Religia w szkole, Fundusz Kościelny, związki partnerskie. Opiłowywanie czas zacząć

Czy rząd, który chce zjawisko laicyzowania się społeczeństwa dodatkowo wspierać decyzjami administracyjnymi, jest istotnie rządem „neutralnym światopoglądowo”?

Publikacja: 05.01.2024 10:00

Religia w szkole, Fundusz Kościelny, związki partnerskie. Opiłowywanie czas zacząć

Foto: Michał Gmitruk/Forum

Głównym tematem polityki na przełomie roku 2023 i 2024 jest, i pewnie pozostanie na długie tygodnie, wojna o media publiczne. Ale są i inne tematy. Bo inaczej niż w roku 2007 i 2011 w ostatniej kampanii Donald Tusk nie unikał tematów związanych ze światopoglądem, obyczajami i obliczem cywilizacyjnym społeczeństwa.

Dotyczy to także jego koalicjantów, szczególnie mocno Lewicy, która instruowała swoich posłów w dzień inauguracji Sejmu, aby nie wypowiadali formułki „Tak mi dopomóż Bóg”. Co więc z zapowiedziami przełomu w tej sferze dzieje się już po wyborach?

Czytaj więcej

Paweł Konzal: Prawo do bycia adoptowanym. Lepiej w sierocińcu czy u pary jednopłciowej

Przede wszystkim widać gotowość do używania jakobińskiego tonu, choć na razie incydentalną. Tam jakiś nowy wojewoda kazał zdjąć krzyż ze ściany rządowego budynku, gdzie indziej spotkało to portret Jana Pawła II. Nowa minister edukacji Barbara Nowacka pojechała do Krakowa osobiście odwoływać małopolską kurator oświaty Barbarę Nowak, używając przy okazji wyjątkowo infantylnej zapowiedzi zerwania z „mrokami średniowiecza”. Widocznie po to zrobiono ją ministrem edukacji, aby wieściła ideologiczną pierekowkę młodych umysłów. Wciąż tylko nie wiemy, jak daleko się w tym posunie. Jednak poprawianie szkolnych programów czy listy lektur to kwestia najbliższych miesięcy – nowa władza przychodzi w środku roku szkolnego.

Gmeranie przy katechezie

Barbara Nowacka zajęła się od razu szkolną katechezą. Zapowiedź zredukowania jej z dwóch godzin w tygodniu do jednej oznacza pozostawienie jej w formie kompletnego ogryzka. Z kolei żądanie odbywania tych zajęć na pierwszej lub ostatniej godzinie planu lekcji może się okazać – przy kilkunastu klasach w szkole – niewykonalne. Najmniej kontrowersyjny jest dla mnie zamysł usunięcia ocen z katechezy ze szkolnych świadectw. Na pewno nie musi być wliczana do średniej.

Trudno wszakże nie odnieść wrażenia, że wszystkie te ruchy zmierzają do marginalizacji tych lekcji, zrobienia z nich wstydliwie zepchniętego na margines piątego koła u wozu. Zwolennicy tego kierunku powołują się na naturalne procesy społeczne. Zwłaszcza w dużych miastach i w starszych klasach szkół ponadpodstawowych uczniowie masowo z nich rezygnują. Pytanie jednak, czy rząd, który chce to zjawisko dodatkowo wspierać decyzjami administracyjnymi, jest istotnie rządem „neutralnym światopoglądowo”.

Obcinając religii w szkole połowę wymiaru godzin, minister Nowacka używa również argumentu oszczędnościowego. Cięcia te jednak w skali budżetu państwa będą nieduże. Gdyby jeszcze pani minister powiązała tę operację z przeznaczeniem zaoszczędzonych środków na inny sensowny cel, nadstawiłbym z ciekawością ucha. Ale o tym cisza. Bez wątpienia można dowodzić, że w szkole chrześcijaństwo czy religia nie mają prawa być w ogóle obecne. Dla mnie to tworzenie nowych, wcale nie „neutralnych” dogmatów, niezgodnych zresztą z tradycją wielu państw europejskich. Ale w takim razie katecheza powinna być wyeliminowana całkowicie (to postulat Lewicy). Tworzenie takich mechanicznych „kompromisów” tylko rozmywa temat.

Podawałem już ten przykład ludziom, którzy dowodzą, że katecheza to przecież nie „obiektywna” nauka religioznawstwa, ale formacyjne kształtowanie młodych ludzi. Czym w takim razie jest – przykładowo – prowadzenie w ramach dodatkowych zajęć szkolnego teatru? To także formowanie, ewidentnie adresowane nie do wszystkich. Podatnicy o katolickim światopoglądzie mają prawo korzystania ze szkolnej infrastruktury, tym bardziej że zajęcia dla nich są dobrowolne. Teraz jednak za dodatkową, drugą godzinę minister Nowacka każe im płacić. W jakiej formie? Szkolnej zrzutki?

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Trudny rok Kościoła, choć schizmy nie będzie

Zniechęcająca natura tej korekty jest oczywista. Podczas kampanii wyborczej Donald Tusk sam siebie opisywał jako „katolika”, co prawda robił to w kontekście odbierania katolickiego szyldu wrogom z PiS. A po wyborach nie użył formułki „Tak mi dopomóż Bóg” podczas ślubowania (zrobiła to skądinąd pokaźna część jego klubu). Warto, aby premier miał świadomość, że uczestniczy w politycznej akcji wobec tych, którzy pozostają przy religii – akcji bynajmniej nie bezstronnej. Przypominałem już na tych łamach, że państwa z natury totalitarne, o antykatolickim czy antyreligijnym zabarwieniu, przesuwały szkolną katechezę na pierwszą lub ostatnią lekcję z czytelnym przesłaniem do młodych ludzi: „Nie musicie”. Okólniki ministra edukacji III Rzeszy i zarządzenia ministrów oświaty PRL (do roku 1961, kiedy religię ze szkół usunięto) były jednobrzmiące.

Nie chcę wchodzić w poboczne polemiki, także z autorami konserwatywnymi i głęboko wierzącymi, którzy uważają szkolną katechezę za błąd, może nawet swoistą profanację (niedawny felieton Jana Maciejewskiego w „Plusie Minusie”). Dla mnie to przede wszystkim pytanie o decyzje podjęte przed laty, na fali odkręcania tego, co dziedziczyliśmy po peerelowskiej laickiej dyktaturze. Zestawiam tylko stan „sprzed” i stan „po”. To nie są zmiany jedynie techniczne czy organizacyjne. Kryje się w nich społeczna inżynieria.

Czy dotować Kościół z budżetu?

Temat likwidacji Funduszu Kościelnego to część zupełnie innej dyskusji: o to, czy państwo powinno wpierać bezpośrednio finanse Kościoła katolickiego lub szerzej – Kościoły i związki wyznaniowe. Sądzę, że przez ostatnie osiem lat, choć do pewnego stopnia i wcześniej, zakres tego wspierania był zbyt szeroki. Władza spełniała różne postulaty, a czasem zachcianki biskupów czy duchownych zbyt automatycznie. Realizując przy okazji dawny scenariusz Aleksandra Kwaśniewskiego, naturalnie bez świadomości tego, który jeszcze przed swoją prezydenturą jako lider postkomunistycznego SLD wykładał kolegom, że taka hojność osłabi autorytet Kościoła w społeczeństwie.

Dziś operację „opiłowywania” katolików z ich „przywilejów” (maksyma Sławomira Nitrasa z PO) wpisuje się naturalnie w kontekst czystej polityki partyjnej. Przedstawiane jest to jako część sprzątania po złym PiS. Zarazem Tusk, zapowiadając koniec Funduszu Kościelnego, użył formułki „uwalniania Kościoła od władzy politycznej”.

Suma 257 mln zł w ostatnim roku z samego funduszu (pomińmy inne dotacje, bezpośrednie i niebezpośrednie) może robić wrażenie, chociaż w stosunku do całego budżetu państwa potężna nie jest. Tusk połączył zapowiedź jego skasowania z pracami nad budżetem, co sugerowało, że Kościół nie dostanie niczego już w roku 2024. Tymczasem droga do tego daleka. Wymaga to nowej ustawy (podlegającej wetu prezydenta Andrzeja Dudy), a zapewne i rozmów z katolickimi hierarchami, co zapisane jest w konkordacie.

Wobec agitacji – szczególnie Lewicy, ale koniec funduszu zapowiadała także w swoich „100 konkretach” Koalicja Obywatelska, a wreszcie i Szymon Hołownia – warto przypomnieć, że Fundusz Kościelny nie był produktem klerykalnej prawicy, chcącej zasilać instytucje religijne pieniędzmi, tylko Polski Ludowej, która wobec odebrania Kościołowi potężnych dóbr brała na siebie ubezpieczenia zdrowotne i emerytalne duchowieństwa. Jeszcze dziś eksperci życzliwi tej instytucji (ostatnio Ewa K. Czaczkowska) przypominali, że gdyby zachował on choćby dawne dochody z ziemi, uzyskiwałby większy dochód.

