Walka o szafranowy elektorat

„Indie chcą być przyjacielem każdego” – przekonuje szef dyplomacji w Delhi. I faktycznie, sztukę lawirowania między Zachodem, Chinami i Rosją opanowali do perfekcji. Pytanie, czy układ na geopolitycznej szachownicy nie ulegnie zmianom, jeśli premier Narendra Modi nie obroni władzy w nadchodzących wyborach.

Publikacja: 12.04.2024 17:00

Odkąd Narendra Modi wprowadził się do siedziby premiera Indii, rzesza pracujących dla niego aktywist

Odkąd Narendra Modi wprowadził się do siedziby premiera Indii, rzesza pracujących dla niego aktywistów zalewa internet zachwytami nad jego „lwią” odwagą oraz sercem. Na zdjęciu zwolennicy obecnego premiera w maskach z jego wizerunkiem, Meerut w Indiach, 31 marca 2024 r.

Foto: Anushree Fadnavis / Reuters / Forum

Tamasha w języku hindi oznacza spektakl, ale można tak określić zarazem epicki dramat, jak i buchający emocjami romans. A z nutą ironii zdarza się też Hindusom określać tym słowem wybory.

Te najbliższe rozpoczynają się 19 kwietnia: blisko 970 milionów wyborców, czyli ponad 10 proc. populacji świata, będzie miało okazję wybrać na kolejne pięć lat 543 członków parlamentu. Przez subkontynent przetoczą się ekipy urzędników wyborczych rozwożących maszyny do głosowania po milionie punktów wyborczych, w tym do jakichś 600 tysięcy wiosek. Zawsze w asyście uzbrojonych po zęby wojskowych, policjantów, czasem pewnie też agentów służb bezpieczeństwa – przede wszystkim po to, by zapobiegać burdom wywoływanym przez rozgorączkowanych partyjnych aktywistów pod lokalami.

„Na każde wybory składa się przynajmniej jedna historia o oficerach, którzy powracali z głosami wyborczymi, przebijając się przez śniegi lub dżungle, by zapewnić wyborcom z odległych miejscowości dopełnienie ich demokratycznie wyrażonej woli” – pisze indyjski dyplomata i politolog Shashi Tharoor w książce z 2011 r. „The Elephant, The Tiger And The Cell Phone” („Słoń, tygrys i telefon komórkowy”), barwnym fresku o życiu i polityce w Indiach. „Żadna relacja z wyborów nie jest kompletna bez przynajmniej jednego zdjęcia wyborczyni, której entuzjazmu nie umniejsza fakt, że jest stara, ślepa, sparaliżowana, bezzębna – albo z dowolną kombinacją powyższych. Urny są wypchane, głosy zmanipulowane, od czasu do czasu jakiś pracownik komisji, kandydat lub wyborca zostaje napadnięty, porwany albo zastrzelony, ale nic nie zatrzyma tej franczyzy” – kwituje autor z przekąsem.

A to dopiero początek. Według Tharoora przy okazji każdych kolejnych wyborów pojawiają się doniesienia o tym, że pojawił się jakiś nowy odczynnik chemiczny, który pozwala zmyć z palca wyborczy atrament i zagłosować ponownie. Nadchodzą relacje o wyborcach, którzy jakoby nie znaleźli swojego nazwiska na liście albo odkryli, że już za nich zagłosowano. „Co wybory pojawia się jakiś mistrz rachunkowości, który dowodzi, że można było wydać na nie zaledwie dziesiątą część tego, co wydano. Ktoś musi wówczas wygłosić mowę z żądaniem wprowadzenia odgórnego limitu na wydatki związane z organizacją elekcji” – punktuje indyjski politolog. „Ale wybory są u nas olśniewającym spektaklem wolnych Indii, który pozwala sporej grupce zagranicznych dziennikarzy na przypomnienie tak nam, jak i całemu światu, że jesteśmy jego największą demokracją” – kwituje już inną nutą.

Czytaj więcej

Cierpliwe tkanie pajęczyny

Ukręcony łeb papugi

Przez kolejne dekady wyborczego doświadczenia wiele się w kraju zmieniało w tym zakresie. Partie musiały zacząć uważnie pilnować swojej symboliki i nazewnictwa, po tym jak w latach 80. niemała grupa wyborców zagłosowała na Partię Kongresową, myląc ją z Indyjskim Kongresem Narodowym klanu Nehru/Gandhi, który rządził Indiami przez ponad pół wieku po uzyskaniu niepodległości w 1947 r. Zmyłką była postać kobiety w ikonografii towarzyszącej kampanii Partii Kongresowej – wyborcy dosyć powszechnie uznali tę anonimową kobietę za Indirę Gandhi. Dekadę później komisja wyborcza zabroniła używania symboli małych zwierząt i ptaków w kampanii: zaważył na tym casus kandydata, który wystartował pod symbolem wielokolorowej papugi dla ułatwienia głosowania niepiśmiennym. Jego rywal – aby zilustrować swojemu elektoratowi, co zrobi z adwersarzem, gdy już wygra wybory – przyniósł na wiec wyborczy papugę, której następnie ukręcił łebek. A z poważniejszych zmian: wojskowi i urzędnicy wyborczy nie przebijają się już przez śniegi i dżungle z wypchaną papierem urną – głosowanie odbywa się dziś elektronicznie i urzędnicy mogą nosić nieco poręczniejsze nesesery z maszynami wyborczymi.

„W sprawach wyborów Indie idą śladem systemów Wielkiej Brytanii czy Kanady, zgodnie z którymi wybory muszą się odbyć co pięć lat, choć mogą zostać ogłoszone wcześniej, o ile rząd utraci poparcie parlamentu” – pisze Daniel Lak, były korespondent BBC z Azji, w reportażu „India Express” z 2008 r. „Ściągnięcie do urn tak wielkiej liczby osób nie jest możliwe poprzez wyznaczenie jednej daty, jak w większości demokracji. Powszechne wybory w Indiach to pięć albo więcej wybranych dni, w które w konkretnych regionach otwarte są lokale wyborcze. Liczenie głosów też trwa kilka dni. Miliony żołnierzy i policjantów rozlokowane w terenie mają zapewnić bezpieczeństwo wyborcom w centrach głosowania. I nie jest to jakaś przesada czy paranoja: w przeszłości zdarzały się próby manipulowania wynikiem wyborów – kradzieży głosów czy nakłaniania do głosowania łapówkami lub przemocą. Dochodziło do tego na poziomie lokalnym, zwykle w odludnych rejonach” – podkreśla. Wystarczy wspomnieć, że nawet poprzednie wybory – w 2019 r. – zaczęły się od zamieszek pod lokalami wyborczymi, w których zginęło kilka osób, by zrozumieć, że to nie przelewki.

India czy Bharat?

Bieżący rok domyka symboliczną pierwszą dekadę gwałtownych zmian w Indiach. Jak już wspomniano, pierwsze półwiecze historii niepodległych Indii upłynęło na rządach dynastii Nehru/Gandhi oraz jej lewicującego Indyjskiego Kongresu Narodowego. Jawaharlal Nehru rządził na subkontynencie przez niemal 17 lat, aż do śmierci w 1964 r. Mniej więcej rok później stanowisko premiera objęła Indira Gandhi i spędziła w tym fotelu w sumie niemal 16 lat (z niespełna trzyletnim interludium, kiedy rządy przejęła prawica), aż do śmierci z rąk własnych ochroniarzy w 1984 r. Po niej na pięć lat rządy przejął jej syn Radżiw – do czasu aż zginął z rąk tamilskiego zamachowca samobójcy w 1989 r. Potem Kongres powracał jeszcze do władzy w latach 1991–1996 i 2004–2014.

To krótkie podsumowanie ilustruje dominację tej partii w polityce krajowej, ale też nie do końca. W Indiach bowiem polityczne wrzenie jest stanem naturalnym: za plecami Kongresu – ze swej natury najpierw lewicowego, skłaniającego się w czasach zimnej wojny ku blokowi wschodniemu (choć nie na tyle, by nie stać się jednym z filarów ruchu państw niezaangażowanych), a po niej nieco bardziej liberalnego gospodarczo – kłębiła się zawsze plejada ruchów politycznych, które zyskiwały lub traciły poparcie. Byli i wciąż w jakiejś formule są w Indiach komuniści zgodni z linią marksistowską, maoiści, piewcy innych teoretyków lewicy, wojujący ateiści. Po drugiej stronie stoją nacjonaliści, zwolennicy hinduistycznej teokracji, a do tego wszystkiego reprezentanci pomniejszych etnosów, regionalnych elit, mniejszości religijnych itd.

Po dekadach rządów Kongresu ich głos zaczął się stopniowo przebijać w indyjskiej polityce. Jak notują historycy, kolejne gabinety firmowane przez Indyjski Kongres Narodowy stawały się coraz bardziej chwiejne, a w politycznym słowniku zaczęło pojawiać się słowo „koalicja”, by w drugiej połowie lat 90. na politycznym radarze po raz pierwszy pojawił się realnie zagrażający Kongresowi rywal – Indyjska Partia Ludowa (Bharatiya Janata Party, BJP).

Znaczący niuans: o ile stronnictwo Nehru/Gandhi właściwie od początku swojego istnienia posługiwało się anglojęzyczną nazwą, BJP praktycznie nie używa angielskiego odpowiednika swojej nazwy partii, a słowo „India” zastępuje od początku nazwą kraju w hindu: Bharat.

Czytaj więcej

Cierpliwe tkanie pajęczyny

Kariera po pięćdziesiątce

BJP powstała w 1980 r., skądinąd jako frakcja rozłamowa w stworzonej trzy lata wcześniej Partii Ludowej (odpowiednio: JP). Od tamtej pory jest magnesem przyciągającym rozmaite „szafranowe” (to kolor indyjskiego nacjonalizmu) ugrupowania – od tych umiarkowanych po niedobitki radykalnych ruchów z korzeniami jeszcze w czasach kolonialnych. Gdyby prześledzić rozmaite powiązania po prawej stronie sceny politycznej, doszlibyśmy choćby do paramilitarnego ruchu Rashtriya Swayamsevak Sangh (Narodowej Organizacji Ochotniczej), z którym związany był Nathuram Godse – zabójca Mahatmy Gandhiego.

BJP pierwszy raz wmaszerowała do rządowych gabinetów w latach 90.: lider partii Atal Bihari Vajpayee na krótko objął stanowisko premiera w 1996 r., a potem wrócił na dłużej – od 1998 do 2004 r. I były to niewątpliwie burzliwe lata, począwszy od indyjskich prób broni nuklearnej, przez gwałtowne przetasowanie zachodnich priorytetów po atakach 11 września aż po „indyjski odpowiednik 11 września”, czyli spektakularny atak muzułmańskich terrorystów na parlament w Delhi. Vajpayee, początkowo traktowany przez Zachód ze sporą dozą nieufności, stał się jednym z sojuszników Ameryki w wojnie z terroryzmem, a co ciekawe – wraz z autokratycznym prezydentem Pakistanu, generałem Pervezem Musharrafem – zaczął drobnymi krokami zmierzać ku zażegnaniu „odwiecznego” konfliktu z zachodnim sąsiadem Indii. Były to jednak kroki na tyle niepewne, że zanim cokolwiek z nich wynikło, indyjscy wyborcy przenieśli swoje poparcie na Kongres.

Dekada w defensywie oznaczała dla BJP znacznie głębiej idące zmiany niż tylko wyprowadzkę z rządowych gabinetów. Z aparatu partyjnego w stanie Gudżarat wychynął ambitny lokalny działacz, rządzący tym stanem od 2001 r. Narendra Modi. Do pięćdziesiątki nie zasłynął on co prawda niczym nadzwyczajnym, może poza umiejętnym administrowaniem partią na szczeblu lokalnym, a czasem i krajowym. Być może konsekwencja i dogłębna znajomość partyjnego aparatu pozwoliły mu usuwać wewnętrznych rywali w drodze do stanowiska ministra stanu Gudżarat. Natomiast gdy tylko je objął, znalazł się w oku cyklonu: w 2002 r. w stolicy stanu, Ahmadabadzie (i na mniejszą skalę w kilku innych miejscach w regionie), wybuchły antymuzułmańskie zamieszki, których żniwem było ponad tysiąc trupów. Modi wylądował na zachodniej liście persona non grata – w wersji najłagodniejszej za opieszałą i nieadekwatną do sytuacji reakcję, w najczarniejszym scenariuszu za wyreżyserowanie pogromów i powstrzymanie służb bezpieczeństwa od interwencji.

Lwia odwaga i serce

Co w oczach Zachodu było stygmatem, w indyjskim nacjonalizmie nie było żadną przeszkodą. Modi stopniowo, z dala od oczu świata (a wygląda na to, że także z dala od oczu partyjnych liderów) budował swoją pozycję w ugrupowaniu oraz w „szafranowym” elektoracie. Do tego stopnia, że w końcu zaskoczył partyjnych „baronów”, z Vajpayeem na czele, i po prostu przechwycił im z rąk całą partię. I uruchomił niedostrzegane wcześniej pokłady charyzmy. „Jeżeli ktoś jest politykiem 24 godziny na dobę, to jest to właśnie Modi. Wydaje się, że nic nie jest w stanie go rozproszyć. Jest żyjącym w celibacie wegetarianinem. Nie uprawia sportów, nie ma hobby, więzi rodzinnych. Śpi jakieś cztery czy pięć godzin na dobę, nie bierze dni wolnych, nie jeździ na wakacje. Gdy robi coś, co nie jest związane bezpośrednio z pracą, jak joga czy medytacja, to tylko po to, by być bardziej produktywnym i efektywnym przez pozostałą część dnia” – wspomina spin doktor z Zachodu, który pracował dla Narendry Modiego przed wyborami w 2014 r., Lance Price.

A odkąd lider BJP wprowadził się do siedziby premiera Indii – jako pierwszy polityk na tym stanowisku urodzony już w niepodległym kraju (rocznik 1950) – liczna rzesza pracujących dla niego aktywistów zalewa indyjski internet zachwytami nad „lwią” odwagą oraz sercem premiera, obwodem jego klatki piersiowej oraz urokiem, jaki szef rządu miał rzucić podczas szczytu klimatycznego w Dubaju na swoją włoską odpowiedniczkę Giorgię Meloni, która opublikowała w sieci swoje radosne selfie z Modim.

Niekwestionowany wzrost

Nadchodzące tygodnie zapewne będą obfitować w rozmaite, mniej lub bardziej swawolne, okołowyborcze przekazy. Ale gra toczy się o znacznie więcej, bowiem Modi w ciągu ostatniej dekady zrobił to, co udało się tylko nielicznym politykom na świecie – i zazwyczaj niekoniecznie tym lubianym.

Zacząć należałoby od statystyk, bo to ekonomia była fundamentem kończącej się kampanii wyborczej. Czysto teoretycznie gospodarka Indii rozwija się bardziej niż dynamicznie: według „Forbes India”, o ile Kongres przegrywał wybory w 2014 r. przy wzroście ekonomicznym rzędu 6,39 proc. (w roku fiskalnym 2013 r.), to w kolejnych latach wskaźnik tylko rósł. Aż do 2019 r., kiedy to wybuchła pandemia i nastąpiło hamowanie do 3,87 proc., a następnie zwinięcie się całej gospodarki w 2020 r. o 5,83 proc. Ale już w 2021 r. nadrabiano straty – wzrost wyniósł 9,05 proc. (a potem 7 proc. i 7,2 proc. w latach 2022–2023), a na 2024 r. prognozuje się 7,6 proc. PKB per capita w ciągu tej dekady (2014–2024) urósł z 1560 dol. do 2845 dol. Wartość indyjskiej gospodarki szacuje się dziś na 3,7 bln dol.. „To najszybciej rosnąca duża gospodarka świata” – powtarzają ekonomiści.

Jednocześnie „The New York Times” w opublikowanej na początku kwietnia analizie uznaje oficjalne wskaźniki za nieodzwierciedlające realnych uwarunkowań gospodarczych. Sugeruje z jednej strony, że zwyżki nie były tak duże, a spadek gospodarczy w czasie pierwszych lockdownów wprowadzonych po wybuchu pandemii Covid-19 mógł dobijać niemal 24 proc. Z drugiej strony, Indie szybko wyszły na prostą. Zarówno komentarze analityków gospodarczych, jak i deklaracje przedstawicieli władz w Delhi zmierzają do konstatacji: gdy okazało się, że nie można wierzyć w dobre intencje Chin, prowadzących coraz bardziej agresywną i wielkomocarstwową politykę, Indie są wiarygodnym i opłacalnym miejscem dla lokowania inwestycji. I niezaprzeczalny wzrost gospodarczy (większy czy mniejszy, to już nie tak istotne przy tej skali), a także powiększająca się rzesza dobrze wykształconych, ambitnych młodych Hindusów to tylko pierwsze z brzegu argumenty za inwestowaniem na subkontynencie.

Jak się wydaje, ekipa Narendry Modiego stara się też na miarę swoich możliwości stymulować rozwój gospodarczy. Rządy BJP zaczęły się od prowadzonych na gigantyczną skalę inwestycji w infrastrukturę: ruszyły prace na kolei, w portach i na drogach. Na poziomie rządowym jest też wyraźnie zaznaczane poparcie dla indyjskiego sektora IT, z dużą dozą nadziei, że indyjscy producenci wskoczą – przynajmniej częściowo – w buty, z których Zachód chce wypchnąć Chiny. Lokalny biznes jest zachęcany do zaangażowania w projekty rządowe i do tworzenia własnych. W centrach metropolii powstają szklane biznesowe drapacze chmur, firmy obrastają laboratoriami i nowoczesnymi centrami. Na oddalone od cywilizacji obszary zaczęto podciągać elektryczność i kanalizację. Jal Jeevan Mission, departament wody pitnej i kanalizacji w ministerstwie ds. gospodarki zasobami wodnymi, zapewnia, że w połowie marca nowe projekty kanalizacyjne zapewniły dostawy wody o przyzwoitej jakości dla 145 milionów mieszkańców.

Bieda wciąż jest ogromna

Nie jest to jednak zapewne taki przypływ, który unosi wszystkie łódki. Wspomniany „The New York Times” przypomina, że według World Inequality Database, bazy danych dotyczących globalnych nierówności, liczba miliarderów w Indiach potroiła się w ciągu ostatniej dekady – i to oni zdają się odpowiadać za skok PKB per capita. Natomiast za ich plecami wciąż żyją setki milionów ludzi, których los nie poprawił się w znaczącym stopniu: średni dochód Hindusa to wciąż ok. 1265 dol. rocznie, 90 proc. populacji nie przebija w ciągu roku 3900 dol. Nierówności dochodowe tylko się pogłębiają. I choć z jednej strony scenariusz, w którym konsumpcja wewnętrzna staje się jednym z motorów wzrostu – jak np. w Chinach – jest pożądany, to też z drugiej strony ta rzesza ludzi sfrustrowanych brakiem klarownych perspektyw też się nie zmarnuje. Im serwowana jest rewolucja w zakresie wartości.

Bowiem Indie ostatniej dekady to również bezprecedensowy przewrót w sferze wizji państwa. Nie chodzi tylko o coraz częstsze, również w oficjalnym przekazie, zastępowanie nazwy „India” znanym z hindi czy sanskrytu „Bharat”. „Dziś bitwa toczy się między dwoma przeciwstawnymi wizjami kraju” – twierdzi Tharoor w swojej najnowszej, napisanej w tonacji znacznie bardziej serio, książce „The Battle of Belonging. On Nationalism, Patriotism, And What It Means To Be Indian” („Bitwa o przynależność. O nacjonalizmie, patriotyzmie i o tym, co znaczyć być Hindusem”). Pisze tak: „Można je [wizje kraju] opisać jako etno-religijny nacjonalizm kontra nacjonalizm obywatelski. Ta walka się tylko pogłębia i grozi zniszczeniem pluralizmu, sekularyzmu i inkluzywnej koncepcji narodowości, która przyświecała narodowi w chwili uzyskania niepodległości. Konstytucja jest w stanie oblężenia, podminowywane są instytucje, wychwalana i mitologizowana przeszłość, atakowane uniwersytety, demonizowane są mniejszości” – wylicza.

I nie trzeba długo szukać potwierdzenia, że walka ma brutalny charakter. Rahul Gandhi – reprezentant najmłodszego pokolenia liderów Kongresu i politycznego klanu nierozerwalnie splecionego z historią niepodległych Indii – został wręcz zalany pozwami o najróżniejsze występki, co sprawiło, że znaczną część ostatniego roku spędził na salach sądowych lub próbując odpierać zarzuty w wywiadach. Inny opozycyjny lider, minister stanu Delhi Arvind Kejriwal, na początku kwietnia wylądował w więzieniu pod zarzutem korupcji, który media na świecie uznają na razie raczej za „politycznie szyty”. Co gorsza, w ostatnich latach zaogniły się relacje z indyjskimi muzułmanami (bagatela, jakieś 200 milionów mieszkańców kraju), co przejawia się zarówno na poziomie pozbawienia stanu Kaszmir tradycyjnej autonomii, jak i szeregu przepisów pośrednio i bezpośrednio utrudniających muzułmanom życie. Podobna polityka wobec sikhów przełożyła się na odżycie idei sikhijskiego separatyzmu.

Ulubione teorie spiskowe

Na poziomie ulicy popularne są natomiast teorie spiskowe. Trójka indyjskich dziennikarzy – Sreenivasan Jain, Mariyam Alavi oraz Supriya Sharma – zebrała kilka najpopularniejszych spośród nich w książce „Love Jihad And Other Fictions. Simple Facts To Counter Viral Falsehoods”. Najbardziej absurdalna znalazła się w tytule pracy: „miłosny dżihad”, czyli opowieści o tym, że przystojni muzułmańscy młodzieńcy uwodzą naiwne Hinduski i nakłaniają je do konwersji na islam. Ale na kartach książki znajdziemy też inne obiegowe ploteczki: że muzułmanie płodzą więcej dzieci, by z czasem zdominować „ilościowo” kraj; że konwersje na islam i chrześcijaństwo są wymuszane siłą i groźbą, w kraju roi się od kryptochrześcijan, a pewna hinduska uczennica popełniła samobójstwo, bo zmuszano ją do zmiany religii; że muzułmanie mogą liczyć na nieusprawiedliwione preferencje. Choćby takie, że władze (domyślnie: Kongres) miały im dać prawo do eksploatowania zasobów kraju przed hinduskimi mieszkańcami i że z publicznych pieniędzy wydaje się astronomiczne kwoty na dotowanie pielgrzymek do Mekki lub budowanie nowych medres i meczetów, a w konstytucji zaszyte są promuzułmańskie zapisy. Autorzy książki obalają te mity jeden po drugim, ale można zakładać, że nawet ich fact-checking nie przemówi do wyobraźni zwolenników tezy o „miłosnym dżihadzie”.

Ubocznym skutkiem „hinduizacji Indii” na szafranową modłę są dyskretne zmiany w systemie kastowym. Tak, wciąż bowiem funkcjonują cztery główne kasty, które dzielą się na 3000 bardziej uszczegółowionych kast, a te z kolei na 25000 kolejnych. A obok nich istnieją dalici, czyli owi „niedotykalni” poza wszelkimi kastami. Ale wyraźnie niegdyś akcentowane i przestrzegane granice między światami członków poszczególnych kast są dziś coraz bardziej zatarte. Do tego stopnia, że Gandhi w trakcie kampanii wyborczej zarzucał Modiemu, że ten fałszywie „zaniża” swoją kastową kategorię, by przypodobać się szerszemu gronu wyborców. Przedstawiciele rozmaitych kast dziś współdzielą biura i szkoły, mijają się w ministerstwach i szpitalach. „Niedotykalni” w oficjalnym przekazie to teoretycznie pieśń przeszłości.

Praktycznie sprawy mają się jednak nieco inaczej. Choć dziś już raczej mało kto reagowałby wyrzucaniem jedzenia, „na które padł cień dality”, to wciąż kasty trzymają się swoich rodzimych dzielnic, a związki mieszane budzą potężne negatywne emocje – do tego stopnia, że prowadzą czasami do linczów osób decydujących się na taki mezalians. Kilka szczególnie drastycznych przypadków z ostatnich lat wzbudziło co prawda burzliwe dyskusje, ale generalnie nie wywołało zmiany postaw. Przy czym „szafranowy” elektorat i jego polityczni przedstawiciele muszą lawirować: z jednej strony dyskretnie pielęgnując tradycyjne uprzedzenia i stereotypy, z drugiej jednak dowartościowując dalitów na tyle, by nie ulegali pokusie konwersji na islam czy chrześcijaństwo, co stanowiło kuszącą ścieżkę wyrwania się z okowów systemu kastowego. A przecież chodzi o, ba!, 232-milionową rzeszę Hindusów dalitów.

Bardziej ze Wschodem czy z Zachodem

Koniec końców wybory w Indiach będą mieć jeszcze jeden aspekt: geopolityczny. Odkąd Modi został premierem, Zachód stopniowo puszczał w niepamięć wydarzenia w Gudżaracie z 2002 r. i usuwał jego nazwisko z list gości niemile u siebie widzianych. Ale też ani jedna, ani druga strona nigdy chyba w pełni sobie nie zaufała. Władze w Delhi puszczają krytykę nacjonalistycznego kursu mimo uszu, niechętnie angażują się w działania mające hamować zmiany klimatyczne, po 2022 r. zachowały dobre relacje z Kremlem i stanowią wygodny hub przeładunkowy dla rosyjskich surowców energetycznych, które gdzieś w portach Indii gubią etykietkę „made in Russia” i ruszają dalej w świat. Zarazem to nie oznacza, że Indie usytuowały się w obozie antyzachodnim i czują się tam dobrze. „Indie chcą być przyjacielem każdego i ubolewają, że spory są rozwiązywane poprzez wojnę” – mówił szef indyjskiej dyplomacji Subrahmanyam Jaishankar podczas marcowego spotkania z dziennikarzami z Europy Środkowej. Ale zaraz też dodał, że jego kraj w największej mierze związany jest gospodarczo czy geopolitycznie z Zachodem.

Można zatem przypuszczać, że obecne władze w Delhi na żaden dramatyczny wybór – o ile nie zostaną do niego zmuszone np. daleko idącymi sankcjami – się nie zdecydują. Szkoda byłoby im zaprzepaścić dobre relacje z Kremlem, pielęgnowane niemal od chwili uzyskania niepodległości, możliwość dyskretnego współdziałania z Pekinem (skądinąd – na wielu płaszczyznach – rywalem) czy przełożenie na kraje skonfliktowane z Zachodem, ale z którymi warto bez afiszowania się podtrzymywać dobre relacje, jak choćby szachujący Pakistan od zachodu Iran. Czy najmłodszy z Gandhich i jego Kongres rozgrywaliby indyjskie karty inaczej? Pewnie różnica nie byłaby aż taka wielka – w końcu to pradziadek oraz babcia obecnego lidera opozycji wykuwali zręby sojuszu z ZSRR, a on sam raczej zapowiada „powrót do przeszłości” niż jakieś polityczne nowe otwarcie. Jednak nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki: chcąc nie chcąc, młodzi Hindusi są dziś znacznie bardziej konsumentami treści i technologii powstających na Zachodzie niż na Wschodzie.

Wybory w Indiach przebiegają w cieniu aresztowań liderów opozycji pod zarzutami korupcji, które zagr

Wybory w Indiach przebiegają w cieniu aresztowań liderów opozycji pod zarzutami korupcji, które zagraniczne media uznają za „politycznie uszyte”. Na zdjęciu zwolennicy Arvinda Kejriwala, ministra stanu Delhi, domagają się jego wypuszczenia, kwiecień 2024 r.

Sondeep Shankar / Zuma Press / Forum

Tamasha w języku hindi oznacza spektakl, ale można tak określić zarazem epicki dramat, jak i buchający emocjami romans. A z nutą ironii zdarza się też Hindusom określać tym słowem wybory.

Te najbliższe rozpoczynają się 19 kwietnia: blisko 970 milionów wyborców, czyli ponad 10 proc. populacji świata, będzie miało okazję wybrać na kolejne pięć lat 543 członków parlamentu. Przez subkontynent przetoczą się ekipy urzędników wyborczych rozwożących maszyny do głosowania po milionie punktów wyborczych, w tym do jakichś 600 tysięcy wiosek. Zawsze w asyście uzbrojonych po zęby wojskowych, policjantów, czasem pewnie też agentów służb bezpieczeństwa – przede wszystkim po to, by zapobiegać burdom wywoływanym przez rozgorączkowanych partyjnych aktywistów pod lokalami.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka