Czas na rozwój Polski w UE bez POPIS-U

Przywództwo Koalicji Obywatelskiej uwierzyło w PiS-owską formułę, że wybory się wygrywa dzięki rozdawnictwu i mobilizacji nienawistników. Dotarliśmy do ściany, spalono już wszystko, co się da. Pojawi się za to potrzeba nowego podziału i identyfikacji, nowego sposobu na organizację życia wspólnoty.

Publikacja: 14.06.2024 10:00

Przez wiele lat ideologicznych wojen POPiS-u Polska sukcesu, optymizmu i zapału była gdzieś ukryta m

Przez wiele lat ideologicznych wojen POPiS-u Polska sukcesu, optymizmu i zapału była gdzieś ukryta między leniami a nienawistnikami, jak rzeka podziemna z pieśni Jacka Kaczmarskiego. Na zdjęciu: Jarosław Kaczyński (z lewej), Donald Tusk (z prawej), Tadeusz Mazowiecki (w tle)

Foto: Jacek Domiński/REPORTER

Przed wielu laty, z racji awarii samolotu, spędziłem dziewięć godzin, rozmawiając z Wołodią Bukowskim o polityce i jego doświadczeniach. Najbardziej utkwiła mi w pamięci jego relacja ze spotkań w Londynie w latach 70. z Adamem Michnikiem. Po wysłuchaniu opinii Michnika, o tym, jak okropni są Polacy w swej masie, jakie to niebezpieczeństwa tkwią w uwolnieniu nacjonalistycznej większości nienawidzącej socjalizmu, Wołodia spuentował rozmowę tak: „Adam, jak się boisz własnego narodu, nie bierz się do polityki”.

Czy jest to anegdota prawdziwa – nie wiem. Ale z pewnością jest trafna. Jednym z nieszczęść polityki wczesnych lat 90. był paniczny strach części polskiej elity politycznej przed Polakami. Stąd się brały i pedagogika wstydu i nieszczęsny pomysł na politykę Bronisława Geremka i Adama Michnika, by w jednej partii zmieścić lewicę, centrum i starannie wyselekcjonowane elementy prawicy. W ten sposób powstała Unia Demokratyczna, a potem Unia Wolności – komórki rakowe polskiej polityki, które nie pozwoliły wykształcić się prawdziwym partiom lewicowym, centrowym i prawicowym. Bowiem gdy poglądy na świat i uprawianie polityki według światopoglądowych wartości przestają dzielić, dzielić zaczyna co innego. I te zastępcze linie podziału stają się przekleństwem, bo tworzą podziały plemienne, według zasad wodzowskich, a nie według recept rozwojowych opartych na wartościach. Stosunek do grubej kreski i ogólnie pojętej przeszłości staje się ważniejszy od poglądów na gospodarkę czy organizację życia wspólnoty. Tylko w taki sposób w jednej partii mogli się znaleźć Jacek Kuroń i Leszek Balcerowicz, Marek Balicki i Aleksander Hall, Adam Michnik i Jan Maria Rokita. W ten sposób z innych partii, które od początku chciały być solidarnościową lewicą czy chadecją, wyssano życie i szanse rozwojowe. A potem już poszło. I dziś mamy do czynienia z dwoma wrogimi plemionami, które muszą nieustannie szukać zastępczych linii podziału, bo tylko coraz ostrzejsza polaryzacja utrzymuje oba obozy w ryzach, zmobilizowane i w poczuciu absolutnej racji po jednej czy drugiej stronie.

