Nie żyje Leszek Wosiewicz. Reżyser długo szukał swojej drogi i nauczył się chodzić pod prąd

Twórca „Wigilii”, „Kornbumenblau”, „Kronik domowych”, „Rozdroża Cafe” miał 76 lat.

Publikacja: 03.01.2024 09:57

Leszek Wosiewicz (1947-2023)

Leszek Wosiewicz (1947-2023)

Foto: Fotorzepa/ Dominik Pisarek

Odszedł nagle, 29 grudnia 2023 roku. W warszawskim szpitalu, do którego trafił na rutynowe badania. To był dla jego bliskich szok. Dopiero po pięciu dniach na stronie Stowarzyszenia Filmowców Polskich ukazała się informacja, że nie żyje Leszek Wosiewicz. 

— Zawsze żyłem na ruchomych piaskach, szukając czegoś, na czym można się oprzeć — powiedział mi kilka lat temu. — Od czasu do czasu znajdowałem kamień, na którym przysiadałem. Ale to były krótkie okresy. Myślę, że dopiero teraz buduję bazę, uczę się rozpoznawać rzeczywistość, rozgraniczać dobro od zła. Szukam Boga, który to wszystko scala. W niespokojnym czasie wiara jest bardzo ważna. U siebie na wsi budzę się rano i wiem, co będę robił w ciągu dnia. I to uznaję za definicję mojej wolności — mówił.

„U siebie na wsi” to znaczyło w Józefowie, 30 kilometrów od Chełma, gdzie na polanie, nieopodal Roztoczańskiego Parku Narodowego, zbudował dom.   

Nie żyje Leszek Wosiewicz. Chciał być artystą niezależnym

Leszek Wosiewicz długo szukał swojej drogi. I nauczył się chodzić pod prąd. Także w twórczości, gdzie z wiekiem dawał sobie coraz więcej wolności i prawa do eksperymentu. Nie zawsze wychodziło, ale chciał być artystą niezależnym. „Pozbyłem się strachu przed ludźmi, przed tym, że ktoś mnie skrzywdzi, że mnie zaboli czyjaś opinia. Czytam recenzje, czasem coś zakłuje, ale idę dalej” — przyznawał.

Urodził się 1 listopada 1947 roku w Radomyślu Wielkim, miasteczku położonym pomiędzy Tarnowem a Mielcem. Studiował chemię na Politechnice Śląskiej, ale po dwóch latach przeniósł się na psychologię na krakowskiej Jagiellonce. A potem była już łódzka Szkoła Filmowa. Zaczynał od dokumentów, którym był zresztą potem wierny. W „Księżych młynach” sportretował kobietę, która o świcie, po nocnej zmianie, sprzedaje bułeczki. W „Korowodzie z morałem” pokazał zakamarki starej Łodzi, melorecytacjami zderzane z marzeniami młodych ludzi - coś w rodzaju quasi opery podwórkowej. W „Być ptakiem” sportretował „polskiego Ikara” ze wsi Odporyszów. W 1986 roku zrobił „Przypadek Hermana Palacza” - o człowieku, który palił w piecach dygnitarzy hitlerowskich, a nawet u Hitlera w jego Głównej Kwaterze Wolfschanze pod Kętrzynem. Zadał w tym filmie pytania o kolaborację.

Na początku lat 90. Wosiewicz zrealizował cykl „Dekalog. Polska 93”. Na Polskę czasu transformacji spojrzał przez pryzmat dziesięciorga przykazań. Zobaczył kraj w rozsypce. Rejestrował rozbicie, zagubienie, brak moralnych drogowskazów. W „Miłości w cieniu Big Brothera” filmował rozstającą się parę zawodowych tancerzy, którzy spędzili ze sobą kawał życia. 

Ale szukał światła – na początku nowego wieku nakręcił „Przełamując ciszę” - piękny dokument o niesłyszących, którzy pokonują swoje kalectwo i spełniają swoje wielkie marzenie: „słyszą” dźwięki ciałem, zaczynają czuć muzykę, śpiewają.

W fabułach Wosiewicz potrafił równie niesztampowo patrzeć na świat i łączyć gatunki. W przeszłości szukał współczesności, a we współczesności – przeszłości. Próbował zrozumieć świat, w jakim żył. Doświadczenie komunistycznego systemu totalitarnego, wydarzenia przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, które odcisnęły piętno na całym jego pokoleniu.

W 1981 roku był jednym z założycieli Studia im. Irzykowskiego. Po ogłoszeniu stanu wojennego zrealizował „Wigilię” – aktorski, inscenizowany film, który sprawiał wrażenie niemal dokumentu. Opowieść o trzech kobietach z różnych pokoleń: babce, matce i młodej żonie, czekających w Wigilię 1981 roku na powrót kogoś, kto w dniu wybuchu stanu wojennego zniknął. Kręcili na przełomie stycznia i lutego 1982. Wszystko było gorące, bolesne. Dzisiaj ten 50-minutowy film jest ważnym zapisem klimatu tamtych chwil. Rozpaczy, niepewności, szoku, pytań o przyszłość. Wtedy trafił na sześć lat na półkę, pokazany został dopiero na festiwalu w Gdyni w 1988 roku.

Potem był „Kornblumenblau”, jego pełnometrażowy debiut. Opowiedział historię muzyka, który trafia do obozu koncentracyjnego i „urządza się” w nim grając dla blokowego na akordeonie, tworząc na pianinie muzyczne tło dla świętujących esesmanów, zabawiając dzieci komendanta obozu na choinkowym przyjęciu. Po wyzwoleniu obozu wsiada do wagonu z sowieckimi żołnierzami, w którym zaczyna grać Kalinkę.  Tu poszedł dalej niż w „Przypadku Hermana Palacza”. Pytał o cenę przetrwania, o strach, kompromis moralny. O uległość i opór. O zachowanie siebie w systemie totalitarnym. I znów mocno uświadomił sobie czym jest wspólne, zbiorowe doświadczenie ludzkości.

Kilka lat później Wosiewicz wrócił do obozowej rzeczywistości w „Cyndze”. Tym razem był to rosyjski łagier, do którego bohater trafił w 1939 roku złapany przez Sowietów w czasie próby przedostania się do Lwowa. Ten film nie został przez krytyków dobrze przyjęty. Choć gdy pokazano go w telewizji miał oglądalność zbliżoną do oglądalności królującego wtedy w telewizji serialu „Dynastia”.

Przyszło kilka trudnych lat, ale wyciągnął do niego rękę Michał Kwieciński, który zdecydował się wyprodukować jego kolejny film „Kroniki domowe”. To był powrót do dzieciństwa. Do świata jak ze starej fotografii. Do jego własnej powojennej codzienności, jeszcze naznaczonej bólem po niedawnej traumie, ale już spokojnej i uporządkowanej.

Trzy lata później, u progu wieku XX,  nakręcił serial „Przeprowadzki”. Ale po głowie chodziła mu inna fabuła. Chciał nakręcić film inspirowany bestialskim napadem na Kredyt Bank - polską „Zbrodnię i karę”. W „Rozdroże Cafe”, w knajpie o takiej nazwie krzyżują się ludzkie losy, tragedie, kariery, namiętności. Jej współwłaściciel, były ubek, namawia grupę chłopaków do napadu na bank, w którym pracuje jako ochroniarz. Idą na tę robotę, bo ma być łatwa i ma im zapewnić dostatnie życie. Ale wszystko układa się nie tak. Zostawiają za sobą cztery trupy. Wosiewicz opowiedział o tragedii ludzi usiłujących wyrwać się ze społecznego niebytu. Ludzi skazanych na podłość, przemoc, gwałt. A przecież jednocześnie zdolnych do pozytywnych uczuć, nawet miłości. 

To był obraz mocny, wstrząsający, ale Wosiewicz twierdził, że znów spotkał się z niechęcią „władców polskiej kinematografii”. Powiedział sobie: „Koniec. Szukam kompletnie własnego kina. Żadnych więcej kompromisów”. Tak powstały jego dwa ostatnie filmy. „Z miłości ” odnosiło się do tajemnicy powołania, wiary, miłości, poświęcenia. On sam nie był z tego obrazu zadowolony, uznał go za niedokończony.

„Taniec śmierci. Sceny z powstania warszawskiego”, już po premierze na festiwalu w Szanghaju, przerobił. Film zafunkcjonował jako „Był sobie dzieciak”. Zaczął się tym tematem zajmować, gdy  zbliżała się siedemdziesiąta rocznica sierpnia ’44. Ale nie poszedł śladem Wajdy i Morgensterna. Znów wybrał drogę pod prąd. Jego bohater mógłby się raczej wpisać w estetykę „Pamiętnika z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego. To chłopak, który nie walczy. Piwnicami przedziera się do Śródmieścia, do ojca pracującego w ratuszu. W tej drodze gwałtownie dorasta. Gdy odnajdzie ojca, rzuci mu „Przepraszam” i wyjdzie z domu. Do powstania. Bo tam jest jego miejsce.

— Chciałem pokazać nieuchronność losu tego pokolenia — mówił mi wtedy reżyser. — Młodego człowieka, który musi pójść walczyć. „Zabij mnie, ale nie umrę na kolanach.” Bo wolność rodzi się wtedy, kiedy człowiek ma poczucie własnej tożsamości i godności — opowiadał. Ale znów został zmiażdżony przez krytykę. To wtedy postanowił zamieszkać z dala od zgiełku. Odnaleźć równowagę, która pozwoli mu konsekwentnie iść własną drogą. Jego poglądy jeszcze bardziej się zradykalizowały.

— W nowej cywilizacji, którą przeżywamy, moralność przestała być istotna, liczy się siła przebicia. Taka filozofia mnie zbrzydziła. Uciekłem — mówił. I zaraz dodawał, że nie może znieść sztuki, w której etykę oderwano od estetyki. Tęsknił za antycznym kanonem: prawda, dobro, piękno. Powtarzał to studentom na Wydziale Radia i Telewizji w Katowicach: „Jeśli w twoim filmie nie zobaczę pierwiastka ludzkiego, humanistycznego, to nie interesuje mnie on. Zrobisz śmieć. Sztuki nie wolno robić przeciw człowiekowi. Sztuka bez moralności nie istnieje — twierdził. Był trudnym wykładowcą. Narzucał własne zdanie, nie stosował taryfy ulgowej. Jedni studenci go kochali, inni nienawidzili.

1 stycznia 2016 roku jego świat w jednej chwili się zatrzymał. Zawał, zator trzech żył. Potem jeden z zakrzepów poszedł do mózgu. Był na skraju śmierci. Przeszedł kilka zabiegów chirurgicznych. Usłyszał, że nie będzie chodził i płynnie mówił. Ale walczył. Po dwóch miesiącach wyszedł ze szpitala na własne żądanie. Pojechał do swojego lasu. Na wózku inwalidzkim. Jego siostra i ówczesna partnerka nie mogły uwierzyć, gdy następnego dnia po przyjeździe na chwilę spuściły go z oczu, a on wstał z łóżka, w kuchni sam sobie zrobił herbatę i napalił w kominku. Po sześciu miesiącach, w sierpniu, biegał już po pięć kilometrów. Wrócił na zajęcia na katowickiej uczelni.

Leszek mówił, że po tych doświadczeniach stał się bardzo religijny. — Zawsze byłem człowiekiem wierzącym, ale nie praktykującym. W czasie choroby zrozumiałem słowa Jana Pawła II: „Pamiętajcie, cierpienie jest darem”. Bo dzięki niemu możesz dotknąć czegoś, co jest ludzkim doświadczeniem – powiedział mi.

Ostatni rozdział jego twórczego życia był bardzo trudny. Chciał zrobić film o rotmistrzu Pileckim. Pracował nad tym tematem kilka lat. Wiedział, że łatwo nie będzie, bo w przeciwieństwie do jego poprzednich obrazów, to musi być kosztowna produkcja. Ale jest dla niego ważna. W eksplikacji napisał: „Mówi się czasem, że jak umiera człowiek, to umiera cały świat. W przypadku rotmistrza jest inaczej: człowiek może umrzeć po to, żeby ocalić świat. Bo ocala tradycję, poczucie dobra, prawdy i na końcu wiarę, która to wszystko scala. To jest ratowanie świata. Ja w to głęboko wierzę”. 

W 2019 roku Leszek Wosiewicz wyszedł na plan. „Raport Pileckiego” miał kolosalny jak na Polskę budżet 36 mln zł., jego producentem była Wytwórnia Filmów Fabularnych i Dokumentalnych, popierał projekt ówczesny jej dyrektor Włodzimierz Niderhaus. Potem przyszła pandemia, która zwolniła tempo pracy, Niderhaus zmarł, a nowy p.o. dyrektora po przeglądzie materiałów, postanowił zmienić reżysera. Tę decyzję zakomunikowano Wosiewiczowi w 2020 roku podczas spotkania u ministra Piotra Glińskiego. Tydzień później na prośbę reżysera, który był przekonany, że jego materiał obroni się, zorganizowano przegląd części nakręconych scen. Zaproszeni eksperci uznali, że są one „fatalne” i zmianę potwierdzono. Za kamerą stanął Krzysztof Łukaszewicz, twórca „Karbali”, który też „przepisał scenariusz”.

WFDiF chciała załatwić tę sprawę polubownie, oferując reżyserowi wynagrodzenie (do filmu weszły też sceny przez niego nakręcone) i kierownictwo artystyczne. Ale on czuł się sponiewierany, nie zgadzał się z negatywną oceną nakręconych przez siebie materiałów, przemontowywał je, pisał listy do „wszystkich świętych”, łącznie z prezydentem. W lecie 2023 roku chciał podawać sprawę do sądu, potem się wycofał. W „Rzeczpospolitej” pisaliśmy wtedy o tej sprawie. „Raport Pileckiego” Krzysztofa Łukaszewicza wszedł na ekrany 1 września 2023 roku. 

Czytaj więcej

Czego dotyczy spór wokół filmu o Witoldzie Pileckim?

Przez lata lubiliśmy się z Leszkiem. Jeszcze niedawno dostałam od niego świąteczne życzenia. I nagle, w drugim dniu nowego roku na stronie SFP czytam, że on nie żyje. Zmarł 29 grudnia 2023. To był szok dla jego rodziny, dla jego siostry. Wciąż jeszcze nie ma nekrologów. Zaczynają pisać przyjaciele na Facebooku.

Leszek był w dobrej formie. Poszedł do warszawskiego szpitala na rutynowe badania. Sam pojechał na nie samochodem…

Śpij spokojnie, Leszku

Odszedł nagle, 29 grudnia 2023 roku. W warszawskim szpitalu, do którego trafił na rutynowe badania. To był dla jego bliskich szok. Dopiero po pięciu dniach na stronie Stowarzyszenia Filmowców Polskich ukazała się informacja, że nie żyje Leszek Wosiewicz. 

— Zawsze żyłem na ruchomych piaskach, szukając czegoś, na czym można się oprzeć — powiedział mi kilka lat temu. — Od czasu do czasu znajdowałem kamień, na którym przysiadałem. Ale to były krótkie okresy. Myślę, że dopiero teraz buduję bazę, uczę się rozpoznawać rzeczywistość, rozgraniczać dobro od zła. Szukam Boga, który to wszystko scala. W niespokojnym czasie wiara jest bardzo ważna. U siebie na wsi budzę się rano i wiem, co będę robił w ciągu dnia. I to uznaję za definicję mojej wolności — mówił.

Pozostało 93% artykułu
Film
EnergaCAMERIMAGE: Hołd dla Halyny Hutchins
Film
Seriale na dużym ekranie - znamy program BNP Paribas Warsaw SerialCon 2024!
Film
„Father, Mother, Sister, Brother”. Jim Jarmusch powraca z nowym filmem
Film
EnergaCAMERIMAGE 2024: Angelina Jolie zachwyca w Toruniu jako Maria Callas
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Film
Festiwal Korelacje: Pierwszy taki festiwal w Polsce. Filmy z komentarzem artystów