Oprócz jakości artystycznej na tym polega główna różnica: Nowakowski nie pisał o wiedźmach, krajobraz jego opowiadań był wolny od elementów spoza tego świata. Dość dramatyzmu indukowały w nim tragedie międzyludzkie wynikłe z biedy, wódki, osobliwie rozumianego honoru. U Bochińskiego niby też to mamy: residua z lat 50. mocą inercji dotrwały prawie do końca wieku. Ale Bochiński pokazuje też nową Pragę.

Tego jednak autorowi za mało do wywołania efektów dramatycznych, więc doprawia swą prozę magią: Śliczna Panna ukazuje się wybranym, bóg z Azji usiłuje zaorać Warszawę, a przybysze ze świata poszukują sobie tylko wiadomych artefaktów z przeszłości. Najbardziej podobały mi się praskie wiedźmy, dziewuchy jak marzenie, chlejące wódę jak wodę, a gdy trzeba, ginące bez skargi za swoje miasto. Magia u Bochińskiego jest głównie własnego chowu, na dobrym poziomie. I jak to w urban fantasy bywa, znajomości terenu przez autora nic nie można zarzucić.

W „Złych ulicach” zwraca uwagę nawiązywanie do legend literackich, do opowieści miejskich i wreszcie także do historii. Przy okazji wychodzi na jaw, że Praga jest dostatecznie magiczna sama z siebie, za sprawą wydarzeń historycznych, cierpień i krzywd zadanych tutejszym mieszkańcom. Bochiński umiał to wykorzystać, tworząc książkę bogatą i wielowarstwową.

Może i „Złe ulice” nie dorównują „Benkowi Kwiaciarzowi” Nowakowskiego, ale swój nastrój i urok mają. Bardzo udana książka.