Czytaj więcej

Chantal Delsol: Niemcy powinny być najważniejszym krajem Unii

Kłótnie o rosyjską agenturę w Polsce osiągnęły apogeum absurdu

Oczywiście, nie jest tak, że wina leży po jednej stronie. Wszyscy pamiętamy zagrożenia dla demokracji, jakie stwarzała władza PiS, wprowadzanie systemu państwowej kleptokracji, niszczenie niezależnych instytucji demokratycznych. Rzecz w tym, że dziś doszliśmy do ściany z obu stron. W debacie POPiS-u został już tylko do rozegrania ostateczny argument: kim są zdrajcy i pachołki Rosji. Zabawę zaczął słabnący PiS z propagandowym serialem dokumentalnym „Reset” i próbą wyeliminowania liderów opozycji przez sejmową komisję ds. wpływów rosyjskich, która wedle pierwotnego projektu miała być sądem kapturowym, w którym najbardziej absurdalne oskarżenie przegłosowane przez sejmową większość miało eliminować z życia politycznego na wiele lat. Paradoksalnie te zamiary zmobilizowały opozycję i przyczyniły się do porażki PiS w wyborach 15 października 2023 r. Wydawać by się mogło, że temat został spalony, ale teraz pałeczkę przejął Donald Tusk oraz jego partia i śladem poprzedników pędzą do zagłady. Nie da się bowiem przekonać nikogo z drugiej strony sporu politycznego, że rząd, który najszybciej przekazał niezbędną pomoc Ukrainie w krytycznym momencie wojny z Rosją i przyznał uchodźcom ukraińskim niesłychane uprawnienia, był jednocześnie w całości złożony z agentów Putina. Opowiadanie takich banialuk prowadzi wprost do wniosku, że Putin nie chciał zająć Ukrainy szybko i sprawnie, tylko zależało mu na długiej i wyniszczającej obie strony wojnie. Wobec takiego przekazu żadne bardziej zniuansowane i prawdziwe zarzuty, jak te, że wiedząc o nadchodzącej wojnie, rząd Morawieckiego nie powinien zapraszać do Warszawy europejskich sojuszników Putina, nie mają sensu – sprawa została zredukowana do absurdu.

I choć niebezpieczeństwo lekceważenia rosyjskiej agentury, z pewnością obecnej we wszystkich dużych partiach, jest poważne, a obecny klimat polityczny będzie sprzyjał zamiataniu pod dywan partyjnych grzeszków po każdej stronie, to równocześnie dostrzegam w tej sytuacji paradoksalną szansę na oczyszczenie polskiej polityki z zatrutych owoców politycznych błędów początku lat 90., które ukształtowały zarówno Jarosława Kaczyńskiego, jak i Donalda Tuska. Ostrzeżenie Wołodii Bukowskiego „Jak się boisz swojego narodu, nie bierz się do polityki” straciło właśnie sens. Gdy obie największe partie odwołują się do najgorszych instynktów swoich elektoratów, ba, świadomie te najgorsze instynkty pielęgnują, budując zasieki i pola minowe wokół linii podziałów, a radykalne potępienie drugiej strony jest najlepszą drogą do sukcesu politycznego, strach przed Polakami jako całością traci na znaczeniu, bo nikt już nie myśli o Polakach jako całości. O ile bowiem obecna wojna plemienna nie zniszczy Polski jako takiej, uniemożliwiając jej rozsądne przygotowanie się do nadchodzącej wojny, o tyle trwale nie zniszczy wspólnoty, paliwo polaryzacyjne wedle starej formuły po prostu się wypali.

Dotarliśmy do ściany, spalono już wszystko, co się da, absurdalność zarzutów obu stron za chwilę zacznie Polaków po prostu śmieszyć. Pojawi się potrzeba nowego podziału, nowych identyfikacji, nowego sposobu na organizację życia wspólnoty. I pewne zarysy tego podziału zaczynają już się pojawiać. Jest to podział na tych, którzy wierzą w Polskę i Polaków, i tych, którzy uważają, że bez jakiegoś kagańca się nie obejdzie. Ten podział jest o tyle odświeżający, że w obecnym systemie politycznym wszystkie partie w Polaków i Polskę nie wierzą niezależnie od deklaracji. To zaś wytwarza potrzebę zbudowania reprezentacji politycznej tych, którzy uważają, że mimo wszystko jesteśmy perspektywicznym krajem i przedsiębiorczymi ludźmi, których jedynym ograniczeniem jest niewydolny system organizacji państwa przeżartego przez chorobę partyjniactwa i politycznej payoli (nielegalna praktyka płacenia lub inny sposób łapówkarstwa ze strony wytwórni płytowych w amerykańskim przemyśle muzycznym – red.) oraz brak wiary elit, że Polacy potrafią poradzić sobie sami.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Suwerenność informacyjna jest kluczowa dla funkcjonowania demokracji

Krzysztof Śmiszek otwarcie mówi, że Polska była, jest i będzie słaba

Najprościej jest z obecną lewicą – Lewica jako partia nie wierzy nie tylko w Polskę i Polaków, ale nawet w samych siebie. Wiceminister sprawiedliwości Krzysztof Śmiszek otwarcie mówi, że Polska była, jest i będzie słaba, a Bruksela jest niezbędna, by zmusić Polaków do zaakceptowania tego, czego zaakceptować nie chcą, bo ich Lewica nie potrafi przekonać. Owszem, jest kilku ciekawych polityków partii Razem, i pojawiła się niezmiernie ciekawa inicjatywa lewicy patriotycznej w postaci klubów Dwie Lewe Ręce (DLR), ale to wciąż margines polskiej polityki. Ton na Lewicy nadają liberalni członkowie elit – którzy ogłosili się Lewicą z przyczyn koniunkturalnych – jak niedobitki Nowoczesnej bądź historycznych w postaci pogrobowców komunizmu z Włodzimierzem Czarzastym na czele.

PSL ciągle nie może się przebić jako partia ogólnopolska, więc jest zakładnikiem antyrozwojowych potrzeb tej części polskiego rolnictwa, rozproszonego i nieefektywnego, która nie jest w stanie wytrzymać konkurencji bez ochrony państwa.

Najzabawniejsza jest sytuacja Konfederacji. Jej trzy człony wzajemnie się osłabiają, a żaden nie ma szans na samodzielność. W efekcie są oni wieczną partią puerylnej (forma reakcji histerycznej – red.) kontestacji wobec zdrowego rozsądku. A mający największy potencjał rozwojowy segment narodowy ciągle tkwi w paradoksach XIX wieku. Hasło „Polska dla Polaków” rozumiane jako wspólnota krwi zawsze było śmieszne wobec kulturowego dziedzictwa I Rzeczypospolitej. A powiedzenie, że Polakiem jest każdy, kto czuje się Polakiem, ciągle wykracza poza ich polityczny i intelektualny horyzont. W efekcie jest to partia wiecznego strachu nie tylko o próg wyborczy, ale też jako spadkobiercy obłędnego przekonania, że cały świat czyha na Polaków, których czystość krwi jest najważniejszym klejnotem polskości pożądanym i znienawidzonym przez tzw. obcych.

O Polsce 2050 nie sposób napisać w gruncie rzeczy nic konkretnego. Jest to typowa haszkowska Partia Umiarkowanego Postępu (W Granicach Prawa), która ogólnie chce dobrze, ale w szczegółach potrafi tylko powtórzyć po wójcie z „Rancza”: „Wiemy, jak to zrobić”. Jest to partia w obecnej polityce bardzo przydatna, bo pozwala umiarkowanej prawicy i centrum nie zmarnować głosu, opowiadając się po stronie demokracji, równocześnie nie głosując na Koalicję Obywatelską, która najwyraźniej nie odrobiła lekcji z nieudanych rządów 2007–2015, a równocześnie bardzo przesunęła się na lewo. Ale oprócz tej przydatnej w październiku 2023 roku swoistej obłości, po pół roku działalności parlamentarnej, nie sposób powiedzieć, o co im chodzi. Oczywiście Szymon Hołownia chce być prezydentem RP, ale jego najważniejsza pani minister – Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, dała się właśnie wrobić i została twarzą najgłupszej decyzji antyrozwojowej, czyli dopłat do używanych aut elektrycznych. W efekcie Polska 2050 została symbolem Polski jako składowiska europejskich śmieci – tym razem w formie zużytych baterii do elektryków. I nie zmienił tego koniunkturalny zwrot prorozwojowy na parę dni przed wyborami do europarlamentu, bo brakowało w tym i konkretów, i wiarygodności.

PiS i PO – dwie strony tej samej monety

Prawo i Sprawiedliwość, przy wszystkich swoich, lepszych i gorszych inicjatywach inwestycyjnych, pozostaje partią głęboko antyrozwojową. Po pierwsze dlatego, że uważa, iż Polska może przetrwać wyłącznie jako skansen. Po drugie dlatego, że Jarosław Kaczyński ufa tylko sobie i kontrolowanej przez siebie partii, więc w jego polityce niemożliwe jest uwolnienie energii Polaków i prawdziwa samorządność, czy to terytorialna, czy sektorowa. Każda organizacja gospodarcza czy kulturowa niezależna od partii jest dla PiS-u zagrożeniem, więc największym zadaniem państwa kontrolowanego przez partię jest zduszanie w zarodku wszelkich inicjatyw, które mogą partii zagrozić. Innymi słowy państwo ma przede wszystkim dbać o partię, by powiększać jej obszary kontroli, i zadbać, by nic nowego i nieznanego nie mogło się w społeczeństwie objawić. Jest to oczywiście z definicji postawa antyrozwojowa i antydemokratyczna, zwłaszcza gdy partia jest w zasadzie własnością jednego człowieka, który decyduje o wszystkim, a najbardziej lubi mieć wokół siebie ludzi umoczonych, a więc bezwzględnie zależnych…

Pod tym względem Koalicja Obywatelska od powrotu do polskiej polityki Donalda Tuska niewiele się różni. Właśnie z prywatnej firmy wywalono faceta za popieranie budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego, bo powiązany z partią udziałowiec, wyraził takie życzenie. Ohydna i głupia kampania medialna do Parlamentu Europejskiego powtarza à rebours przekaz PiS-u: wszyscy oprócz nas to zdrajcy. Tymczasem prawdziwych osiągnięć brak. Przywileje podatkowe dla branży beauty są groteskowym symbolem myślenia o państwie. Natomiast wszystkie istotne inwestycje prorozwojowe są albo wstrzymane, albo – pod naciskiem społecznym – skierowane do swoistej zamrażarki pod hasłem: owszem, zrobimy, ale inaczej i kiedy indziej. I rzecz jasna, jak wańka-wstańka pojawiają się publiczne obawy członków rządu, że gdy zainwestujemy w infrastrukturę, to zabraknie na zbrojenia lub służbę zdrowia. Tak jakby rząd ciągle nie przyjął do wiadomości, że inwestycje w infrastrukturę przy posiadaniu własnej waluty wcale nie muszą powodować hiperinflacji. Duch Balcerowicza i jego przedpotopowego liberalizmu ciągle unosi się nad rządowymi elitami, choć przecież jego sposób transformacji przyniósł niewyobrażalne szkody społeczne. Sądząc z posunięć rządu, sukces gospodarczy wydaje się im bardziej pochodną dobrych relacji z Unią Europejską niż wiarą w możliwości rozwojowe kraju, któremu przewodzą. Najgorsze zaś jest to, że przywództwo Koalicji najwyraźniej uwierzyło w PiS-owską formułę, że wybory się wygrywa dzięki rozdawnictwu i mobilizacji nienawistników. Uśmiechnięta Polska w szybkim tempie zmierza do karykatury.

Czytaj więcej

Apokalipsa zacznie się na Podlasiu

Czas skończyć z POPIS-EM – zarówno w kraju, jak i w Unii Europejskiej

Tymczasem w odróżnieniu od politycznych elit bardzo wielu rodaków, których znam, ma głębokie przekonanie, że jeśli tylko znajdą się we właściwym pokoju, to sobie poradzą. Problemem nie jest odniesienie sukcesu wśród międzynarodowych rekinów branży, problemem jest, jak się znaleźć w ich towarzystwie. Bo państwo polskie właściwie nic w tej sprawie nie robi, a na pewno nie robi systemowo. I od wielu lat, jeśli komukolwiek pomaga, to osobom wyłącznie z własnego kręgu politycznego, niekoniecznie, jak wiadomo, najzdolniejszym. Tymczasem sukces gospodarczy Polski, o którym tak pięknie i przekonująco pisze i opowiada prof. Marcin Piątkowski, sprawił, że pojawiła się cała warstwa społeczna, dla której najważniejszy jest rozwój Polski, a mniej ważne jest, kto nami rządzi, byle pomagał, zamiast przeszkadzać. Rozwój Polski zapewnia bowiem im i ich bliskim szanse awansu i możliwości spełniania marzeń. Rozwój Polski, a nie ten czy inny polityk, który uważa, że bez payoli nie ma możliwości rządzenia.

Ten dalszy rozwój Polski wymaga skoku inwestycyjnego, który pozwoli Polsce zachować status atrakcyjnego partnera gospodarczego mimo rosnących kosztów pracy związanych z bogaceniem się społeczeństwa. Wymaga też myślenia długofalowego, a nie od wyborów do wyborów. Wymaga państwa, które wierzy w swoich obywateli i ich kompetencje niezależnie od ich przekonań w kwestii aborcji, krzyża w urzędzie czy miejsca zamieszkania. Wymaga państwa, które aktywnie będzie znosić różnice w poziomie życia i sprawności infrastruktury między wielkimi miastami a resztą kraju.

Ta warstwa społeczna nie ma swojej reprezentacji politycznej, a że natura nie znosi próżni, taka reprezentacja musi się pojawić. Zapewne w formie, która do tej pory była najskuteczniejszym sposobem tworzenia nowych partii, czyli poprzez start silnej osobowości w wyborach prezydenckich.

Proszę mi tylko nie mówić, że w trzydziestu kilku milionowym narodzie nie ma takich ludzi i jesteśmy skazani na wybór między intelektualną wydmuszką, taką jak Rafał Trzaskowski, czy ideologicznym i politycznym niewolnikiem Jarosława Kaczyńskiego, bo tym będzie kandydat PiS-u namaszczony do startu przez opętanego władzą satrapę z Żoliborza.

Kto będzie posłańcem wielkiej zmiany? Nie wiem i sam jestem ciekawy. Przez wiele lat ideologicznych wojen POPiS-u Polska sukcesu, optymizmu i zapału była gdzieś ukryta między leniami a nienawistnikami, jak rzeka podziemna z pieśni Jacka Kaczmarskiego. Czuję, że nadchodzi moment, gdy wybije na powierzchnię i zmiecie niedowiarków, minimalistów i oportunistów, dla których polityka, to posady i walka z przeciwnikami, a nie budowanie nowej Polski. Czas na nową wersję bon motu Wołodii Bukowskiego: „Jeśli nie wierzysz w Polskę i Polaków – zmiataj z polskiej polityki”. Czas na rozwój bez kompleksów, na wizję, strategię i odważne planowanie naszej przyszłości. Czas na: Rozwój bez POPiS-u.

Kup e-book „Unia Europejska w przededniu Brexitu”

Przed wielu laty, z racji awarii samolotu, spędziłem dziewięć godzin, rozmawiając z Wołodią Bukowskim o polityce i jego doświadczeniach. Najbardziej utkwiła mi w pamięci jego relacja ze spotkań w Londynie w latach 70. z Adamem Michnikiem. Po wysłuchaniu opinii Michnika, o tym, jak okropni są Polacy w swej masie, jakie to niebezpieczeństwa tkwią w uwolnieniu nacjonalistycznej większości nienawidzącej socjalizmu, Wołodia spuentował rozmowę tak: „Adam, jak się boisz własnego narodu, nie bierz się do polityki”.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi