Jedenaście gwiazdek

Co zrobić, abyśmy mimo różnic mogli ze sobą rozmawiać? Proponowałbym, żebyśmy przestali się obrażać i pozbawiać godności. W ostatnich latach winy nie rozkładają się tu po równo.

Publikacja: 30.08.2024 17:00

Jedenaście gwiazdek

Foto: Slowlifetrader/AdobeStock

Lato to w Polsce nie tylko sezon ogórkowy, to także okres wzmożonych sporów o słowa. Latem 2024 r. dyskutujemy o tym, czy psy zdychają, czy umierają, wiosną i latem 2022 r. spieraliśmy się o przyimek przed nazwą „Ukraina”, latem 2020 r. rozgorzał spór o słowo „Murzyn” (w dwóch z tych dyskusji brałem czynny udział, o czym niżej). Oczywiście użytkownicy i użytkowniczki języka spierają się o słowa przez cały rok i przez 100 lat, np. o feminatywy. (Wyróżniwszy w pierwszym akapicie dwa rodzaje gramatyczne, pozwolę sobie dalej używać maskulinum generycznego, włączając w jego odniesienie wszystkie tożsamości płciowe, także niebinarne. W ten sposób chciałbym okazać choć trochę szacunku wszystkim stronom sporu, a jednocześnie pozostać wiernym standardom redakcyjnym).

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Czy wyborca ci wszystko wybaczy

Co to jest tradycja?

Język się zmienia, mówiący reagują na te zmiany, publicznie je popierają i przyspieszają albo kontestują i próbują powstrzymać. Zazwyczaj uczestnicy takich sporów odwołują się do tradycji. Tradycja w rozumieniu absolutnym, statycznym to wszystko, co za nami, inaczej dziedzictwo albo dokładniej: ta część dziedzictwa, którą znamy. W bliższym mi rozumieniu dynamicznym tradycja to „łachy i wyspy świadomości w bezrefleksyjnie płynącej rzece dziedzictwa” (za Romanem Zimandem). Kolejne pokolenia, a także poszczególne grupy czy ludzie w ramach tego samego pokolenia kształtują tradycję, wydobywając zapomniane elementy dziedzictwa, usuwając w cień inne. Oczywiście zawsze powinien zostać wspólny rdzeń tradycji, tylko co do niego należy?

Jeśli chodzi o tradycję językową, mogę doradzić sprawdzanie w tekstach, nie tylko w wyszukiwarce internetowej, nie tylko w ostatnich latach, ale w wiarygodniejszych korpusach językowych. Korpusy to zrównoważone zbiory tekstów, różnorodne ze względu na tematykę, poglądy, region i płeć autorów i inne możliwe do wyważenia parametry.

Gdyby ktoś mnie zapytał, czy pies zdycha, czy umiera, przypomniałbym sobie najpierw słownik Lindego: „Zdycha bydło, ptastwo ryby abo zły jakiś człowiek”. Ale potem dowiedziałbym się z korpusu, że od kilkudziesięciu lat koty, psy i inne zwierzęta w polskich tekstach także umierają, nie tylko u Konwickiego, Huellego, Myśliwskiego, Rymkiewicza, Kubiaka, Szymborskiej, i nie są to wyszukane figury retoryczne. Wśród połączeń wyrazowych w haśle „umierać” w Wielkim słowniku języka polskiego PAN (wsjp.pl) są m.in. ptaki. Do tradycji należy zatem nie tylko Linde, lecz także ostatnie kilkadziesiąt lat. Dalej cofać się nie warto, choć w „Rozmyślaniu przemyskim” (XV wiek) znajdziemy „Czcienie o dziecięciu, ktore sie swaliło z skały i zdechło, a to miły Jesus wskrzesił z martwych”.

Czasowniki „umrzeć” i „zdechnąć” odnosiły się kiedyś oba do wszystkich istot, tylko ten drugi zwracał uwagę na somatyczną stronę śmierci, na ostatni „dech”. Nie namawiam jednak, by je dziś rehabilitować. Oprócz niejednoznacznej tradycji na zmiany językowe wpływa w większym stopniu niż kiedyś globalizacja. W języku angielskim jest jeden czasownik „to die”, jego synonimy pogardliwe i żartobliwe także odnoszą się do ludzi i wszystkich zwierząt: psów i pcheł w ich sierści (podobnie jest w większości języków).

Szanuję przyzwyczajenia językowe profesora Bralczyka w sprawie zdychania psów i stanowczo potępiam sieciowy hejt, jaki rozpętali niektórzy obrońcy prawa do „umierania” dla swoich psów i kotów, znacznie rzadziej jednak – dla pcheł. Nie nazywam hejtem każdej krytyki, tylko komentarze obraźliwe i nienawistne, np. takie, że „mój piesek umrze, a X zdechnie”. Jednak sam odwołuję się pod tym względem do innej wizji tradycji – różnorodnej.

Tak jak w sprawie umierania, tak też w innych sporach językowych spojrzenie wstecz może zmienić bezpieczne poczucie tradycji. Połączenie „na Litwie” i „na Ukrainie” przeważają liczebnie nad odpowiednimi połączeniami z przyimkiem „w” dopiero od połowy XIX wieku, a jeszcze w Słowniku ortoepicznym Szobera (1938) zaleca się jako wzorcowe „w Litwie”.

Najgłośniejsza od lat rewolucja językowa słusznie odwołuje się do znacznie większego udziału feminatywów przed II wojną światową niż po niej, ale te proporcje nierzadko przedstawiane są zbyt optymistycznie. W parlamencie II Rzeczypospolitej były oczywiście posłanki i senatorki, ale o grupie mieszanej mówiono częściej „posłowie”, „mieszkańcy”, „Polacy”. Jestem od lat konsekwentnym zwolennikiem równości płci w słowniku, ale automatycznie powtarzane w tekstach „Polki i Polacy” (nieznane przed wojną) prowadzi do niejasności nie mniejszych niż maskulinum generyczne. Pewien polityk lubi straszyć wizją „wojny Polek i Polaków”, tzn. polsko-polskiej, ale nie wiadomo, kto z kim tu walczy.

Od kaleki do osoby z niepełnosprawnością

Czytelnicy mogą zapytać, jakim prawem zabieram głos, bo przecież to ja chciałem „zakazać słowa Murzyn”. Napisałem, że powinno zniknąć z języka publicznego, czyli z wiadomości prasowych, administracji, podręczników szkolnych. Moja opinia jest wciąż dostępna na stronie Rady Języka Polskiego, na początku była autorska, po kilku miesiącach została jednogłośnie zaakceptowana przez Radę.

To ja miałem rację, a nie polemiści powtarzający z dumą, że przecież nie mieliśmy kolonii, i hufce internetowych hejterów. W korpusach tekstów prasowych i forów internetowych (prawicy i lewicy) liczących miliardy słów liczebność słowa na M spadła do kilku wystąpień dziennie, i to nie w „Rzeczpospolitej”. Mniej więcej taką samą frekwencję ma np. słowo „pederasta” (w latach 60. ubiegłego wieku także stosowane jako neutralne w prasie). Oczywiście część ludzi, głównie starszych, będzie mówić i pisać „Murzyn”, czasem demonstracyjnie. Szwedzi, Norwegowie, Szwajcarzy także nie mieli kolonii, ale w ich językach określenia osób czarnoskórych zmieniały się w ramach globalnej refleksji. Ten globalny proces dotyczy wielu grup mniejszościowych. Najpierw zastąpiliśmy „kalekę” „inwalidą” (już nie tylko „wojennym”), potem „niepełnosprawnym”, a ostatnio coraz częściej określeniem „z niepełnosprawnością”. Oś gramatyczna zmian od rzeczownika do przymiotnika i wyrażenia przyimkowego jest typowa i globalna. Niektóre grupy mniejszościowe i dyskryminowane zachowują tradycyjne nazwy, oczyszczamy je tylko z krzywdzącej frazeologii; nie ma tu reguły. Nawet jeśli wrażliwość niektórych grup wydaje nam się szczególna, ma to zwykle uzasadnienie w dziedzictwie historycznej traumy. Nieraz publicznie polemizowałem z polskimi Afrykanami w sprawie pochodzenia i dziejów słów z rdzeniami „maur-/mor-/murz-” oraz „negr-/nig-”.

Dyskryminacja nie oznacza tu konkretnej polskiej winy (np. wobec niepełnosprawnych), tylko różne rodzaje wykluczenia społecznego. Nie ma więc powodów do wyrzutów sumienia, że nasi rodzice czy dziadkowie mówili „Murzyn” („pederasta”, „kaleka”). Jednak „sto lat za Murzynami” chluby nam nie przynosi (po sąsiedzku w Czechach mówi się „sto lat za małpami”).

Kluczowa jest tu opozycja między językiem prywatnym a publicznym. Jeśli wiemy, że ktoś nie życzy sobie być nazwanym X w rozmowie prywatnej, po prostu do niego tak nie mówimy. W tekstach publicznych (o nich pisałem w swojej opinii) nie możemy sprawdzić preferencji całej grupy, opieramy się na tym, co mówią lub piszą jej przedstawiciele. Wśród kobiet możemy znaleźć zwolenniczki i przeciwniczki feminatywów, wśród polskich Romów możemy znaleźć nielicznych obrońców słowa „Cygan”, ale wśród polskich czarnoskórych nie znajdziemy obrońców słowa na M.

Pan/pani, ty i wy

Spory o słowa są znacznie starsze niż złowroga etykietka „polityczna poprawność” (cokolwiek ona oznacza, bo kiedyś dla Wikipedii objawem politycznej poprawności było słowo „niepełnosprawny”). Sto lat temu spieraliśmy się o to, czy naszych sąsiadów i z przymusu obywateli wspólnego państwa nazywać Rusinami czy Ukraińcami. Administracja II RP lansowała pierwsze określenie wbrew woli zainteresowanych, która w końcu zwyciężyła, bo tak zwykle się dzieje. Spory toczyły się w prasie ogólnej i językoznawczej oraz w Sejmie, miały także tło globalne, podobne zmiany zaszły wcześniej w austriackiej niemczyźnie i innych językach, a i sami Ukraińcy jeszcze w XIX wieku nie byli tu zgodni.

W dziejach polszczyzny spieraliśmy się nie tylko o nazwy etniczne i nazwy żeńskie, także o to, jak się do siebie zwracać: „pan/pani”, „ty” czy „wy” (ten spór może wrócić, bo coraz trudniej nam żyć z tytułomanią). Sto lat temu nie było Facebooka, więc i agresji w sporach o język było mniej. Najwyższy stopień osiągnęła po zmianach w ortografii z 1936 r., kiedy to część przeciwników oskarżała reformatorów o obce wpływy, niszczenie narodowej tradycji (najwyraźniej w publicystyce Stanisława Cywińskiego i „Słowa” wileńskiego). Cieszę się, że reforma ogłoszona w tym roku, znacznie łagodniejsza niż ta z 1936 r., przynajmniej na razie nie budzi takich emocji, choć nie wszystkie zmiany są w pełni konsekwentne (żadna ortografia taka nie jest).

Czytaj więcej

Kataryna: Padło na Berka

Zgoda na synonimy

W tych sporach chodzi nie tylko o wizję nienaruszalnej tradycji. Problemem jest fakt, że ze słów robimy sobie totemy, pod którymi gotowiśmy stanąć do świętej wojny, zamiast obserwować, jak język się zmienia. Nieraz spotykamy opinie, że mówimy już różnymi językami. Metafora wspólnego języka (w opozycji do różnych języków) to w istocie zgoda na synonimię lub na wspólne odniesienie słów. Na to, że w zależności od sytuacji mówimy, że pies „umarł” lub „zdechł”, że wojna toczy się „w Ukrainie” lub „na Ukrainie”, że koleżanka z uczelni jest „profesorem” lub „profesorką”, że w wyborach głosują wszyscy „obywatele” albo „obywatelki i obywatele”. Tradycja (ale nie ta nienaruszalna) zostawia nam tu wybór. Granice tolerancji w języku publicznym wyznacza wrażliwość grup mniejszościowych i dyskryminowanych.

Powyższe przykłady ilustrują wybór synonimów bez istotnych różnic w opisie rzeczywistości. Ich uzgodnienie powinno być programem minimum społecznego konsensu językowego – „wspólnego języka”. Na przykład termin „aborcja” jeszcze w połowie lat 90. nie był uzgodniony w debacie, był wyklęty przez przeciwników „zabijania nienarodzonych”. Dziś nadal spieramy się o nową ustawę, ale już nie o słowo.

Często jednak słowo ogniskuje spór o rzeczywistość, o fakty. Nie wszyscy w Polsce zgodzą się na odniesienie słowa „tortury” w zarzutach PiS wobec postępowań sądowych, na wymienność czasowników „katastrofa” i „zamach” w Smoleńsku, rzeczowników „kobieta” i „mężczyzna” w odniesieniu do zawodników olimpijskich. To już nie są synonimy, a ten tekst nie jest o racjach politycznych, tylko o języku.

******** ***

Co zatem zrobić, abyśmy mimo różnic mogli ze sobą rozmawiać? Oprócz zgody na synonimię (tam, gdzie to możliwe) i uznania różnorodności tradycji proponowałbym jeszcze, żebyśmy przestali się obrażać i pozbawiać godności. W ostatnich latach winy nie rozkładają się tu po równo. Dehumanizacja przeciwnika dokonana na zimno słowami z zasobu słownika wyrazów obcych, pozbawianie go prawa do patriotyzmu i dobrych intencji, oskarżanie o zdradę są groźniejsze niż emocjonalne wulgaryzmy wykrzyczane na marszu. Ale te same wulgaryzmy są groźne, jeśli padają w bieżącej debacie, a profesorowie uniwersytetów zaczynają się nimi publicznie zachwycać. Każde „wyp…” skierowane do konkretnej osoby lub grupy jest zniewagą i nie zmienią tego racje w sporze lub ich brak. Dotyczy to także ośmiu gwiazdek, pod które jesienią 2023 r. Matylda Damięcka usiłowała podstawić inny tekst: „lubmy się”. Nie udało się, ale może przynajmniej się szanujmy (******** ***).

Nadszedł chyba czas na debatę o stanie języka publicznego z udziałem ludzi słowa: dziennikarzy, nauczycieli, filologów, prawników (płci obojga tak jak w wypadku wszystkich nazw w tym tekście). Językoznawca nie ma tu wcale większych praw niż inni uczestnicy debaty. Może natomiast przybliżyć kontekst i różnorodną tradycję.

Choć mam własny pogląd w sprawie odpowiedzialności za erupcję nienawiści w języku publicznym, staram się obiektywnie badać słowa i ich konteksty w korpusach (nie zdaję się na sztuczną inteligencję, sam odpowiadam za wnioski). Udostępniliśmy niedawno Korpus Współczesnego języka Polskiego (kwjp.pl), który obejmuje teksty od roku 2010. Zadaliśmy sobie wiele trudu, by włączyć do niego teksty różnorodne nie tylko tematycznie, by językowy obraz ostatnich lat odzwierciedlał perspektywę przeciętnej rodziny, której członkowie oglądali różne wiadomości i czytali różne gazety.

Gdyby doszło do takiej debaty, zachęcam do oparcia się na tekstach i deklaruję swój udział.

Profesor Marek Łaziński

Językoznawca z Uniwersytetu Warszawskiego, autor książek „O panach i paniach”, „Słownik zapożyczeń niemieckich w polszczyźnie”

Lato to w Polsce nie tylko sezon ogórkowy, to także okres wzmożonych sporów o słowa. Latem 2024 r. dyskutujemy o tym, czy psy zdychają, czy umierają, wiosną i latem 2022 r. spieraliśmy się o przyimek przed nazwą „Ukraina”, latem 2020 r. rozgorzał spór o słowo „Murzyn” (w dwóch z tych dyskusji brałem czynny udział, o czym niżej). Oczywiście użytkownicy i użytkowniczki języka spierają się o słowa przez cały rok i przez 100 lat, np. o feminatywy. (Wyróżniwszy w pierwszym akapicie dwa rodzaje gramatyczne, pozwolę sobie dalej używać maskulinum generycznego, włączając w jego odniesienie wszystkie tożsamości płciowe, także niebinarne. W ten sposób chciałbym okazać choć trochę szacunku wszystkim stronom sporu, a jednocześnie pozostać wiernym standardom redakcyjnym).

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi