Padają kolejne przykłady masakrowania lektur „tradycyjnych”. Mnie w osłupienie wprawiło wyrzucanie z programu dla liceów „Romea i Julii”. Od przyszłego roku szkolnego nie ma w nich być ani jednej sztuki Williama Szekspira. Wzruszamy się amerykańskimi filmami, w których współcześni licealiści grają „Romea i Julię”, dlatego że jest o uczuciach. Nasuwa się myśl: to przykład pseudonowoczesnego barbarzyństwa.
Natychmiast pojawia się argument: „Oni i tak nie czytają lektur”. Pewnie trochę tak jest, ale nawet poznanie ważnej książki za pośrednictwem gotowca może kogoś, choćby przypadkiem, zainteresować. Uderzające skądinąd, jak mało „reformatorzy” dodają od siebie. Owszem, Nowacka narzekała, może i słusznie, że na listach lektur za mało było literatury współczesnej. Kibicuję dodaniu XX-wiecznej antyutopii „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya czy „Lekcji” Eugène’a Ionesco jako przykładu teatru absurdu. Ale one miałyby się znaleźć wśród pozycji uzupełniających w liceum. Nawet „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk byłby tylko tam.
Jeszcze istotniejsze są planowane cięcia liczby książek do przeczytania. Na poziomie podstawówki wyrzucono by w sumie niewiele utworów. Ale w programie liceów i techników w poziomie podstawowym z 49 pozycji zrobić ma się 40. W rozszerzonym z 74 zostałoby 57. Możecie mniej czytać, podpowiada MEN, zgodnie z wieloletnim narzekaniem liberalnych mediów, że to straszne obciążenie. Jakby traciła na znaczeniu kwestia, czy stawiamy bardziej na literaturę klasyczną, czy współczesną. To głos za zastępowaniem cywilizacji pisma cywilizacją obrazków.
Szkoła Barbary Nowackiej zwiększy nierówności
Zakaz prac domowych, redukcja programów szkolnych o jedną piątą, likwidacja kuratoriów to chaotyczny pomysł na edukację podyktowany populistyczną kokieterią. Trudniej zauważyć, że to kierunek niesprzyjający równości, bo dający większe szanse dzieciom osób zamożniejszych i o większym kapitale kulturowym.
Zmiany Przemysława Czarnka to były niewinne harce. Teraz dopiero zobaczymy, co znaczy ideologia w szkołach
Jarosław Kaczyński ogłosił, że obniżając poziom polskich szkół, chce się zrobić z młodych Polaków parobków. Padają w prawicowym necie obraźliwe porównania pomysłów Nowackiej do polityki edukacyjnej III Rzeszy na ziemiach polskich. To efektowne, ale niekoniecznie prawdziwe. Cywilizowane państwa zachodniej Europy, także Niemcy, fundują sobie podobne zmiany. W imię umasowienia edukacji, która stawia za cel głównie powierzchowną socjalizację mas. I w imię permisywnej wizji kształcenia i wychowania, gdzie liczy się przede wszystkim zadowolenie uczniów i rodziców. Tradycyjna szkoła jest przedstawiana jako opresja. Wcześniejsze obniżanie poprzeczki w samej Polsce też służyło szkole bardziej masowej.
Czyżby Niemcy chcieli zmienić w parobków także swoją młodzież? Zarazem te zmiany mają inny aspekt, o którym mówiła niedawno ciekawie Magdalena Archacka, dziekan Wydziału Pedagogicznego Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi. Jest ona zręcznym krytykiem tych, którzy chcą rozwalać szkołę tradycyjną, żądając rezygnacji z egzaminów, może z ocen i ze stresu. Opisuje to jako mglistą utopię. Ale w ciągnięciu w dół szkół publicznych widzi też coś, co prowadzi do zwiększania różnic – można by rzec – klasowych. Bo młodzi ludzie z dobrych domów, często po szkołach prywatnych, zwiększą swą przewagę nad pozostałymi rówieśnikami. To ciekawa teoria, choć w szkolnictwie niepublicznym też coraz częściej premiuje się bylejakość – w imię przyjemności „klientów”.
Lewica kibicuje edukacyjnym zmianom w imię zniszczenia dawnej patriarchalnej szkoły. Argumentu o zwiększaniu społecznego rozwarstwienia na ogół nie zna i nie rozumie. Zarazem zapewne nie zrezygnuje z modelowania edukacji w imię swoich preferencji ideologicznych. Do pewnego stopnia robiła to i prawica, z ministrem Przemysławem Czarnkiem wpychającym na siłę do programu teksty Jana Pawła II czy Stefana Wyszyńskiego. Myślę, że były to jednak niewinne harce w porównaniu z tym, co nastąpi teraz.
Gdyby Nowacka zatrzymała się na obecnych poprawkach, kiedy mamy wciąż w podstawówce „Dziady” Adama Mickiewicza, a w szkole średniej „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego, moglibyśmy się pocieszać: tragedii nie ma. Ale mnie niepokoi, że autorzy tych „reform” tak niewiele dodają dziś od siebie, w kanonie zarówno historycznym, jak i literackim. Myślę, że jutro, pojutrze ujawnią swoje dalekosiężne cele.
Nie doszliśmy do etapu edukacji brytyjskiej, która zadbała o wycięcie ze swojego programu Winstona Churchilla po to, aby znaleźć miejsce na piętnowanie własnego rasizmu i kolonializmu. Nie doszliśmy, ale być może dojdziemy.