtarzał to Henry’emu, gdy Niemiec prowadził rozmowy dotyczące pracy w Liverpoolu. Wrażenie mógł zrobić, zwłaszcza gdy doszło do negocjacji finansowych. Klopp powierzył je agentowi i poszedł na spacer, pokazując, że nie ma problemu z delegowaniem zadań ekspertom. Wybrał się wtedy – według „The Athletic” – przez Strawberry Fields pod Dakota Building, gdzie mieszkał John Lennon, jakby chciał dotknąć duszy Liverpoolu.

Baterie po pracy na Anfield Road ładował przez pięć miesięcy, korzystając ze słońca Majorki, ale nie zerwał ze sportem, skoro grał w padla oraz bywał na stadionach. Tylko on jeden wie, ile ofert odrzucił, aż zdecydował się wrócić w zupełnie innej roli, choć nie brakuje takich, którzy przekonują, że to jedynie środek do celu, aby w przyszłości wrócić na ławkę: może jednego z klubów Red Bulla, a może reprezentacji Niemiec. Inni uważają, że znalazł impuls, bo znów będzie mógł podejść do futbolu wyłącznie jako wyzwania intelektualnego, wolny od tyranii tabeli. Piruetem rozczarował tych, którym pozwolił uwierzyć, że Liverpool to dla niego coś więcej niż praca. Dziś jest w ich oczach zdrajcą i najemnikiem, bo czy można pokochać międzynarodową korporację?

Krytycy są chyba jednak zbyt surowi. Klopp zawsze był po prostu sobą, a to, że normalność uczynił częścią sukcesu, sprawiła, że wielu zaczęło dostrzegać w nim kogoś więcej, może wręcz awatar złożony także z projekcji poglądów, które chcieliby mu przypisywać, choć ich nie wygłosił. Trudno nie zgodzić się z Jonathanem Liewem, gdy pisze w „Guardianie”, że „idea milionera w dresie, który przez dziewięć lat pracował dla amerykańskiego finansisty i jednocześnie wciąż może być antykorporacyjnym rewolucjonistą, zawsze bazowała raczej na fantazji”. Klopp nigdy nie był mesjaszem futbolu, a wiążąc się z Red Bullem, potwierdził jedynie to, co zawsze o nim wiedzieliśmy – że jest tym normalnym, który jedynie szuka nowych impulsów oraz ścieżek do samorealizacji. Można mieć jednocześnie pewność, że wciąż pozostanie człowiekiem, który robi w piłce hałas.

Wyrósł na figurę wręcz romantyczną. Idealistę, który nie tylko wpuszcza na boisko heavy metal, ale także poza nim żyje tak, jakby nie chciał pozostawić kogokolwiek wobec siebie obojętnym. Dał się poznać jako człowiek, którego prawdopodobnie każdy kibic widziałby w roli trenera swojego klubu, ale – mierząc się na poglądy – nie każdy odnalazłby w nim przyjaciela, choć zacierał granicę dzielącą świat piłki wielkiej i małej. Nie brakuje świadectw, że w Liverpoolu żył niczym chłopak z sąsiedztwa, który po pracy lubi wyskoczyć na piwo (sam zapewnia, że nie bywał w pubach tak często, jak wielu uważa). Doczekał się nawet własnego „Believers Brew” ważonego przez sponsora klubu.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów