Piotr Zaremba: Uczeń ma być mniej Polakiem?

Lista lektur bez Szekspira, niejasne decyzje w sprawie prac domowych, zbyt małe podwyżki dla nauczycieli, cięcia w podstawach programowych. Zmiany w szkołach wprowadzane przez Barbarę Nowacką budzą zdumienie i opór. Wydaje się, że minister edukacji nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

Publikacja: 01.03.2024 10:00

Barbara Nowacka podczas nadania podstawówce w pomorskim Debrznie imienia Polskich Noblistów (26 lute

Barbara Nowacka podczas nadania podstawówce w pomorskim Debrznie imienia Polskich Noblistów (26 lutego 2024 r.). Czy uczeń w szkole według przepisu nowej minister ma rzeczywiście być dumny ze swojego kraju i jego historii?

Foto: PAP

Podobno ponad 50 tys. osób wzięło udział w konsultacjach na temat zmian w szkolnych programach. Jest to miara emocji, jakie w III RP z edukacją raczej się nie kojarzyły. Nawet spór o likwidację gimnazjów tak nie wciągał. Oczywiście, ta forma badania opinii przez Ministerstwo Edukacji Narodowej jest fikcyjna. Żądanie wypowiedzenia się między 12 i 19 lutego drogą mailową to zdanie się na przypadek. Kto będzie selekcjonował głosy? Tak naprawdę kto te wszystkie opinie przeczyta?

Padają też głosy naukowców, polityków czy publicystów w przestrzeni publicznej, na ogół krytyczne – z pozycji obrony programów obecnych. Chociaż zdarzają się i wyjątki w drugą stronę. Twórca „Ludowej historii Polski”, dawny publicysta „Gazety Wyborczej” Adam Leszczyński oburzył się na platformie X, że na poziomie podstawówek przetrwa czytane we fragmentach „W pustyni i w puszczy”, powieść jego zdaniem „rasistowska”.

Czytaj więcej

Kulawa wiejska noga rządu

Czy słówka z angielskiego to praca domowa? Nauczyciele nie wiedzą, jak interpretować zalecenia Ministerstwa Edukacji 

Cięcia w podstawach programowych mają być kolejnym etapem rewolucji w edukacji zarządzonej przez Barbarę Nowacką, wybraną do Sejmu z listy Koalicji Obywatelskiej, ale reprezentującą w niej lewe skrzydło (skądinąd dystans lewicy od platformerskiego mainstreamu jest coraz mniejszy). Nowa minister zapowiedziała redukcję zajęć z katechezy o połowę. Usunęła wszystkich kuratorów mianowanych przez poprzednią władzę. Ogłosiła szerokie otwarcie szkół na organizacje pozarządowe. No i spełniła jeden ze „100 konkretów na 100 dni”.

Podczas kampanii Donald Tusk zapowiedział skasowanie prac domowych. Obiecał to na jednym z wieców wyborczych uczniowi skarżącemu się, że nauczyciele za dużo zadają, a on chce mieć wolne weekendy. Wpisano tę obietnicę do „100 konkretów”, choć ograniczoną do podstawówek. Nowacka nakazała rezygnację z nich od kwietnia tego roku – w klasach I–III. W klasach starszych szkół podstawowych zadawać niby można, ale nie na ocenę.

Uderzające, że najsłabiej wyszły nowej koalicji te decyzje dotyczące oświaty, które wymagały pieniędzy. Prawda, nauczyciele dostali spore podwyżki. Jednak zapowiedź Tuska, że każdy dostanie o 1500 zł więcej, okazała się nieprawdziwa. Nie dało się stworzyć systemu, który by to gwarantował. Gdy zaś dodać rezygnację z programu „Laptop dla ucznia”, widać, że – używając pojęć marksistowskich – nowej władzy dużo łatwiej gmerać przy nadbudowie, niż poprawiać bazę.

Kiedy się obserwuje reformatorską gorączkę Nowackiej, należy wspomnieć o jej trzech cechach. Pierwszą jest chaotyczność. Dopiero co politycy KO, także sama Nowacka, zapowiadali likwidację kuratoriów oświaty. Byłby to poważny błąd, niezależnie od tego, jak się kojarzą niektórzy kuratorzy z czasów rządów PiS. W sytuacji, kiedy kolejne edukacyjne egzaminy, aż po maturę, przeprowadzane są centralnie, ktoś musi pilnować realizacji przez te szkoły względnie podobnych do siebie programów. Teraz pani minister przestała ową likwidację zapowiadać. Przeciwnie, nadszedł czas chwalenia się swoimi kuratorami, podobno ludźmi niezależnymi i wolnymi od szkolnej rutyny.

W tym resorcie często prawa ręka nie wie, co czyni lewa. Minister Nowacka i wiceminister Katarzyna Lubnauer (KO, Nowoczesna) inaczej interpretowały zakaz zadawania prac domowych, ta pierwsza bardziej rygorystycznie. Czy uzgodniły stanowiska – nie wiadomo. Sami nauczyciele nie wiedzą, co nowe zasady oznaczają. Czy polecenie powtórzenia w domu słówek angielskich jest zadawaniem, czy nie jest? A lektury? Nie da się ich przecież przeczytać na lekcjach. To niedookreślenie zasady może prowadzić do niejednego szkolnego konfliktu. Z pewnością podsyci roszczeniowość uczniów i ich rodziców, skoro sam Tusk mówi im w przypływie rozkosznego populizmu: „Możecie pracować mniej”.

Radosny duch improwizacji widać też w poprawionych podstawach programowych. Zapowiadano natychmiastową likwidację przedmiotu historia i teraźniejszość, będącego skrzyżowaniem dawnej wiedzy o społeczeństwie i kursu historii najnowszej. A jednak na razie przedmiot chyba zostaje, skoro jego program też poddano zmianom. Minister zapowiada zastąpienie go innym, „obywatelskim” przedmiotem. Co oznacza zapewne zastąpienie prawicowych kazań z podręcznika prof. Wojciecha Roszkowskiego politgramotami propagującymi europejskość, świeckość i ekologizm.

Druga nasuwająca się uwaga: założenia nowego kierunku są ze sobą sprzeczne. Oto w „100 konkretach” KO zapowiadano: „Przywrócimy autonomię i prestiż zawodu nauczyciela”. Zgodnie z propagandową logiką, bo to PiS centralizował, autonomię deptał i pracowników oświaty nie szanował. Dwa punkty dalej na liście konkretów obiecano skasowanie prac domowych.

Trudno sobie wyobrazić jaskrawszy przykład pętania nauczycielowi rąk. Musi go obowiązywać jednolity program, ale metody pracy z uczniem powinien wybierać samodzielnie, stosownie do tego, z jakim ludzkim zespołem ma do czynienia. Można by nawet rzec, że takie zarządzenie ministerstwa to wielkie wotum nieufności dla polskiej szkoły.

Dla uzasadnienia zakazu prac domowych nie przywołano głosu ani jednego specjalisty. Dlaczego Barbara Nowacka nie słucha ekspertów?

Cechą trzecią tej gorączki zmian jest izolacja od ekspertów. Nowacka powołała dr. Macieja Jakubowskiego, wykładowcę nauk społecznych na Uniwersytecie Warszawskim, na szefa Instytutu Badań Edukacyjnych. Oto co pisał Jakubowski na platformie X (dawniej Twitter), kiedy ta debata zaczynała się w cieniu kampanii wyborczej: „Trudno zgodzić się z tym, że prace domowe nie mają sensu. Są skuteczną formą nauki dla starszych uczniów. Są mało skuteczne dla młodszych mało samodzielnych uczniów, ale wszystko zależy od (a) formy tych prac i (b) sposobu ich sprawdzenia i (c) informacji zwrotnej”.

Mało tego, Jakubowski stwierdził również: „Dla młodszych, mniej samodzielnych uczniów, krótkie prace powtórkowe też mogą być bardzo skuteczne”.

Całego zagadnienia nie poddano jakimkolwiek badaniom, na które Nowacka mogłaby się powołać. Ot, jacyś uczniowie coś mówią, jacyś rodzice się skarżą. Nie przywołano głosu jednego specjalisty, nawet z grona edukatorów przychylnych takim zmianom, bo tacy też naturalnie są.

Zmiany w podstawach programowych załatwiono podobnie, bez udziału fachowych gremiów. Dokonywali ich, tak twierdzą nauczyciele, w dużej mierze ci sami urzędnicy, którzy pisali kiedyś grubsze podstawy dla resortu pod rządami PiS. Te oszczędności są zresztą, gdy chodzi o przedmioty humanistyczne przynajmniej, po części pozorne.

Nie twierdzę, że nie ma dla tych zmian żadnej bazy społecznej. W internecie pojawiają się nieustannie głosy rodziców zadowolonych, że wreszcie nie będą musieli pomagać dzieciom w odrabianiu lekcji. Niektórzy przytakują z kolei: to dobrze, że ich pociechy nie będą się musiały męczyć czytaniem Henryka Sienkiewicza czy Cypriana Kamila Norwida. Spotykam nawet konserwatystów, którzy tak myślą. Takie podejście jest dla mnie tajemnicze, zważywszy na to, jak chętnie dzieła autora Trylogii przerabiano na atrakcyjne przygodowe filmy. Ale może doszliśmy do momentu, kiedy sam wysiłek rozumienia dawniejszych realiów i archaizowanego języka wydaje się wyzwaniem nadludzkim. Pytanie, na ile szkoła powinna takiemu podejściu schlebiać, a na ile próbować je modyfikować.

Skądinąd z sondażu United Surveys dla Wirtualnej Polski wynika, że 51 proc. Polaków odrzuca zakaz prac domowych. „Za” jest 43,8 proc. Poza wszystkim zadawanie do domu ma służyć wyrabianiu umiejętności, których nie da się zaaplikować na 45-minutowej lekcji. Uczy systematyczności, może uczyć samodzielnej pracy. Mam świadomość, że istnienie sztucznej inteligencji, a wcześniej rozmaitych gotowców w internecie utrudnia ocenianie stopnia samodzielności pracy w domu. Ale dobry nauczyciel będzie umiał zadać, a potem wyegzekwować własną pracę ucznia.

Z kolei debata o odchudzaniu programów ma także swoje mantry. Rzecznicy zmian twierdzą, że ich dzieci skazane są na katorżniczą pracę, gorszą niż w korporacjach, i powtarzają, że przecież po latach i tak każdy podąża swoją ścieżką potrzebnej mu wiedzy, a tę szkolną gubi.

I znowu, mam tu zdanie odmienne, nie upierając się przy każdym punkcie podstaw programowych odziedziczonych po PiS. Skądinąd szkolne programy przechodziły już po roku 1989 kilka fal redukcji. Poprzeczkę systematycznie obniżano. Dzisiejsza matura z matematyki przypomina stopniem trudności egzamin wstępny do szkół średnich w czasach zapyziałego PRL.

Pytanie główne brzmi: na ile podstawówka i liceum, przecież OGÓLNOKSZTAŁCĄCE, mają obowiązek pokazywać uczniom cały świat, wszystkie jego wymiary, aby umożliwić świadomy wybór zainteresowań i drogi życiowej, a na ile od razu ten obraz redukować, ściskać, selekcjonować. Zakres tej selekcji będzie zawsze przedmiotem kontrowersji. Ja jestem zwolennikiem pokazywania różnych stron świata tak długo, jak się da.

Biologia, fizyka, geografia czy matematyka też są przez urzędników Nowackiej szatkowane. Jestem humanistą, więc nie podejmę się tych cięć opisywać. Wystarczy mi, że zaniepokojone jest Stowarzyszenie Nauczycieli Matematyki.

Czytaj więcej

Trump. Utracony sojusznik?

Wymazany Pilecki, lukrowana rzeź wołyńska. To o czym będzie się mówiło na lekcjach historii 

Historia czy język polski są za to przedmiotem kontrowersji ideologicznej. Trudno zaprzeczyć, że odgrywają rolę tożsamościową. Głos zabierają politycy opozycji. „Człowiek bez świadomości własnej przeszłości i historii nie ma fundamentów, by budować przyszłość – swoją, państwa, społeczeństwa. I nie uczy się na błędach” – przekonuje były premier Mateusz Morawiecki.

Mocniej jeszcze brzmią głosy konserwatywnych intelektualistów. Prof. Andrzej Nowak wylicza w nagraniu na YouTubie listę proponowanych skrótów w podstawach programowych historii. Jego zdaniem nie są one neutralne ideowo. Jeśli zniknąć ma z programu podstawówek choćby znaczenie chrztu Polski, Legiony Dąbrowskiego czy – także na poziomie liceum – znaczenie Jana Pawła II dla dziejów Polski, to programuje się świadomość historyczną młodych Polaków z poważnymi lukami. Nie tylko informacyjnymi, także tożsamościowymi. Krótko mówiąc, wypuszczany ze szkoły Nowackiej uczeń ma być mniej Polakiem.

Nie są mi takie obawy obce. Notabene niektóre z tych cięć pozbawią młodych ludzi okazji do ciekawych debat, do poznawania historii w jej złożoności. W liceum ma polec „Spór biskupa Stanisława Szczepanowskiego z królem Bolesławem Śmiałym”, a to przykład jednej ze starszych kontrowersji historycznych, które rozstrzygnąć na podstawie dostępnych źródeł trudno. Każdy wybiera interpretację zgodną ze swoimi preferencjami ideowymi.

W niektórych przypadkach cięcia będą pozorne, a zarazem robią wrażenie prowokacyjnych. Pozostać ma w podstawie programowej „Kształtowanie granic Rzeczpospolitej po roku 1918”, wypadnie jednak rozwinięcie tego punktu, czyli „Fenomen powstania wielkopolskiego i powstań śląskich”. Pojawiły się już protesty patriotów Wielkopolski, dołączyła się do nich nawet lewicowa partia Razem. Nie mamy tu do czynienia z odchudzeniem czegokolwiek. Lekcja o kształtowaniu granic ma się odbyć i tak. Trudno opuścić podczas niej te powstania. Po co więc użyto czerwonego mazaka?

Mamy w programie dla liceum i technikum punkt „Wojna obronna Polski w 1939 roku”, ale znikną przykłady. Tnie się Westerplatte i bitwę nad Bzurą, alarmują oponenci. Mamy „Zmagania Polaków na frontach II wojny światowej”, ale bez wyliczenia tych najbardziej charakterystycznych: od bitwy pod Narvikiem po zdobycie Berlina. Mamy „Przykłady największych niemieckich i sowieckich zbrodni”, ale wycina się Palmiry, Piaśnicę i Katyń. Po co? O czym będzie się na takiej lekcji mówiło?

Najbardziej drażniący spór dotyczy punktu „Opór przeciw komunizmowi” – w podstawie dla podstawówek. Opór pozostanie, ale znikną postaci go symbolizujące: Witold Pilecki czy „Inka” Siedzikówna. Czy da się przeprowadzić taką lekcję bez ich wspomnienia? Może ich miejsce ma zająć – powiedzmy – lider cywilnego oporu Stanisław Mikołajczyk. Moim zdaniem w polskiej szkole powinno być miejsce i dla Mikołajczyka, i dla „Inki”.

Rezygnacja ze wskazywania konkretnych przykładów teoretycznie pozostawia większą swobodę nauczycielowi. Ale czy chroni przed pominięciem tego co ważne? Skądinąd w innych miejscu, w poszerzonej historii dla liceum, Mikołajczyk jest usuwany wraz z generałem Sikorskim, Andersem i wieloma innymi. Te programy dość konsekwentnie pozbywają się przykładów wielkich Polaków, jakby w lęku przed hagiografią. Ma zniknąć kanon naszych bohaterów. Czy te cięcia są tylko po to, aby wywołać wrażenie odchudzenia, w moim przekonaniu pozornego? Czy jednak chodzi o to, aby Polacy nie byli nadmiernie dumni? Możliwe, że o jedno i drugie.

W niektórych przypadkach dostaniemy zmianę interpretacji. „Ludobójstwo na Wołyniu” zastąpić miałby neutralny „Konflikt polsko-ukraiński”. Doradcy MEN tłumaczą, że ukraińskim uczniom może być przykro. Z kolei w miejsce „Przykładów bohaterstwa Polaków ratujących Żydów” w programie podstawówki wrzuca się „Charakterystykę postaw wobec Holocaustu”. Z tą drugą zmianą się nawet zgadzam, bo te postawy były różne. Ale czy lukrowanie masakry na Wołyniu odpowiada najprostszemu kryterium historycznej prawdy?

Szekspir? Nie słyszałem o kimś takim. Z listy lektur w liceum ma wypaść nawet „Romeo i Julia”

Być może nawet większe emocje wywołały propozycje zmian na listach lektur. Niektóre stają się symbolami kastrowania naszej pamięci historycznej. Chce się wyrzucić sporo pozycji klasycznych, od średniowiecznej „Legendy o świętym Aleksym” po „Syzyfowe prace” Stefana Żeromskiego. Ludzie proponujący te zmiany tłumaczą, że „były zbyt trudne do zrozumienia ze względu na tematykę lub archaiczny język”.

Na to krytycy tych zmian odpowiadają, że rusyfikacja polskiej młodzieży w XIX wieku to temat obowiązkowy. Do sieci wrzucany jest fragment filmowej adaptacji „Syzyfowych prac”: uczeń recytuje w szkolnej klasie „Redutę Ordona” Adama Mickiewicza. To podwójny symbol, bo ten piękny wiersz także ma być wycięty przez „reformatorów”.

Padają kolejne przykłady masakrowania lektur „tradycyjnych”. Mnie w osłupienie wprawiło wyrzucanie z programu dla liceów „Romea i Julii”. Od przyszłego roku szkolnego nie ma w nich być ani jednej sztuki Williama Szekspira. Wzruszamy się amerykańskimi filmami, w których współcześni licealiści grają „Romea i Julię”, dlatego że jest o uczuciach. Nasuwa się myśl: to przykład pseudonowoczesnego barbarzyństwa.

Natychmiast pojawia się argument: „Oni i tak nie czytają lektur”. Pewnie trochę tak jest, ale nawet poznanie ważnej książki za pośrednictwem gotowca może kogoś, choćby przypadkiem, zainteresować. Uderzające skądinąd, jak mało „reformatorzy” dodają od siebie. Owszem, Nowacka narzekała, może i słusznie, że na listach lektur za mało było literatury współczesnej. Kibicuję dodaniu XX-wiecznej antyutopii „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya czy „Lekcji” Eugène’a Ionesco jako przykładu teatru absurdu. Ale one miałyby się znaleźć wśród pozycji uzupełniających w liceum. Nawet „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk byłby tylko tam.

Jeszcze istotniejsze są planowane cięcia liczby książek do przeczytania. Na poziomie podstawówki wyrzucono by w sumie niewiele utworów. Ale w programie liceów i techników w poziomie podstawowym z 49 pozycji zrobić ma się 40. W rozszerzonym z 74 zostałoby 57. Możecie mniej czytać, podpowiada MEN, zgodnie z wieloletnim narzekaniem liberalnych mediów, że to straszne obciążenie. Jakby traciła na znaczeniu kwestia, czy stawiamy bardziej na literaturę klasyczną, czy współczesną. To głos za zastępowaniem cywilizacji pisma cywilizacją obrazków.

Czytaj więcej

Szkoła Barbary Nowackiej zwiększy nierówności

Zmiany Przemysława Czarnka to były niewinne harce. Teraz dopiero zobaczymy, co znaczy ideologia w szkołach

Jarosław Kaczyński ogłosił, że obniżając poziom polskich szkół, chce się zrobić z młodych Polaków parobków. Padają w prawicowym necie obraźliwe porównania pomysłów Nowackiej do polityki edukacyjnej III Rzeszy na ziemiach polskich. To efektowne, ale niekoniecznie prawdziwe. Cywilizowane państwa zachodniej Europy, także Niemcy, fundują sobie podobne zmiany. W imię umasowienia edukacji, która stawia za cel głównie powierzchowną socjalizację mas. I w imię permisywnej wizji kształcenia i wychowania, gdzie liczy się przede wszystkim zadowolenie uczniów i rodziców. Tradycyjna szkoła jest przedstawiana jako opresja. Wcześniejsze obniżanie poprzeczki w samej Polsce też służyło szkole bardziej masowej.

Czyżby Niemcy chcieli zmienić w parobków także swoją młodzież? Zarazem te zmiany mają inny aspekt, o którym mówiła niedawno ciekawie Magdalena Archacka, dziekan Wydziału Pedagogicznego Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi. Jest ona zręcznym krytykiem tych, którzy chcą rozwalać szkołę tradycyjną, żądając rezygnacji z egzaminów, może z ocen i ze stresu. Opisuje to jako mglistą utopię. Ale w ciągnięciu w dół szkół publicznych widzi też coś, co prowadzi do zwiększania różnic – można by rzec – klasowych. Bo młodzi ludzie z dobrych domów, często po szkołach prywatnych, zwiększą swą przewagę nad pozostałymi rówieśnikami. To ciekawa teoria, choć w szkolnictwie niepublicznym też coraz częściej premiuje się bylejakość – w imię przyjemności „klientów”.

Lewica kibicuje edukacyjnym zmianom w imię zniszczenia dawnej patriarchalnej szkoły. Argumentu o zwiększaniu społecznego rozwarstwienia na ogół nie zna i nie rozumie. Zarazem zapewne nie zrezygnuje z modelowania edukacji w imię swoich preferencji ideologicznych. Do pewnego stopnia robiła to i prawica, z ministrem Przemysławem Czarnkiem wpychającym na siłę do programu teksty Jana Pawła II czy Stefana Wyszyńskiego. Myślę, że były to jednak niewinne harce w porównaniu z tym, co nastąpi teraz.

Gdyby Nowacka zatrzymała się na obecnych poprawkach, kiedy mamy wciąż w podstawówce „Dziady” Adama Mickiewicza, a w szkole średniej „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego, moglibyśmy się pocieszać: tragedii nie ma. Ale mnie niepokoi, że autorzy tych „reform” tak niewiele dodają dziś od siebie, w kanonie zarówno historycznym, jak i literackim. Myślę, że jutro, pojutrze ujawnią swoje dalekosiężne cele.

Nie doszliśmy do etapu edukacji brytyjskiej, która zadbała o wycięcie ze swojego programu Winstona Churchilla po to, aby znaleźć miejsce na piętnowanie własnego rasizmu i kolonializmu. Nie doszliśmy, ale być może dojdziemy.

Podobno ponad 50 tys. osób wzięło udział w konsultacjach na temat zmian w szkolnych programach. Jest to miara emocji, jakie w III RP z edukacją raczej się nie kojarzyły. Nawet spór o likwidację gimnazjów tak nie wciągał. Oczywiście, ta forma badania opinii przez Ministerstwo Edukacji Narodowej jest fikcyjna. Żądanie wypowiedzenia się między 12 i 19 lutego drogą mailową to zdanie się na przypadek. Kto będzie selekcjonował głosy? Tak naprawdę kto te wszystkie opinie przeczyta?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Plus Minus
Przydałaby się czystka
Materiał Promocyjny
Jak wygląda auto elektryczne