Jeśli założyć, że początkiem nowego sezonu politycznego jest 1 września, ostatni tydzień stał się jego znamienną zapowiedzią. Zaczął się od Campusu Polska Przyszłości, dorocznej imprezy skrzykiwanej w Olsztynie przez Rafała Trzaskowskiego, prezydenta Warszawy i wiceprzewodniczącego PO.
Niektórzy prawicowi komentatorzy zauważają z żalem, że ich strona sceny politycznej nie jest w stanie wykreować niczego na podobną skalę. Wrażenie wywołane tłumami młodych ludzi, którzy doznają komfortu spotkania z liderami nowej koalicji, a ci grzecznie prowadzą z nimi dysputy, jest pewnie zyskiem. Choć niewykluczone, że przecenianym. Goście na Campusie są czujnie prześwietlani. Zwykli młodzi ludzie, niereprezentujący bliskich władzy organizacji, raczej się tam nie prześlizną. W tym sensie nie jest to polityczny odpowiednik popkulturowych zlotów typu polskiego Woodstocku. Nie wykluczam, że wielu młodych ludzi nawet nie wie, że coś takiego się odbywa. Co najwyżej wychwytują kątem oka jakieś migawki.
Akurat ten Campus ma jednak znamienny finał. Donald Tusk przekonywał na nim młodzież, że nie ma szans na depenalizację w tej kadencji aborcji. Bronił też tezy o konieczności obrony polskiej granicy wschodniej przed najazdem organizowanym przez Łukaszenkę. I nawet dostał owacje, ku zgorszeniu lewicowych zwolenników otwarcia granic Polski dla każdego, kto chce je przekroczyć.
Osłodził przeważnie progresywnej publice gorzkie pigułki zachwytami nad jej pokoleniem jako nadzieją Polski. Z kolei Rafał Trzaskowski, bagatelizując problem niemieckiego wpływu na polską i unijną politykę, zaoferował widowni megalomańskie przekonanie, że to Polska dyktuje warunki czy nawet modeluje politykę Unii Europejskiej.
Czytaj więcej
Polski przekaz o historii jest z tak wielu powodów niewygodny dla Niemiec i kosmopolitycznych europejskich elit, że we frontalnym ataku wygrać nie możemy. W tych bataliach zawsze będziemy strzelać z pistolecików na wodę. Nie zwalnia to nas z dawania świadectwa.