Piotr Zaremba: Czy wyborca ci wszystko wybaczy

Donald Tusk zdaje się wierzyć, że nienawiść do PiS i rozliczanie poprzedników wystarczą, by utrzymać głosy elektoratu. Czy ma rację? Tego właśnie się dowiemy w nowym sezonie politycznym.

Publikacja: 30.08.2024 17:00

Donald Tusk z uczestnikami Campusu Polska Przyszłości, 23 sierpnia 2024 r. Ogłosił im m.in., że w te

Donald Tusk z uczestnikami Campusu Polska Przyszłości, 23 sierpnia 2024 r. Ogłosił im m.in., że w tej kadencji nie będzie większości dla legalnej aborcji. Ile jeszcze odwołanych obietnic zniosą wyborcy koalicji?

Foto: Jacek Słomion/REPORTER

Jeśli założyć, że początkiem nowego sezonu politycznego jest 1 września, ostatni tydzień stał się jego znamienną zapowiedzią. Zaczął się od Campusu Polska Przyszłości, dorocznej imprezy skrzykiwanej w Olsztynie przez Rafała Trzaskowskiego, prezydenta Warszawy i wiceprzewodniczącego PO.

Niektórzy prawicowi komentatorzy zauważają z żalem, że ich strona sceny politycznej nie jest w stanie wykreować niczego na podobną skalę. Wrażenie wywołane tłumami młodych ludzi, którzy doznają komfortu spotkania z liderami nowej koalicji, a ci grzecznie prowadzą z nimi dysputy, jest pewnie zyskiem. Choć niewykluczone, że przecenianym. Goście na Campusie są czujnie prześwietlani. Zwykli młodzi ludzie, niereprezentujący bliskich władzy organizacji, raczej się tam nie prześlizną. W tym sensie nie jest to polityczny odpowiednik popkulturowych zlotów typu polskiego Woodstocku. Nie wykluczam, że wielu młodych ludzi nawet nie wie, że coś takiego się odbywa. Co najwyżej wychwytują kątem oka jakieś migawki.

Akurat ten Campus ma jednak znamienny finał. Donald Tusk przekonywał na nim młodzież, że nie ma szans na depenalizację w tej kadencji aborcji. Bronił też tezy o konieczności obrony polskiej granicy wschodniej przed najazdem organizowanym przez Łukaszenkę. I nawet dostał owacje, ku zgorszeniu lewicowych zwolenników otwarcia granic Polski dla każdego, kto chce je przekroczyć.

Osłodził przeważnie progresywnej publice gorzkie pigułki zachwytami nad jej pokoleniem jako nadzieją Polski. Z kolei Rafał Trzaskowski, bagatelizując problem niemieckiego wpływu na polską i unijną politykę, zaoferował widowni megalomańskie przekonanie, że to Polska dyktuje warunki czy nawet modeluje politykę Unii Europejskiej.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Polski przekaz historyczny jest niewygodny dla Niemiec i europejskich elit

Hejt na Campusie

To wszystko zostało jednak przyćmione wrzuconym niebacznie do sieci obrazkiem młodzieży gibającej się na wieczornej dyskotece przy piosence z refrenem: „Śmiecie pisowskie wyp… z Polski. J...ć PiS”. Wszystko to pod patronatem rządowych „didżejów”, ministrów Sławomira Nitrasa i Adama Szłapki. Internauci z upodobaniem zderzali ten groteskowy epizod z wcześniejszym o kilka godzin panelem, w którym zatroskani politycy i celebryci radzili nad strasznym zjawiskiem hejtu. Można zaryzykować twierdzenie, że te harce z inwektywami na ustach, bronione przez Tuska, a przez europosła Lewicy Krzysztofa Śmiszka uznane za „wartość kulturową”, lepiej oddawały naturę polskiej polityki niż napuszone debaty.

Logicznym zakończeniem tego tygodnia powinna być zatem decyzja Państwowej Komisji Wyborczej o odebraniu Prawu i Sprawiedliwości przynajmniej części wyborczej subwencji (piszę to przed werdyktem). Tu zresztą także Campus Polska odgrywa pewną rolę, gdyż broniący się przed oskarżeniami o prowadzenie kampanii za pomocą nieprzeznaczonych na to funduszy, politycy prawicy wskazują na show Trzaskowskiego podczas wyborczego lata 2023. Spektakl z udziałem czołowych polityków Koalicji Obywatelskiej był przecież finansowany z pieniędzy publicznych (samorządowych), a co gorsza także i zagranicznych. Ówczesny marszałek Senatu Tomasz Grodzki instruował tam wprost, na których kandydatów do tej izby warto by oddać głosy.

Praktyki manipulowania publicznymi środkami przez PiS po to, aby wygrać wybory, są bezdyskusyjne. Czy inne komitety wyborcze powinny być zwolnione z odpowiedzialności, gdy robiły to samo, choć na mniejszą skalę? To pytanie retoryczne. Nawet jeśli utrata budżetowych pieniędzy jako kara wydaje się zasłużona, to przecież mamy do czynienia z wielką akcją rozliczania i represjonowania opozycji. Naciski na PKW ze strony koalicji rządowej należy czytać na tle owych mitycznych „100 miliardów”, które PiS miał „ukraść Polakom” według słów Donalda Tuska. Skąd taka akurat suma, jak premier ją wyliczył? Próżno pytać. Uznał on propagandową, ale i administracyjno-sądową rozprawę z opozycją za główny instrument rządzenia. Zrobił to zaraz po wyborczym zwycięstwie. W tym sensie nowy sezon polityczny nie będzie się różnił od starego.

Donalda Tuska powody do niepokoju

Coś odróżni jednak nowy sezon od starego. Ostatni sondaż Instytutu Badań Pollster dla „Super Expressu” pokazał, że już 62 proc. Polaków uznaje winę nowej koalicji: nie wypełnia obietnic wyborczych. Na początku sierpnia niezadowolonych z tego powodu było 53,5 proc. Część z nich to naturalnie wyborcy PiS i Konfederacji, ale są wśród nich także zwolennicy partii koalicyjnych.

Zdaje się, że waga tych sygnałów dotarła wreszcie do liderów nowej parlamentarnej większości. Media, nawet te gotowe Tuskowi wiele wybaczyć, są zmuszone czasem dokonywać zestawień wyborczych zapowiedzi z ich realizacjami. Sprzyja temu wyjątkowy tupet zwycięzców z 15 października w składaniu obietnic najbardziej ryzykownych.

Rej wodził tu sam Donald Tusk. Wciąż pokazuje nam się czasem obecnego premiera opowiadającego ze swadą w kampanii, jak to „na pytanie pewnej dziennikarki” obiecał, że benzyna może być po 5,19 zł za litr. On wie, jak to zrobić, i z pewnością zrobi. Po co było aż tak szarżować? Czy wynikało to z wiary, że pisowskiego smoka nie da się zabić normalną dysputą kampanijną? Czy z cech nowego premiera, który zaczął wierzyć, że może wszystko? W każdym razie ceny paliw nawet się nie zbliżają do tej zapowiedzi, a urzędnicy Tuska teraz już wiedzą, że to nie rząd te ceny ustala.

Zarazem sondaże partyjne są wciąż zbliżone do tych z ostatnich wyborów. Poza może jednym sondażem (także Pollsteru), z którego liderzy PSL dowiedzieli się nagle, że jeśli nie pójdą razem z Polską 2050, dostaną niespełna 2 proc., co wygląda mało wiarygodnie. Ale nawet te normalne wyniki dają powody do niepokoju. W wyborach samorządowych (do sejmików wojewódzkich) zsumowane poparcie dla koalicyjnych podmiotów to zaledwie 50,27 proc. – wobec 53,71 w wyborach parlamentarnych. Gdyby tylko PiS był w stanie dogadać się z Konfederacją, siedziałby już obecnej koalicji na ogonie.

Inny spektakularny przykład: Tusk zapowiadał w najbardziej kategorycznych słowach, że skończy z drożyzną. Tymczasem ceny energii czy wody szybują w górę. Politycy nowej koalicji tłumaczą, że to wina PiS, bo nie poczynił w porę stosownych zmian w systemie energetycznym. Może w tych objaśnieniach jest jakaś racja. Tyle że poetyka polskiej polityki bardzo osłabia ich siłę. Bo za rządów Zjednoczonej Prawicy winny był w retoryce opozycji zawsze rząd, nawet gdy powoływał się, jak w przypadku inflacji, na zjawiska światowe i na wojnę za naszą granicą. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Ludowiec, państwowiec, tygrys

Bilans niepowodzeń koalicji

Ludzie, którzy zadają sobie trud wgłębiania się w politykę, rozumieją, że polikwidowano rozmaite osłony, owe mityczne tarcze. Skasowano je, bo budżet tego nie wytrzymywał. To daje PiS-owi okazję do sformułowania generalnej tezy. „Kiedy my rządzimy, są pieniądze. Kiedy rządzą oni, natychmiast zaczyna ich brakować”. Pojawiają się pierwsze sygnały majstrowania nowego rządu przy 800+. Może i nowa koalicja, gdyby była powściągliwsza w obietnicach, potrafiłaby przekonać, że hasło „Nic co dane, nie zostanie zabrane” doprasza się ograniczeń. Ale tak ochoczo weszła w logikę licytacji w rozdawnictwie, że dziś trudno jej się tłumaczyć z cięć. Jej ministrowie mogą zapewniać, że to poprzedni rząd rozłożył budżet. Tylko że oni sami powiększyli deficyt o kolejne 20 mld.

Recepta Donalda Tuska jest wciąż prosta: fundować Polsce rewię nieustających rozliczeń poprzedniej władzy. Więc w takt apeli Romana Giertycha zamyka się, a przynajmniej próbuje zamknąć ludzi PiS, wszyscy piszą na wyścigi doniesienia do prokuratury. Udało się: pierwszy urzędnik z pisowskich czasów, były prezes Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych Michał Kuczmierowski, jest bohaterem listu gończego. Nawet spółki Skarbu Państwa przejęte przez ludzi nowej władzy i mające na razie kiepskie wyniki mają się kojarzyć z nieustającymi audytami i oskarżeniami. PKP Cargo zwalnia kilka tysięcy ludzi? Sprawdźmy, czy poprzedni zarząd był gospodarny.  Wszystko to ma przykryć wchodzenie nowej władzy w buty starej. Obiecywała apolitycznych i kompetentnych ludzi w spółkach, a dobrze wiemy, kto w którym zarządzie jest z czyjego nadania. Kto reprezentuje KO, kto Polskę 2050, kto PSL, a kto Lewicę. Miało być tańsze państwo, w przeciwieństwie do pisowskiego „Bizancjum”, a ten rząd ma więcej ministrów i wiceministrów niż większość gabinetów w historii.

Tony śniętych ryb w rzekach i jeziorach za poprzedniej władzy ówczesna opozycja uznawała za następstwo głupoty i nieudolności rządu. Dziś, gdy sama jest u władzy, są tylko wypadkiem. Ta sama ekolożka Urszula Zielińska, która nie wierzyła, że winne są złote algi, dziś jako wiceminister środowiska ogłasza, że to one niszczą wodne ekosystemy, więc próbuje z nimi walczyć perhydrolem.

Nawet w rozliczeniach PiS-u kryją się – pomijając problem omijania, a czasem łamania prawa przez nową władzę – symptomy patologii. Zapowiadano odpolitycznienie wymiaru sprawiedliwości, po czym premier instruuje na platformie X prokuratorów, kto ma być kolejnym celem śledztwa. Tusk może pokładać nadzieję w podtrzymywaniu kulturowej nienawiści do PiS, w roli jej kustosza wyraźnie czuje się lepiej niż w kostiumie administratora. Ale czy to wystarczy, aby kandydat obozu władzy wygrał prezydenckie wybory w maju 2025 r.?

Walka o wyrazistość

Pierwsze pół roku tych rządów upłynęło pod znakiem bezwzględnej dominacji jednego szefa, premiera, pomimo koalicyjnego rządu. Symbolem tego stała się żenująca scena, kiedy to tuż przed wyborami samorządowymi Tusk polecił wojskowym tonem ministrowi obrony i liderowi PSL Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi przygotować w jeden weekend nowe zasady używania broni na granicy. Ludowiec był zmuszony poprosić o pomoc prezydenta Andrzeja Dudę, z którym ma dobre relacje.

Teraz Tusk poczuł się zmuszony odrobinę posunąć. Wobec pata w pracy nad kilkoma projektami ma zostać powołana Rada Koalicji. Receptą ma więc być więcej kolegialności. Czy to jednak wystarczy, aby nowa władza stała się bardziej efektywna? Co więcej, jesień ma przynieść jakieś nowe otwarcie, legislacyjną ofensywę.

W teorii to możliwe. Na razie można jednak odnieść wrażenie, że partie nowej koalicji osiągnęły stan partii niemieckich wchodzących w skład rządu Olafa Scholza. Spadek w sondażach popchnął każdą z nich: socjaldemokratów, Zielonych i liberałów do eskalowania własnych programów i tożsamości. Tyle że w Niemczech to się stało po kilku latach u władzy. U nas – znacznie szybciej. Wystarczy przyjrzeć się polskim sporom o reformę składki zdrowotnej i o tzw. zerowy kredyt mieszkaniowy.

W tym pierwszym konflikcie Szymon Hołownia, tak naprawdę niewiele różniący się programowo od partii Tuska, zaczął się wypowiadać skrajnie wolnorynkowym językiem Konfederacji, przedstawiając składkę zdrowotną jako narzędzie niszczenia drobnego biznesu. Autorytetem ekonomicznym dla Polski 2050 stał się nagle Ryszard Petru.

Z kolei w wojnie z zerowym kredytem mającym pośrednio skutkować wzrostem cen mieszkań, a więc korzyściami dla deweloperów i banków, kawałek swojej społecznej tożsamości zaczęła odzyskiwać Lewica, dopiero co skoncentrowana wyłącznie na ideologicznych wojnach o wolną aborcję i związki partnerskie, i jakby godząca się z perspektywą wchłonięcia jej przez Koalicję Obywatelską.

To by się nawet dobrze tłumaczyło, gdyby wcześniej, w pierwszych miesiącach u władzy, koalicja przeprowadziła błyskotliwą i zgodną ofensywę legislacyjną. Nic takiego nie miało miejsca. Nawet to, co uchwalono, było ułomne – jak mocno zredukowana renta wdowia, pomysł Lewicy. Ale co najważniejsze, ta dłubanina jest mało efektowna, ledwie zauważalna dla ludzi. Co miałoby być naprawdę widocznym nowym otwarciem? Postawienie na masowe społeczne budownictwo mieszkaniowe? Tu jednak pewnie zaraz się okaże, że resort finansów nie zdobędzie na taki program pieniędzy.

W ostateczności ta agenda będzie zależna od losów kolejnej kampanii: prezydenckiej. Jeśli Tusk nakłoni koalicjantów do poparcia już w pierwszej turze kandydata KO (ostatnio mówi się o nim samym w tej roli), pewnie kompromis programowy z nimi będzie łatwiejszy. To by jednak oznaczało ryzyko kompletnej już zatraty przez te partie własnej tożsamości. Ich stawka na odrębnych kandydatów będzie za to zaostrzać koalicyjne spory.

Na razie sygnały są sprzeczne. O ludowcach na przykład mówi się, że są dogadani z Tuskiem. Zarazem ich spór z większością koalicji o kwestie światopoglądowe wydaje się autentyczny. PSL coraz mocniej akcentuje własną tożsamość, jego politycy potrafią narzekać na przejętą przez nową władzę TVP, że jest „lewacka” i skazana przez Tuska na zniszczenie. Pytanie tylko, co jest na końcu tego sporu. Ze strony innych partii padają podejrzenia, że opór ludowców zelżałby za cenę dodatkowej teki ministerialnej czy szerszej obecności w spółkach Skarbu Państwa. A jednak Kosiniak-Kamysz pojechał na Campus bronić swojego podejścia do aborcji wobec wrogiego młodzieżowego tłumu.

Czytaj więcej

Marcin Napiórkowski: Liberałowie i lewica przegrywają swą niewiarą w potrzebę mitu

PiS w obliczu pęknięć

Jedno jest pewne: eskalowanie polityki rozliczeń uzależnia i wiąże dodatkowo koalicjantów z Tuskiem. Z kolei paradoksalnie jesień ma być do pewnego stopnia przełomem także dla atakowanego PiS-u. Pod koniec września ma się odbyć kongres tej partii, który wyłoni nowe władze i zmieni ich strukturę. Niejasne jest tylko, czy ta zmiana dotyczyć będzie samego prezesa. Kiedyś Jarosław Kaczyński czynił takie sugestie, teraz wysyła sprzeczne sygnały.

Pozwolił sobie na wstępne namaszczenie następcy. W wywiadzie dla Radia Maryja wskazał byłego szefa MON, a teraz szefa klubu parlamentarnego Mariusza Błaszczaka. Jest to zła wiadomość dla wszystkich, którzy marzyli o zasadniczej zmianie wizerunkowej partii. Prawda, Błaszczak sprawnie kierował resortem obrony, nie wplątał się w żaden skandal, ale jest bezbarwny i mało samodzielny. Przemawia partyjnymi przekazami dnia. Nie sprawia wrażenia kogoś, kto umie porwać charyzmą tłumy.

Wygląda jednak na to, że te przymiarki do zmiany warty generują wewnętrzny konflikt, na razie skrywany, bo w mediach politycy Zjednoczonej Prawicy wciąż bronią się wzajemnie przed atakami obecnej władzy. Wiadomo jednak, że były premier Mateusz Morawiecki także szykuje się do walki o przywództwo w tym obozie. Prowadzi to do zaskakujących sytuacji.

Oto portal Onet zaatakował byłego premiera za rządowy program „Narodowa rezerwa amunicyjna” służący wybudowaniu fabryki produkującej amunicję. Onet twierdzi, że rząd pozbawił się wpływu na powołaną spółkę Polska Amunicja, a dopuszczone do niej trzy prywatne firmy nie miały w tym zakresie doświadczenia. Zarzuty nie brzmią przekonująco, co nie przeszkadza Tuskowi ostrzeliwać nimi w internecie swojego poprzednika. W PiS mówi się jednak, że ten temat został wypuszczony przez tych ludzi z partii, którzy stawiają na przywództwo Błaszczaka.

Gdyby tak było, bo może to tylko plotki, oznaczałoby to, że ostrzeliwany, zagrożony aresztowaniami i zagłodzeniem przez PKW obóz Kaczyńskiego jest na dokładkę nękany chorobą niszczącej wojny wewnętrznej. Że zwalczające się frakcje gotowe są dawać argumenty śmiertelnym wrogom w ramach zmagań z wewnątrzpartyjną konkurencją.

Z jądra PiS dochodzą też inne sygnały. Kaczyński ma być niezadowolony z realnych afer. Były szef RARS Michał Kuczmierowski był człowiekiem bliskim Morawieckiemu. Jeśli naprawdę korzystał z pośrednictwa firmy Red is Bad, handlującej tzw. patriotyczną odzieżą, kupując generatory dla Ukrainy pięć razy drożej, cień pada pośrednio i na dawnego szefa rządu. To jego ludzie występują dziś, co paradoksalne, obok polityków Suwerennej Polski, w roli sprawców prawdziwych kłopotów.

Czy problemy mogą się powiększyć? Powtórzony ostatnio pomysł Kaczyńskiego, aby kandydatem Zjednoczonej Prawicy na prezydenta był ktoś nieskażony udziałem w poprzednich rządach, wydaje się logiczny. Mówi się jednak, że Morawiecki zasmakował w myśli o starcie w tych wyborach i może to zrobić nawet obok oficjalnego kandydata Zjednoczonej Prawicy. Może te wieści to tylko efekt blefu Morawieckiego, a może nawet insynuacji przeciwników nigdy nielubianego przez partyjny aparat polityka. Równocześnie słychać, że były premier chciałby kandydować na szefa Partii Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (po Giorgii Meloni), a do tego przecież potrzebuje PiS-u.

Dla oblężonej twierdzy, jaką staje się ten obóz, jedynym logicznym postępowaniem wydaje się zwarcie szeregów. Na to się jednak nie zanosi. Są inne pytania. Co zrobi ze swoją dawną popularnością marginalizowana dziś w następstwie wojen wewnątrzpartyjnych w Małopolsce Beata Szydło? PiS czeka też rozstrzygnięcie dylematu, na ile uwzględniać w typowaniu kandydata na prezydenta szanse na dogadanie się w drugiej turze z Konfederacją. Z tej perspektywy najlepszy byłby prezes IPN Karol Nawrocki.

Nie jest on jednak politykiem partyjnym, nie przetestowano jego zdolności porywania tłumów. Dlatego wciąż mówi się, że za plecami kandydatów z przytaczanej w mediach listy (poza Nawrockim są na niej poseł Zbigniew Bogucki i europoseł Tobiasz Bocheński) ukrywa się ktoś jeszcze – z obrzeży polityki. A może wbrew swoim obecnym kanonom Kaczyński postawi jednak na wypróbowanego partyjnego towarzysza? I tu miałby wypaść na koniec z zanadrza prezesa Mariusz Błaszczak? Ale w takim razie porażka zostanie od razu przesądzona.

PiS do silnej presji zewnętrznej dodaje sygnały autodestrukcji. Jeśli coś stwarza mu szansę, to kiepskie rządy obecnej koalicji. Poza wewnętrznymi sporami w jej łonie lista jej pomysłów jest uboga, a chaos w finansach realny. Narzeka na to już nawet „Gazeta Wyborcza”. Tyle że Tusk jest przekonany o sile polaryzacji. Wyborcy mają wybaczać swoim to, czego nie wybaczą obcym. Czy premier ma w tej sprawie rację? Tego się właśnie dowiemy w nowym politycznym sezonie.

Jeśli założyć, że początkiem nowego sezonu politycznego jest 1 września, ostatni tydzień stał się jego znamienną zapowiedzią. Zaczął się od Campusu Polska Przyszłości, dorocznej imprezy skrzykiwanej w Olsztynie przez Rafała Trzaskowskiego, prezydenta Warszawy i wiceprzewodniczącego PO.

Niektórzy prawicowi komentatorzy zauważają z żalem, że ich strona sceny politycznej nie jest w stanie wykreować niczego na podobną skalę. Wrażenie wywołane tłumami młodych ludzi, którzy doznają komfortu spotkania z liderami nowej koalicji, a ci grzecznie prowadzą z nimi dysputy, jest pewnie zyskiem. Choć niewykluczone, że przecenianym. Goście na Campusie są czujnie prześwietlani. Zwykli młodzi ludzie, niereprezentujący bliskich władzy organizacji, raczej się tam nie prześlizną. W tym sensie nie jest to polityczny odpowiednik popkulturowych zlotów typu polskiego Woodstocku. Nie wykluczam, że wielu młodych ludzi nawet nie wie, że coś takiego się odbywa. Co najwyżej wychwytują kątem oka jakieś migawki.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi