Odrażający. Próżni. Bogaci. Dlaczego „Saltburn”, głośny film na Prime Video, zawodzi?

„Saltburn” Emerald Fennell porusza kluczowy temat współczesnej popkultury. Szkoda tylko, że o rozwarstwieniu społeczno-ekonomicznym i marzeniach, by przeskoczyć klasowe piętra, opowiada w tak infantylny sposób. Całość ratuje tylko Barry Keoghan jako nowe wcielenie Toma Ripleya.

Publikacja: 05.01.2024 17:00

Odrażający. Próżni. Bogaci. Dlaczego „Saltburn”, głośny film na Prime Video, zawodzi?

Foto: materiały prasowe

Plebejusz, który podstępem wkrada się do świata elit. Paź, podnóżek i błazen w jednym. Oliver dostarcza rozrywki swojemu bogatemu koledze z uczelni, by z czasem coraz bardziej zacząć się do niego upodabniać, aż wreszcie ma ochotę go zastąpić. Taki jest bohater głośnego w ostatnich tygodniach filmu „Saltburn”, dystrybuowanego w Polsce na platformie VOD Prime Video.

Skojarzeń może być wiele. Kubrickowski „Barry Lyndon” albo „Książę i żebrak” Karola Dickensa. Jednak Oliverowi z „Saltburn” najbliżej do Pana Ripleya – postaci stworzonej w latach 50. przez amerykańską powieściopisarkę Patricię Highsmith, a którą pod koniec XX wieku wskrzesił reżyser Anthony Minghella i obdarował twarzą młodziutkiego Matta Damona.

Elitarystyczny cyrk od twórczyni filmu „Obiecująca. Młoda. Kobieta”

Ćwierć wieku po tamtej rewelacyjnej adaptacji do figury śliskiego kameleona wróciła, choć nie wprost, 38-letnia Emerald Fennell. Angielska reżyserka i aktorka, która trzy lata temu zadebiutowała autorskim filmem „Obiecująca. Młoda. Kobieta”.

Czytaj więcej

Co obejrzeć w święta? Hity dopiero w styczniu

W roli głównej swojego drugiego filmu obsadziła 30-letniego Barry’ego Keoghana, obok Paula Mescala, Toma Hollanda i Timothée Chalameta, jednego z najciekawszych i najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia. Młody Irlandczyk za pozornie beznamiętną twarzą i pustym spojrzeniem potrafi skrywać wiele uczuć: wstyd, bierność i łagodność, ale też cynizm, okrucieństwo i pogardę. Idealna maska dla współczesnego Toma Ripleya.

Jego Oliver Quick to chłopak z biednej i patologicznej rodziny, który dzięki swej pracowitości dostaje się na studia w Oksfordzie. Tam robi z początku za kujońskie tło dla „fajnej” młodzieży, dopóki nie wypatrzy go Felix (Jacob Elordi), dziedzic rodu Cattonów. Nawet całkiem sympatyczny chłopak, tylko że z wielkopańskimi manierami. W przypływie współczucia, na wieść o śmierci ojca Olivera, zaprasza chłopaka na wypad do jego rodzinnej posiadłości w tytułowym Saltburn.

Tam zacznie się elitarystyczny cyrk, którego scenariusz będzie usiłował wykoleić nie tak znowu prostoduszny, jak to się z początku wydawało, Oliver. Wykorzysta do tego swoje atuty: legendę o traumach młodości i patologicznej rodzinie, niewinną powierzchowność oraz piękne ciało skrywane pod grzeczną koszulą w kratkę.

Wycofanie i skrępowanie powoli zaczną ustępować miejsca pewności siebie podszytej bierną agresją. Robiąc za zwierzynę łowną, Oliver stopniowo przeistoczy się w myśliwego. A finałowa impreza na kilkuset gości rozpocznie istne krypteja, podczas których zacznie się walka o skalpy burżujów.

„Joker”, „Parasite”, „Na noże”, „Biały lotos” i teraz „Saltburn”

Temat walki klas, napięcia i mroku czających się w przepaściach ekonomicznych wydaje się dawać najwięcej inspiracji globalnej popkulturze. Chyba nawet bardziej niż feminizm. Pewnie dlatego, że doczekał się więcej jakościowych dzieł. O tym robi swoje filmy Joon-ho Bong („Snowpiercer: Arka przyszłości” i „Parasite”), tego dotykał „Joker” Todda Philipsa, oscarowe „Wszystko wszędzie naraz”, a także dwie części filmu „Na noże” Riana Johnsona. O tym również mówią popularne seriale: „Sukcesja”, „Awantura” i „Biały lotos”.

Dwie wspaniałe role stworzył w tym nurcie Paul Mescal. Pierwszą w „Normalnych ludziach”, gdzie zakochiwał się w dziewczynie, u której rodziców w domu sprzątała jego matka. Drugą w filmie „Aftersun”, gdzie bezsilność młodego ojca wobec własnej podłej kondycji ekonomicznej przynosiła depresję i autoagresję.

Ktoś powie, że to hipokryzja ze strony Hollywood, że milionerzy robią filmy krytykujące swoją własną klasę. Ale czy to coś nowego, że kapitalizm potrafi zarabiać nawet na własnej krytyce albo rewolucjach?

Czytaj więcej

„Matka siedzi z tyłu”. Czarna komedia w islandzkim stylu

Zatem brak pieniędzy z jednej strony, a z drugiej góry forsy, na które klasa niższa i średnia patrzą codziennie zza tego rowu, dodajmy wciąż tylko się powiększającego. To jest wielki, wcale niewyimaginowany temat ostatniej dekady i prawdopodobnie kolejnej. Nic więc dziwnego, że na koniec 2023 roku dostaliśmy taki film jak „Saltburn”. Problem w tym, że w przeciwieństwie do wszystkich wymienionych powyżej tytułów jest to obraz nieudany, a na dodatek odrażający. Ale nie odrażający na sposób dzieł Waleriana Borowczyka czy Kena Russella – jakby tego chcieli nieliczni obrońcy tego gniota. Największym problemem filmu Emerald Fennell jest infantylizm przykrywający miałkość scenariusza.

Co Barry Keoghan zaśpiewał na karaoke?

Bodaj najsłynniejsza scena z tego filmu przedstawia Olivera, który podgląda masturbującego się w wannie Felixa, po czym spija resztki brudnej wody z kąpieli kolegi z ekstazą na twarzy. Są także sceny gry wstępnej z wykorzystaniem krwi menstruacyjnej, a także kopulowanie z usypanym w ziemi nagrobkiem. Obawiam się, że to nie jest żaden neobarok, kamp, zaplanowany kicz, tylko obleśny deficyt wyobraźni.

To znaczące, że dwie najlepsze sceny w „Saltburn” wypełnia muzyka pop. Pierwsza to ta, gdy Oliver zostaje wypchnięty przez ubogiego (i czarnego!) kuzyna Felixa, by na rodzinnym karaoke zaśpiewał słowa piosenki Pet Shop Boys: „I love you, oh, you pay my rent” („Ja cię kocham, ty płacisz mój czynsz”). Kiedy chłopak się orientuje, w jak kiepską operetkę został wepchnięty, zezłoszczony woła do kuzyna: „To także twoja ulubiona piosenka, chodź zaśpiewaj ze mną”. Druga s?cena to finał, w którym rozebrany do rosołu Barry Keoghan tańczy po rozległym pałacu Cottonów w rytm piosenki „Murder on the Dancefloor” Sophie Ellis-Bextor. Urok obydwu sekwencji nie wynika jednak z jakichś nadzwyczajnych talentów reżyserskich i scenariopisarskich, a jedynie z dobrze dobranej playlisty. I zjawiskowego Keoghana, który pozwala znieść te 127 minut.

Plebejusz, który podstępem wkrada się do świata elit. Paź, podnóżek i błazen w jednym. Oliver dostarcza rozrywki swojemu bogatemu koledze z uczelni, by z czasem coraz bardziej zacząć się do niego upodabniać, aż wreszcie ma ochotę go zastąpić. Taki jest bohater głośnego w ostatnich tygodniach filmu „Saltburn”, dystrybuowanego w Polsce na platformie VOD Prime Video.

Skojarzeń może być wiele. Kubrickowski „Barry Lyndon” albo „Książę i żebrak” Karola Dickensa. Jednak Oliverowi z „Saltburn” najbliżej do Pana Ripleya – postaci stworzonej w latach 50. przez amerykańską powieściopisarkę Patricię Highsmith, a którą pod koniec XX wieku wskrzesił reżyser Anthony Minghella i obdarował twarzą młodziutkiego Matta Damona.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS