Piotr Zaremba: Kultura w kraju zimnej wojny domowej

Czy cięcie równo z trawą wszystkich głów, które nie są do końca „nasze”, to żelazna zasada resortu kultury? I kto ją wymyślił?

Publikacja: 27.09.2024 17:00

Czy plotki o odejściu minister kultury Hanny Wróblewskiej były wypuszczane z Kancelarii Premiera cel

Czy plotki o odejściu minister kultury Hanny Wróblewskiej były wypuszczane z Kancelarii Premiera celowo, aby okazała się bardziej skłonna do pozbywania się ludzi mianowanych przez poprzednią ekipę?

Foto: Adam Chełstowski/Forum

Polska polityka została całkowicie zdominowana przez temat powodzi. Premier Donald Tusk zamieszkał na Dolnym Śląsku, poświęcając się prowadzeniu kolejnych zebrań sztabu kryzysowego. Nie tylko Jackowi Żakowskiemu (choć to głos szczególnie zaskakujący) rozliczanie funkcjonariuszy państwa na oczach całej Polski skojarzyło się z obyczajami państwa autorytarnego, np. Rosji Władimira Putina.

Polityka czasu kataklizmu nie przestała być ostra, bezwzględna, oparta na oskarżeniach. Z pewnością można mówić o lawinie błędów państwa, a więc rządzących. Samo pytanie o spóźnienie premiera w komunikowaniu zagrożenia jest wciąż powtarzane – przez polityków opozycji i opozycyjne media. I można przynajmniej niektóre z tych błędów zrozumieć. Państwo nie trwa przecież w nieustającej gotowości na klęski żywiołowe tych rozmiarów. Zarazem krytyka pojawić się musiała. Możliwe, że przesadna, gdyż w Polsce od dawna nie mówi się o niczym inaczej niż wielkimi literami.

Czytaj więcej

Jaka jest kondycja konserwatyzmu w Polsce? Czas na pesymizm

Dlaczego minister Hanna Wróblewska miałyby zostać zdymisjonowana? 

Zarazem normalne spory uległy odroczeniu. Możliwe, że inaczej zajmowalibyśmy się np. zmianami personalnymi w instytucjach kultury. Już same plotki o zamiarze odwołania Roberta Kostry z funkcji dyrektora Muzeum Historii Polski wywołały pewne emocje, choć głównie w gronie ludzi zajmujących się polityką historyczną i muzealnictwem. Posypały się protestacyjne listy podpisywane wcale nie tylko przez ludzi związanych z opozycją. Okazały się daremne.

To ciekawe, ale tuż przed powodzią pojawiła się w środowiskach artystycznych plotka o ewentualnym odwołaniu minister kultury i dziedzictwa narodowego Hanny Wróblewskiej. Mówiono o tym skądinąd w kontekście szerszych pogłosek: o możliwej rekonstrukcji rządu Tuska – na jesieni. Zalanie Dolnego Śląska co najmniej odracza tę perspektywę.

Skądinąd ten zamiar oznaczałby zmianę obyczajów Tuska. W latach 2007–2014, kiedy premierował z ramienia koalicji PO–PSL, unikał zmian personalnych w swojej ekipie tak długo, jak tylko się dało. Czyżby teraz uważał personalne karuzele za dodatkową receptę na zajęcie publiczności, podobnie jak „rozliczanie PiS”?

Wróblewska, z wykształcenia historyczka sztuki, nie jest zawodową polityczką. Za rządów PiS kierowała Zachętą, potem była wicedyrektorką Muzeum Getta Warszawskiego. Możliwe, że nieprzedłużenie z nią umowy przez ministra Piotra Glińskiego w Zachęcie było dla niej motywacją, aby związać się z nową koalicją. Choć zawsze kojarzono ją z poglądami lewicowo-liberalnymi, była jedną z założycielek przez moment głośnej organizacji Obywatele Kultury. Funkcję ministra dostała po odejściu do europarlamentu Bartłomieja Sienkiewicza. Przeszła do gabinetu ministerialnego z funkcji dyrektorki Departamentu Narodowych Instytucji Kultury. Z urzędnika na polityka – to rzadki model kariery.

Dlaczego miałaby zostać zdymisjonowana? W niedawnym artykule w „Rzeczpospolitej” pod znamiennym tytułem „Pogrom ludzi kultury” producent filmowy Maciej Strzembosz opisywał ją jako postać pozbawioną zaplecza politycznego, więc mającą słabą pozycję w rządzie, choć także jako osobę „bez charakteru”. Jej osamotnienie ułatwiło Tuskowi odebranie temu resortowi prawie 1 mld zł w ostatnim budżecie. Czy jednak z perspektywy lidera Koalicji Obywatelskiej to wada? On sam i jego środowisko zawsze lubili oszczędzać na kulturze, ile tylko się dało.

Odzyskujemy instytucje. Wróblewska odwołała dyrektora Muzeum Historii Polski Roberta Kostrę

Ze strony partyjnych działaczy padały czasem zarzuty, że Wróblewska za wolno czyści kadry, że jest za bardzo zakładnikiem środowisk zawodowych, którymi jej resort się zajmuje. Istotnie pierwszą czystkę polityczną przeprowadził Sienkiewicz. „Cztery instytucje zostaną odzyskane dla Polek i Polaków. Wierzę w to, że można te instytucje utrzymać, naprawić i uczynić je czymś o wiele więcej niż partyjnym źródłem sfinansowania swoich” – tak opisywał dokonane przez siebie dymisje. Zrównał w ten sposób prof. Jana Żaryna, politycznego szefa Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej, z powszechnie chwaloną i kompletnie apolityczną Dorotą Janiszewską, dyrektorką Instytutu Polonika zajmującego się dziedzictwem polskim za granicą.

Janiszewskiej próbowali bronić nawet niektórzy ludzie partii Tuska, choćby była minister Małgorzata Omilanowska. Daremnie: potrzebna była posada dla przyjaciółki PSL-owskiej wiceminister kultury Bożeny Żelazowskiej. Pozostali odwołani to Magdalena Gawin, prezeska Instytucji Pileckiego, i Radosław Śmigulski, dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. W każdym z tych przypadków mieliśmy do czynienia z przerwaniem kadencji. Uderzające było insynuacyjne oskarżenie całej czwórki o bliżej niesprecyzowane „partyjne finansowanie swoich”. Kogo finansowała choćby taka Janiszewska? Nigdy tego nie wyjaśniono. Ale oskarżenia były potrzebne, żeby usprawiedliwić nieliczenie się z kadencjami.

Fala tych dymisji była szersza. Jedną z pierwszych decyzji była wymiana dyrektora Muzeum II Wojny Światowej, co stanowiło odwet za wydarcie kiedyś tej placówki z rąk ludzi Tuska przez Piotra Glińskiego. Tu akurat nie skończyło się na samych zmianach personalnych. Nowy szef Janusz Marszalec wywołał głośny skandal, zmieniając ekspozycję. Prawica oskarżyła go o zdjęcie z niej rodziny Ulmów, rotmistrza Pileckiego i ojca Maksymiliana Kolbego. Akurat w tej sprawie sam Tusk zasugerował jakiś kompromis, nie wspierając swoich nominatów.

Wróblewska jakby spowolniła proces zmian kadrowych, choć gromko zapewniała, że potrafi być równie stanowcza jak Sienkiewicz. Ten popis jałowego twardzielstwa dobrze skądinąd ilustruje hierarchię wartości w tej koalicji. Choć czasem odwoływała lub zmuszała do odejścia: a to dyrektora Muzeum Narodowego w Gdańsku Jacka Friedricha, a to dyrektora Muzeum Morskiego Roberta Domżała. W stosunku do tego drugiego znów pojawiły się rytualne zarzuty „naruszenia dyscypliny budżetowej”. W gąszczu biurokratycznych przepisów i obyczajów taki zarzut można tak naprawdę postawić szefowi każdej publicznej instytucji.

Spotkałem się z twierdzeniem, że plotki o odejściu Wróblewskiej były wypuszczane z Kancelarii Premiera celowo – aby okazała się bardziej skłonna do pozbywania się ludzi mianowanych przez poprzednią ekipę. Jeśli tak, to się udało. Pani minister w środę odwoływała dyrektora Muzeum Historii Polski Roberta Kostrę. Trzy lata przed końcem kadencji.

Kto bronił dyrektora Roberta Kostry? 

Podstawą odwałania ma być nieporządek w finansach. Kostro przez kilka ostatnich lat nie wykorzystywał całej dotacji ministerialnej, co opisano jako marnowanie środków. On sam tłumaczy, że bywało to koniecznością. Inwestycja była kończona, doszło też do nieporozumień z wykonawcą budowy, czyli Budimexem. Gdyby wydawał pieniądze na siłę, mógłby być z kolei oskarżony o działanie na szkodę własnej instytucji.

Można było podejrzewać, że akurat Kostro przetrwa. Był bowiem, a przynajmniej powinien być, chodzącym wyrzutem sumienia dla ludzi Platformy. Mianowany dyrektorem za pierwszych rządów PiS w roku 2006, przetrwał osiem lat rządów Tuska. Nie usuwano go, ale samo przedsięwzięcie blokowano. Podobno premier nie rozumiał, po co dwa muzea. Skoro postawił na upamiętnienie II wojny światowej w Gdańsku, nie widział powodu, aby opowiadać całą historię Polski w Warszawie.

Zarazem Kostro, absolwent historii i wzorowy urzędnik z czasów AWS, podjął udane zabiegi o stworzenie ruchu społecznego, który lobbował za MHP. W skład Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Historii Polski wchodzili tacy ludzie kojarzeni z liberalnym mainstreamem, jak prof. Henryk Samsonowicz czy prof. Andrzej Friszke. Jednym z jego przewodniczących był antyprawicowy do białości dziennikarz Kazimierz Wóycicki. Ci ludzie związali się z ideą tego muzeum. Wspierali je nawet niektórzy politycy PO: Grzegorz Schetyna czy Rafał Grupiński. Prace nad zbudowaniem MHP na Cytadeli zaczęły się na serio podczas kolejnych rządów PiS. Ale pierwsze ruchy wykonała minister kultury w rządzie Ewy Kopacz Omilanowska. Kiedy świętowano formalne oddanie do użytku budynku, przed wyborami w roku 2023, dyplomatyczny Kostro dziękował wszystkim, także ludziom związanym z KO.

Poprzednie dymisje zarządzane przez resort kultury nie wywoływały mocnych reakcji. Uważano, że odchodzą ludzie prawicy – nie zawsze była to prawda (jak w przypadku Janiszewskiej chociażby), ale nie podważano prawa rządu do powierzania polityki kulturalnej ludziom bliskim sobie. Zresztą Gliński także dokonywał rozlicznych zmian. Na ogół szanował nienaruszalność kadencji, choćby w stosunku do Wróblewskiej w Zachęcie, ale w kilku przypadkach ją łamał. Usuwanie kierownictwa Muzeum II Wojny Światowej odbywało się w aurze skandalu. Pawłowi Machcewiczowi, blisko związanemu z Tuskiem, też stawiano zarzuty finansowe, oskarżano o opóźnienie budowy i błędy w planowaniu inwestycji.

Teraz dymisja Kostry, szanowanego ponad podziałami, spotkała się z protestami. Najpierw był list obecnego kierownictwa Towarzystwa Przyjaciół MPH, w skład którego wchodzą ludzie bliżsi stronie konserwatywnej. Z kolei poparcie dla niego zadeklarowały tak różne postaci, jak Tomasz Nałęcz, historyk i dawny doradca prezydenta Komorowskiego; były prezes TVP Jan Dworak; Andrzej Romanowski, radykalnie antyprawicowy historyk i publicysta. Lista podpisanych ludzi nauki to dziesiątki nazwisk. Choćby prof. Joanna Choińska-Mika, przewodnicząca mianowanej już przez nową władzę Rady Muzeum. Ten list połączył konserwatystę Piotra Semkę z emerytowaną dziennikarką „Wyborczej” Ewą Milewicz.

Zaprotestował ICOM, najpoważniejsza organizacja muzealników. Z kolei grupa ludzi o głośnych nazwiskach, na ogół bliższych obecnej koalicji, napisała list do Tuska. Są wśród nich m.in. Kazimierz Wóycicki, Eugeniusz Smolar, Maciej Strzembosz, Andrzej Grajewski, także naczelny „Rzeczpospolitej” Bogusław Chrabota. Zapowiedź tej dymisji opisano w proteście jako „uderzenie w dobro polskiej kultury, w mądre i wyważone promowanie polskiej historii”, a również jako rzecz „po ludzku niesprawiedliwą”.

Można się zastanawiać, po co Wróblewskiej ta awantura. Możliwe, że nakaz przyszedł z góry, od samego Tuska, który chce permanentnego wymiatania poprzedniego „układu”. Kostro, choć poświęcił jej znaczną część życia, swojej misji nie dokończył, stała ekspozycja ma być otwarta dopiero wiosną 2026 r. Ale decydują podobno takie okoliczności jak podejrzenia polityków KO, że wśród ponad 200 pracowników MPH jest za dużo ludzi o konserwatywnych poglądach. Nie ma miejsca na choćby takie współistnienie jak prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego z podejrzewanymi o konserwatywne poglądy szefami Muzeum Powstania Warszawskiego.

W tym czasie pani minister odwołała też prof. Wojciecha Fałkowskiego z funkcji dyrektora Zamku Królewskiego – małostkowo, bo na dwa miesiące przed końcem kadencji. Kostro zachował apolityczność. Fałkowski to przez chwilę wiceminister obrony przy boku Antoniego Macierewicza, choć także zasłużony historyk. Niepokoi uzasadnienie: profesor miał zakupić zbyt wiele dzieł sztuki, podobno powyżej rynkowej wartości. Teraz więc odwołany pyta, czy te nabytki to jakaś zbrodnia.

Nakładają się na to inne zjawiska, choćby likwidacja w resorcie kultury Departamentu Restytucji Dóbr Kultury. Niby jego zadania i ludzie mają przetrwać w innej komórce organizacyjnej, ale znając niechęć KO do wydatków na kulturę i widząc, że dziedzictwo narodowe zostało kompletnie pominięte w 100 konkretach partii Tuska i w umowie koalicyjnej, można się niepokoić.

Nie ma sensu w kraju zimnej wojny domowej radzić tej czy innej koalicji w sprawie personaliów. A ja pytam: po co w ogóle ta zmiana?

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Czy wyborca ci wszystko wybaczy

Przypadek Teatru Narodowego. List ws. konkursu, jaki ma przesądzić o nowej dyrekcji

Spytam o to także w przypadku obrachunków dotyczących teatrów. Świat reżyserów i aktorów przywitał nową koalicję na ogół entuzjastycznie, choć to władza pisowska chętniej łożyła na kulturę. I oto po ponad pół roku nowych rządów prawie cały zespół Teatru Narodowego w Warszawie pisze list do pani minister. Dotyczy on konkursu, jaki ma przesądzić o nowej dyrekcji. Obecnie dyrektoruje 73-letni Krzysztof Torończyk. Dyrektorem artystycznym jest wybitny aktor i reżyser 81-letni Jan Englert. Zmiana ma nastąpić dopiero za rok. Narodowy to jeden z kilku teatrów podlegających nie władzy samorządowej, a ministerstwu. Za rządów PiS rezygnowano z konkursu, pozwalając Torończykowi i Englertowi urzędować bez czasowych ograniczeń. To samo dotyczyło Opery Narodowej, którą kieruje od lat Waldemar Dąbrowski, niegdyś minister kultury z ramienia SLD. Tam także ma dojść do konkursu i ewentualnej zmiany.

„Z dużym niepokojem przyjmujemy doniesienia medialne o dalszym zamiarze przeprowadzenia konkursu na nowego dyrektora naczelnego Teatru Narodowego. Zamiar ten jest dla nas nadal zupełnie niezrozumiały i w naszym odczuciu doprowadzi do destabilizacji naszego teatru” – czytamy w liście. I dalej: „Nasz teatr nigdy nie stał się »trybuną polityczną«, ale jest miejscem otwartym na wszystkich twórców, niezależnie od reprezentowanych przez nich poglądów”.

Tu nie mamy do czynienia ze starciem politycznym. Trudno Torończyka i Englerta postrzegać jako pieszczochów PiS. To typowi liberalni inteligenci. A jednak pisząc, że nie byli „trybuną”, aktorzy i pracownicy Narodowego dotykają sedna. Englert zawsze wypowiadał się przeciw teatrowi „interwencyjnemu”, w stylu warszawskiego Powszechnego. Nawet jeśli przez ponad 20 lat jego urzędowania inscenizacje odzwierciedlały częściej liberalny niż konserwatywny punkt widzenia, to były robione z klasą. Na ogół oddzielano sztukę od polityki.

Czy celem konkursowych decyzji miałaby być zmiana tego standardu? Kiedy władze Warszawy mianowały dyrektorką Teatru Dramatycznego Monikę Strzępkę, Antoni Libera mówił o stawce na permanentną antykonserwatywną, polityczną awanturę. Strzępka dyrekcję w końcu straciła, ale z powodu konfliktu personalnego ze znaczną częścią zespołu. Niedawno resort kultury rozstrzygnął konkurs na kierownictwo Starego Teatru w Krakowie. Nowa dyrektorka Dorota Ignatjew i zwłaszcza dyrektor artystyczny Jakub Skrzywanek to ludzie wojującej lewicy, preferujący teatr zaangażowany, publicystyczny.

Wśród krążących nazwisk ewentualnych następców Englerta są różne postaci. Ale widzę tam sporo chętnych do tego, aby narodową scenę zaprząc do kolejnej progresywnej krucjaty. Wśród propozycji ekipy Ignatjew–Skrzywanek mamy, jak niegdyś w ofercie Strzępki, dużą obecność tematów ideologicznych, od ekologii po agendę LGBT. Czy z Narodowym ma być podobnie?

Oczywiście, obawy zespołu Narodowego dotyczą różnych kwestii. Englert to człowiek o wielkim autorytecie, wychowawca większości tam zatrudnionych. Ale też to teatr z dużym zespołem. Pojawiły się obawy, że nowa dyrekcja miałaby zapewnić oszczędności, także redukcje etatów. Tą drogą posuwała się Strzępka. A przecież wiadomo, że obóz Tuska uwielbia artystów, ale nie lubi im płacić.

Czyj jest teatr

Przy okazji dyskusji o Narodowym pojawiły się głosy ujawniające nowe tendencje. Na łamach liberalno-lewicowego „Dwutygodnika” reżyser Tomasz Cyz przekonuje nas, że za Englerta narodowa scena wcale nie była taka świetna, że kolejne premiery nie elektryzowały publiczności. Mam na ten temat inne zdanie. Jego uzasadnienie wymaga oddzielnego tekstu.

W tym artykule znalazł się jednak ciekawy fragment: „W myśl tego (przypomnę: demokratycznego) systemu Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego sprawuje nadzór organizacyjny nad podległymi sobie instytucjami. W tym – Teatrem Narodowym. I to Ministerstwu Kultury – nie pracownikom Teatru Narodowego – przysługuje prawo do podejmowania decyzji w kwestiach zarządczych teatru, choć oczywiście (także w myśl ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej) pracownicy żywo uczestniczą w tym procesie. Dlatego też to nie członkowie zespołu Teatru Narodowego – jego pracownice i pracownicy – są (z całym szacunkiem) właścicielami Teatru Narodowego. Jest nim naród, obywatele, mający prawo w wyborach powszechnych głosować w zgodzie z własnym sumieniem”.

Przecież przez osiem ostatnich lat przekonywano nas do czegoś dokładnie przeciwnego. Politycy i urzędnicy, szczególnie ze szczebla centralnego, gdy próbowali jakichkolwiek korekt, choćby personalnych, w teatrach, byli opisywani jako uzurpatorzy. To zespoły artystyczne miały decydować o wszystkim. Czy ten głos to zapowiedź, że ta zasada zostanie odwrócona o 180 stopni? Tomasz Cyz nie jest rzecz jasna politykiem, nie reprezentuje też żadnego urzędu. Jest artystą i skądinąd mężem ostatniej dyrektorki Teatru Telewizji w TVP za czasów PiS. Być może więc reprezentuje tylko siebie. Ale „Dwutygodnik”, publikując jego głos, traktuje go najwyraźniej jako poważny. Czy usłyszymy podobne wypowiedzi władzy?

Czytaj więcej

„Wracamy do Przodownika”: Dobre żarty z piwnicy

Oczywiście, kiedy protestują czołowi polscy aktorzy, a takich jest w Narodowym sporo, możliwy jest wciąż kompromis. Choć na razie minister na list nie odpowiedziała, a rządowy PAP nawet go nie zamieścił. Ja reprezentuję pogląd być może niepopularny. Uważam, że Jan Englert jako wielki artysta ma prawo zdecydowania, kiedy zechce odejść – na swoich warunkach. Narodowy działa tak, jak działać powinien. I podkreślę to mocno, jest wciąż gwarancją przynajmniej estetycznego, a czasem ideowego pluralizmu.

Z kolei Robert Kostro zasługiwał na poważne potraktowanie. Nie tak dawno rozżalony na prawicę Paweł Machcewicz nazwał go „współtwórcą pisowskiej polityki historycznej”. Ale nieprawicowi sygnatariusze listu do premiera piszą o „mądrym i wyważonym promowaniu polskiej historii”. Czy cięcie równo z trawą wszystkich głów, które nie są do końca „nasze”, to żelazna zasada resortu kultury? I kto ją wymyślił? Bo chyba nie minister Wróblewska.

Polska polityka została całkowicie zdominowana przez temat powodzi. Premier Donald Tusk zamieszkał na Dolnym Śląsku, poświęcając się prowadzeniu kolejnych zebrań sztabu kryzysowego. Nie tylko Jackowi Żakowskiemu (choć to głos szczególnie zaskakujący) rozliczanie funkcjonariuszy państwa na oczach całej Polski skojarzyło się z obyczajami państwa autorytarnego, np. Rosji Władimira Putina.

Polityka czasu kataklizmu nie przestała być ostra, bezwzględna, oparta na oskarżeniach. Z pewnością można mówić o lawinie błędów państwa, a więc rządzących. Samo pytanie o spóźnienie premiera w komunikowaniu zagrożenia jest wciąż powtarzane – przez polityków opozycji i opozycyjne media. I można przynajmniej niektóre z tych błędów zrozumieć. Państwo nie trwa przecież w nieustającej gotowości na klęski żywiołowe tych rozmiarów. Zarazem krytyka pojawić się musiała. Możliwe, że przesadna, gdyż w Polsce od dawna nie mówi się o niczym inaczej niż wielkimi literami.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem