Jon jest starzejącym się mężczyzną, który mieszka z matką. Razem spędzają czas, robią na drutach swetry, słuchają radia. Jedyną pasją Jona jest fotografia. Kiedy matka umiera, postanawia spełnić jej ostatnie życzenie: podróż na południowe wybrzeże, skąd pochodziła. Ubiera jej ciało w garsonkę i płaszcz, maluje twarz, usadawia zwłoki na tylnym siedzeniu starego samochodu i rusza w drogę. Z psem, który też ładuje się do auta.
Podróż, którą w filmie rejestruje Hilmar Oddsson, jest drogą przez życie. Wracają wspomnienia, także te wypierane z pamięci: dziewczyna, której despotyczna matka nie akceptowała, rozwiane nadzieje. A sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na Jona pada podejrzenie, że matkę zabił.
Czytaj więcej
Twórca „Wigilii”, „Kornbumenblau”, „Kronik domowych”, „Rozdroża Cafe” miał 76 lat.
Wszystko, jak to w islandzkim kinie, rozgrywa się w wolnym tempie, wśród bezkresów, które Jon pokonuje samochodem. Nastrój surowości potęgują czarno-białe zdjęcia.
Film zapowiadany jest jako czarna komedia. Ale w islandzkim stylu – bardziej czarna niż komedia. To opowieść o spóźnionym dojrzewaniu, w której reżyser próbuje odbić się od surowego, przygnębiającego stylu, proponując dość zaskakujący happy end. Tłamszony przez całe życie mężczyzna odnajduje się wśród ludzi, którzy też mają swoją historię i swoje tęsknoty.