Ale przyjmijmy, że z biegiem lat związek tych pieniędzy z dawną kościelną stratą rwał się, a przynajmniej rozluźniał. I że dziś wygląda to tak, jakby wszyscy, także niewierzący, płacili na rzecz kościelnych instytucji. Dodajmy skądinąd, że nie tylko katolickich, bo dotacjami objęto pozostałe Kościoły działające w Polsce.

Zderzać się tu będą dwie wizje społeczeństwa. Jedna uznaje religię za wartość, którą powinno się do pewnego stopnia wspierać. Wizja przeciwna zakłada coraz bardziej rygorystyczną separację wszelkiej religii od państwa. Mnie bliższa jest ta pierwsza, choć widzę pułapkę i pokusy nadmiernego zrostu Kościoła z państwem. I choć wprawdzie można twierdzić, że katolików wciąż jest wystarczająco dużo, aby mieli prawo do takiego wsparcia z budżetu, to wobec postępującej w ostatnich latach laicyzacji, ta druga wizja zaczyna wygrywać. Zwłaszcza że ciężko byłoby policzyć podatników, dla których byłaby to naturalna budżetowa powinność.

Katolicy i ich PIT-y

Stąd pomysł odpisów podatkowych na Kościół – płacić mają tylko ci, którzy naprawdę chcą. Tusk sugeruje, że składając taką propozycję, powiększa zakres wolności światopoglądowej. Przypomnijmy, że już w roku 2011 ten sam Tusk jako premier koalicji PO–PSL zapowiadał taką reformę. Robił to pod wpływem agitacji Ruchu Palikota, a także zmian oblicza samej PO, coraz chętniej odmawiającej „klękania przed księżmi”.

Przypomnijmy jednak, że wtedy arcybiskup lubelski Stanisław Budzik, ówczesny sekretarz generalny Episkopatu Polski, wyraził zainteresowanie takim nowym systemem. Mowa była o 1-procentowym odpisie wprowadzonym do prawa podatkowego obok innego, tego na instytucje pożytku publicznego. Można było wtedy twierdzić, że Kościół nawet by na takiej zmianie zyskał, bo wydawało się, że odruch przeciętnego Polaka wypełniającego swój PIT będzie oczywisty.

Czytaj więcej

Tusk zapowiada zmiany w Funduszu Kościelnym. "Musi to być decyzja wiernych"

Dziś to już tak oczywiste nie jest wobec słabnięcia więzów wielu naszych obywateli z religią. Liczbę praktykujących katolików ocenia się na jakieś 30 procent, a i oni nie okazaliby się zapewne w sprawach finansowych monolitem. Dla Kościoła więc to dzisiaj większe ryzyko niż w 2011 r. Ale chyba nie do uniknięcia.

Kryć się w tym mogą nadzieje: ekspert od prawa wyznaniowego dr hab. prof. UW Tomasz Borecki tłumaczył w TOK FM, że odbierze się antyklerykałom poręczny propagandowy kij na kościelne instytucje. Kryją się i pułapki. Ten sam prof. Borecki twierdzi, że biskupi staną się bardziej zależni od świeckich katolików jako odbiorców „usług”. Może to podnieść jakość tych „usług”, ale nie powinno prowadzić do naginania do ich woli religijnych pryncypiów. Kościół nie jest i nie powinien stać się sklepikiem, w którym klient ma zawsze rację.

Dorzucić do tego można wątpliwości wobec nowego hipotetycznego modelu. Po pierwsze, poza opłacaniem składek ubezpieczeniowych księży i zakonnic Fundusz Kościelny wypełniał w ograniczonym zakresie także powinności na rzecz całej wspólnoty. Na przykład wspierając działalność charytatywną Kościoła czy renowację zabytkowych świątyń. Chciałbym mieć pewność, że nowy system też to zagwarantuje.

Po drugie, jest i wątpliwość prawna, można by rzec konstytucyjna. Art. 53 § 7 naszej ustawy zasadniczej stwierdza: „Nikt nie może być obowiązany przez organy władzy publicznej do ujawnienia swojego światopoglądu, przekonań religijnych lub wyznania”. To ma służyć ochronie swobody wyborów religijnych.

Przekazując urzędom skarbowym informację o naszym wsparciu dla konkretnego Kościoła, wtajemniczamy władzę w to, co powinno być intymne. Oczywiście robimy to przy innych okazjach, choćby posyłając swoje dziecko na katechezę w państwowej szkole. Ale czy ktoś nie zechce nowego modelu podważyć przed sądami w oparciu o ten przepis? Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić, z jakich pozycji: tradycjonalnego katolika czy też przeciwnie – rzecznika społeczeństwa bez religii.

Na razie biskup Artur Miziński, obecny sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski, zdystansował się od narzekań mediów konserwatywnych i ogłosił gotowość do rozmów. To dobrze, że nie przeważa odruch obrony wąskich interesów materialnych. Choć nie chciałbym też widzieć Kościoła katolickiego zagłodzonego i zmuszonego do sprzedaży własnych obiektów, jak to się zdarza w zlaicyzowanych społeczeństwach zachodnich.

Wojna o etykę już wkrótce

Na razie istotniejsze wydają mi się starcia światopoglądowe przekładające się na wybory etyczne Polaków. Europa ma coraz większą skłonność do postrzegania legalnej aborcji na życzenie jako coraz ważniejszego prawa człowieka. Wychodząc naprzeciw tej zmianie, ale też nastrojom rozbudzonym przez niefortunne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, Tusk uczynił z takiej nieobwarowanej żadnymi warunkami aborcji kluczowy element agendy swego obozu.

Wpisano go do programu PO, a potem do „100 konkretów Koalicji Obywatelskiej”. Lider wymusił na wszystkich kandydatach swojej formacji deklarację poparcia dla takiej ustawy. Co prowadziło do groteskowych aktów zaparcia się własnych wcześniejszych przekonań przez takich ludzi jak Roman Giertych czy Paweł Kowal.

Nie wpisano jednak aborcji na życzenie do umowy koalicyjnej. Lewica i progresywne skrzydło KO prą do szybkiego uchwalenia pełnej liberalizacji, ale zdaje się, że liderzy koalicji nie będą się z tym śpieszyć. Mniej nawet z obawy przed prezydenckim wetem. Byłby to efektowny przedmiot polaryzacji między nową koalicją i Andrzejem Dudą. Bardziej z powodu braku pewności, czy w samej koalicji jest dla tego postulatu większość. Stanowisko posłów PSL i pojedynczych parlamentarzystów z Polski 2050 pozostaje nierozpoznane. Jest tam kilku ewidentnych przeciwników tak szerokiego prawa do przerywania ciąży.

Pojawiły się za to jako nowy temat związki partnerskie. Tu sprawa jest jeszcze bardziej tajemnicza. Zapowiedzi ich legalizacji nie było nawet w „100 konkretach KO”, choć Donald Tusk mówił o niej kilka razy w kampanii. Tym bardziej nie ma tego w umowie koalicyjnej. A jednak temat pojawił się zaraz po wyborach – jako pilny. Może liderzy koalicji uznają, że łatwiej można będzie taki projekt przeforsować niż aborcyjny, bo nie wikła w tak wielkie konflikty sumienia. Możliwe, że znaczenie ma werdykt Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który wytknął Polsce brak gwarancji prawnych dla takich związków właśnie teraz. Wreszcie zaś Tusk potrzebuje nieustających ideologicznych igrzysk. Łatwiej się rządzi w ich cieniu, mniej pada pytań o możliwości budżetu czy paradoksy wyzwań klimatycznych. W końcu pierwsza w dziejach III RP lewicowa minister ds. równości Katarzyna Kotula powinna dostać szybko jakieś zajęcie.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Czego Barbara Nowacka nie wie o średniowieczu

Co sądzić o tej zmianie? Trudno komukolwiek dyktować życiowe wybory, jednak pojawia się pytanie, z jakiej racji przyznawać parom niedecydującym się na małżeństwo uprawnienia (można by rzec przywileje) zarezerwowane właśnie dla małżonków, takie jak wspólne opodatkowanie. Przecież one w przypadku ślubnej pary wiążą się z obowiązkami, choćby z gwarancją alimentów, jeśli małżeństwo się rozpadnie.

Decyzja państwa: dajemy wam prawa, ale bez obowiązków, jest wręcz zachętą do wybierania relacji nietrwałych, łatwych do zerwania. Na dodatek takie rozwiązanie wydaje się to wygodniejsze dla mężczyzn preferujących częściej niż kobiety doraźne przyjemności. Oczywiście jest to zgodne z postrzeganiem życia społecznego jako przestrzeni dla łatwej przyjemności, bardziej niż dla obowiązku. To triumf permisywizmu, cokolwiek ten termin oznaczał pierwotnie.

Wyjątek robię tu – paradoksalnie – dla związków jednopłciowych, choć to one sprawiają konserwatystom największy kłopot. Ale przełom obyczajowy jest niewątpliwy, ci ludzie wyszli z katakumb i już do nich nie wrócą. A w dzisiejszym stanie prawnym oni małżeństw zawierać nie mogą. Dzięki takim „przywilejom” jak wspólne opodatkowanie czy ułatwienia w prawie do dziedziczenia ich związki mogą się okazać trwalsze. Mam wrażenie, że odmawianie im tego jest jałowe, przeciwskuteczne.

Tu oczywiście widzę inny kłopot. Jeśli pary dwupłciowe będą miały prawo do małżeństwa, a pary jednopłciowe nie, łatwo będzie przedstawić prawną gwarancję związków partnerskich dla nich jako nie osiągnięcie, ale dyskryminację. I prędzej czy później znajdą się trybunały, krajowe lub europejskie, które roszczenia takich par uznają – łącznie z prawem do adopcji. A temu jestem przeciwny, bo dziecko nie powinno służyć zapewnianiu innym szczęścia za wszelką cenę.

Oczywiście dziś taki przełom jest trudny do wyobrażenia, ze względu na konstytucyjny zapis o opiece prawa dla małżeństwa „będącego związkiem kobiety i mężczyzny”. Ale łatwość w zmienianiu konstytucyjnych gwarancji bez formalnej zmiany konstytucji staje się specjalnością polskich polityków i prawników.

Nie wiem, czy prezydent Duda ustawę o związkach partnerskich zawetuje. Sam proponował inne rozwiązanie: stworzenie statusu „osoby najbliższej”. Dawałby on prawo do odwiedzin w szpitalu, do dziedziczenia czy do wspólnego opodatkowania ludziom w różnych relacjach. Nie dotyczyłby jedynie par połączonych życiem seksualnym czy wspólnymi dziećmi.

Nieznane przekonania Tuska

Jakiekolwiek będą ostateczne decyzje w trudnych sporach o prawo i obyczaje, warto by te wszystkie dylematy poddać dogłębnej debacie. Nie używam w niej argumentów religijnych, a wyłącznie zdroworozsądkowe. O taką debatę jest jednak trudno, bo za każdym razem daje ona okazję do bicia w partyjne i tożsamościowe tarabany. I kiedy strona uważająca się za postępową postrzega swoje przekonania za przesądzone dziejową logiką, a zatem swoje propozycje za niepozostawiające alternatywy.

Ostatnio Interia powiadomiła o perspektywie obciążenia naszych dochodów unijnym podatkiem od ogrzewania, który może być bardzo wysoki. Wiąże się to z rozmaitymi przedsięwzięciami związanymi z klimatem, których nie poddaję tu merytorycznej ocenie. Ale to na pewno nie jest i nie będzie przedmiotem osobnej debaty w Polsce. Mamy do czynienia z prawem, które spada na nas z góry, a zatem alienuje od obywateli.

W takich kwestiach polskie władze, rząd i parlament, mają status bardziej petenta niż partnera albo podmiotu. Dlaczego o tym wspominam? Bo im większe ubezwłasnowolnienie polskich polityków w takich kwestiach jak klimat, z tym większą ochotą „postępowcy” będą wchodzić w kolejne scysje ideologiczne. Oczywiście nie wiem, czy to nie jest także produkt autentycznych przekonań. W roku 2004 i 2005 Donald Tusk opowiadał o sobie, że staje się konserwatystą, bo jest ojcem dorastającej córki. Pamiątką po tamtych czasach są jego rodzinne fotki na tle świętych obrazków. Czy teraz dojrzał do wojującego progresizmu, czy tylko płynie z prądem?

Głównym tematem polityki na przełomie roku 2023 i 2024 jest, i pewnie pozostanie na długie tygodnie, wojna o media publiczne. Ale są i inne tematy. Bo inaczej niż w roku 2007 i 2011 w ostatniej kampanii Donald Tusk nie unikał tematów związanych ze światopoglądem, obyczajami i obliczem cywilizacyjnym społeczeństwa.

Dotyczy to także jego koalicjantów, szczególnie mocno Lewicy, która instruowała swoich posłów w dzień inauguracji Sejmu, aby nie wypowiadali formułki „Tak mi dopomóż Bóg”. Co więc z zapowiedziami przełomu w tej sferze dzieje się już po wyborach?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku