Trybunał Konstytucyjny, TVP, zabetonowana prokuratura… Czy ekipa Tuska będzie przestrzegać prawa?

Kształtująca się koalicja obiecuje przywrócenie praworządności po rządach PiS. Ale sama może mieć kłopoty z przestrzeganiem litery, a czasem i ducha, prawa.

Publikacja: 27.10.2023 10:00

Donald Tusk uosabia chęć odwetu odczuwalną na całej opozycji. Ale czy kiedy zderzy się z pierwszymi

Donald Tusk uosabia chęć odwetu odczuwalną na całej opozycji. Ale czy kiedy zderzy się z pierwszymi trudnościami, to wykaże typową dla polityka dozę giętkości? I co z jego zapleczem, które może się wówczas poczuć rozczarowane?

Foto: AFP

Jan Rokita w swojej zwyczajowo chłodnej analizie na łamach „Sieci” zauważa, że obejmując władzę w roku 2007, Donald Tusk dysponował zapleczem „rozproszonym, ideologicznie stonowanym i mało skłonnym do ultracyzmu”. Teraz jest inaczej. Rokita wymienia skupione wokół Tuska, zorganizowane, bojowe grupy: „feministki, zielonych fundamentalistów, prawników rewanżystów czy sfanatyzowanych dziennikarzy i intelektualistów”. Grupy te podczas wielomiesięcznej kampanii stały murem za liderem Koalicji Obywatelskiej. Ale teraz wystawią mu rozmaite rachunki, zasypią żądaniami.

Po części sam Tusk jest chodzącą chęcią odwetu. Ale czasem też przejawia typową dla polityka – pytanie jak wielką – dozę giętkości. Stoi przed czymś, co po wielekroć sam zapowiadał: nie tylko rozliczeniami ludzi, ale przebudową, a może rozwaleniem czegoś, co opozycja nazywała „pisowskim systemem” czy „państwem PiS”.

Powracające wieści, że istnieją opracowane w otoczeniu Tuska szczegółowe plany prawnych korekt napisane przez „prawników rewanżystów”, uważam za przesadne. Istnieją tylko politycznie nieautoryzowane propozycje. W dodatku wśród prawniczych autorytetów po stronie opozycji brak zgodności, jak dalece można się posunąć w rozmontowywaniu „państwa PiS”. Albo w tym, co Rokita nazywa „gwałtem na legalnych podstawach państwa”. Porównując zresztą przy tym Tuska do Józefa Piłsudskiego, ale tego po przewrocie majowym.

Czytaj więcej

W kampanii wyborczej strach jest po obu stronach – zarówno w PiS, jak i w KO

Obalić cały Trybunał!

Przykład pierwszy z brzegu: co począć z Trybunałem Konstytucyjnym? PiS zaczął swoje rządy od manipulowania jego składem. Stało się to też pierwszym kamieniem obrazy w relacjach między rządzącą przez osiem lat prawicą a prawniczymi korporacjami. Z czasem pojawiali się kolejni członkowie Trybunału z pisowskiego rozdania. Dziś stanowią cały skład TK, określany pogardliwie przez opozycję „trybunałem Przyłębskiej”, jakby dla podkreślenia, że to jakaś namiastka, proteza, wręcz zbiór uzurpatorów.

I oto prof. Wojciech Sadurski, którego wypadałoby nazwać już nie „prawnikiem rewanżystą”, tylko „prawniczym ultrasem”, jeszcze przed wyborami zaproponował odwołanie całego składu „trybunału Przyłębskiej” zwykłą sejmową uchwałą. Jego zdaniem przez wprowadzenie trzech „sędziów dublerów” cały ten organ został „zainfekowany”. „Obecny TK jest nieprawowity w 100 procentach” – ogłasza prof. Sadurski z pewnością, z jaką recytuje się religijne dogmaty.

Jednakże to PiS otworzył drogę do takich rozważań. Odwołanie pięciorga sędziów wybranych przez poprzedni parlament (lub raczej niedopuszczenie ich do urzędowania) było prawnie wątpliwe. Zwłaszcza w stosunku do trójki, których następców nazwano „dublerami”. Majstrowanie przy składzie Trybunału musiało budzić opór. Tym bardziej że zarzuty wobec ich wyboru miały naturę bardziej polityczną niż prawną. Platforma Obywatelska nie posiadała moralnego prawa wrzucać do TK swoich nominatów w ostatniej chwili, tuż przed oddaniem władzy.

I faktycznie, polityczny sens tej operacji wymiany był co najmniej wątpliwy, ponieważ skład TK jest odnawiany co dwa lata, a PiS szybko zdobyłby w Trybunale większość. Był to raczej rodzaj manifestacji, że nowa władza nie będzie tolerować nadmiernego wpływu prawników na rzeczywistość. Zależało na tym przede wszystkim Jarosławowi Kaczyńskiemu owładniętemu ideą utarcia nosa prawniczej korporacji.

Była to niepotrzebna i niemądra wojna, prowadząca donikąd. Zarazem czym innym jest jednak niedopuszczenie konkretnych sędziów, choćby z dyskusyjnych powodów, a czym innym odwołanie całego składu ciała, które ma w teorii pilnować praworządności – niejako na kontrze władzy ustawodawczej i wykonawczej.

Dziś w składzie TK zasiada jeden „dubler”, Mariusz Muszyński. Jeden na piętnastu członków. Argument, że dwaj sędziowie wybrani w miejsce zmarłych „dublerów” są obciążeni wadą ich wyboru, jawi się jako wątpliwy. Ale co ważniejsze pozostała dwunastka została wybrana prawidłowo – wchodzili do Trybunału w miejsce kończących kadencje poprzedników. No chyba żeby za nieprawidłowość uznać fakt, że byli kandydatami prawicowej większości. Ale polityczna natura tego wyboru jest wpisana w konstytucję. Przed Krystyną Pawłowicz i Stanisławem Piotrowiczem członkami TK już nieraz zostawali politycy.

I jakby miało wyglądać wyłonienie całej piętnastki nowych członków? Wymagałoby to przecież udziału prezydenta – to skądinąd Andrzej Duda wziął udział w wymianie sędziów w roku 2015. Tym razem na taki udział nie można liczyć.

Najważniejsza jest jednak konkluzja polityczna. Wymiana całego składu takiego ciała jak Trybunał nową większością byłaby precedensem. Nie bardzo wierzę w powrót samodzielnej większości Zjednoczonej Prawicy w następnej kadencji Sejmu, ale gdyby ona nastąpiła, zapewne nowa władza znów zmieniłaby sobie cały TK. Bo kto miałby to zakwestionować? To przecież Trybunał Konstytucyjny rozstrzyga z mocy ustawy zasadniczej spory kompetencyjne. Kto miałby bronić jego samego?

Koszmarna obywatelska lekcja

Dla opozycji już „trybunał Przyłębskiej” był fasadą. Co prawda wydał nie za wiele wyroków, bo pod koniec drugiej kadencji PiS był sparaliżowany wewnętrznym klinczem. Ale istnienie w choć jednym przypadku organu badającego zgodność prawa z ustawą zasadniczą to wartość. Nowy Trybunał opozycji byłby fasadą po stokroć bardziej. I każdy następny, kreowany dowolnie przez kolejne większości.

Kaczyński zawsze powątpiewał w sens wiążących orzeczeń Trybunału, uważając jego ingerencje w legislację za arbitralne, umowne. Potem był jednak zmuszony bronić autorytetu TK w kontekście prób jego osłabiania przez sądownictwo europejskie. Możliwe że z tych powodów dziś z kolei opozycja nie będzie uważała tego autorytetu za wielką wartość. Skądinąd prof. Sadurski w tym samym pakiecie propozycji zmierza do osłabienia pozycji Trybunału. Opowiada się za tzw. rozproszoną kontrolą konstytucyjności, czyli prawem każdego sędziego do oceniania zgodności przepisu z konstytucją (i z prawem europejskim). W moim przekonaniu nie wystarczy jak autor tego pomysłu wskazać na artykuł konstytucji mówiący, że „stosuje się ją bezpośrednio”. Wyjątkowość i wyłączność TK jako stróża praworządności jest wprost zapisana w polskiej ustawie zasadniczej.

Ale abstrahując już od jej litery, wymiana Trybunału Konstytucyjnego, bo „zmieniła się władza”, byłaby koszmarną obywatelską lekcją. Uczciwie mówiąc, nie wszyscy prawnicy związani z opozycją kroczą ekstremistyczną drogą Sadurskiego. Profesor Marcin Matczak polemizował z ideą wymiany całego Trybunału jako z realizującą zasadę „zbiorowej odpowiedzialności”. Jemu wystarczyłaby wymiana „dublerów”. Skądinąd Matczak był też przeciwny społecznemu projektowi ustawy firmowanemu przez Fundację Batorego, przewidującemu unieważnienie wszystkich wyroków TK z ostatnich ośmiu lat. Jego zdaniem „nieprawidłowość składu” nie jest do tego wystarczającym powodem. Orzeczenia Trybunału pociągają za sobą zmiany stanu prawnego. Można je podważyć tylko nowym orzeczeniem (albo skorygowaniem ustawy).

Polemiki z teorią, że TK „jest zainfekowany” sędziami dublerami ,pojawiały się i na łamach „Rzeczpospolitej”. Dziennikarz Marek Domagalski odrzucał formułowany w ten sposób argument Naczelnego Sądu Administracyjnego, który nie czuł się związany pewnym orzeczeniem Trybunału. W tym gąszczu opinii łatwo coś bezpowrotnie zniszczyć. Nawet jeśli prawna twórczość pisowskiej władzy wymaga poprawy, lekarstwo jawi się jako zdecydowanie gorsze od choroby.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Ci przeklęci symetryści!

Co począć z „neosędziami”?

Dotyczy to także kolejnego prawnego dylematu tak zwanych neosędziów. PiS znów poszedł tu jako pierwszy na skróty. Przed rokiem 2015 nawet w szeregach PO pojawiały się koncepcje poprawienia systemu mianowania i awansowania sędziów, tak żeby nie był on prostą kooptacją dokonywaną przez samą sędziowską korporację, a raczej jej reprezentacją z sądów wyższych instancji. Potrzebę korekt głosił między innymi prof. Andrzej Rzepliński, potem ostatni platformerski prezes TK.

PiS naturalnie był jeszcze mocniejszym krytykiem „systemu kooptacji”, zgodnie z niechęcią Kaczyńskiego do wszechwładzy prawników. Ale pierwszy pomysł Zbigniewa Ziobry był taki, aby Krajową Radę Sądownictwa zdemokratyzować poprzez wprowadzenie tam „świeżej krwi”, czyli młodszych sędziów z najniższych instancji. Ten kierunek zniweczył prezes PiS. Dla Jarosława Kaczyńskiego gwarancją naprawy jakości sędziowskich kadr (i środowiskowych norm) było uzależnienie awansów tej grupy – pośrednio, ale jednak – od woli sejmowej większości.

Efektem była nowa, naginająca prawo, ustawa o KRS. Wykorzystano przy tym fakt, że w konstytucji zapisano wprawdzie, iż większość członków KRS jest wybierana „spośród sędziów”, ale nie zapisano, że dokonują tego sami sędziowie. Choć intencja autorów ustawy zasadniczej była oczywista, skoro oddzielną pulę do obsadzenia KRS dostał Sejm i Senat. W efekcie tego PiS przekazał władzę wyboru parlamentowi. Prezydent Duda najpierw to rozwiązanie zakwestionował wetem. Potem, po pewnych modyfikacjach się na nie zgodził. Przypominało to korzystanie z luzów konstytucyjnych, a więc luk w ustawie zasadniczej czynione przez sanację w międzywojniu dla poszerzenia swojej władzy.

Stało się to zarzewiem kolejnego konfliktu, zwłaszcza gdy minister Ziobro dostał władzę mianowania prezesów sądów. Tego rozwiązania można było jeszcze bronić, zakładając, że sądy będą od tej pory administrowane sprawniej (co się jednak nie stało). Równocześnie sędziowie zostali poddani organizowanej za publiczne pieniądze kampanii zniesławiającej, absurdalnej, bo walczącej z całym środowiskiem. Na dodatek zostali ujęci w karby inkwizycyjnych procedur dyscyplinarnych.

Opozycja uznała to za totalne podważenie sędziowskiej niezawisłości. Argument – niezależnie od prawnych i politycznych mankamentów tych zmian – był przesadzony. W niektórych państwach demokratycznych, od USA po Niemcy, wpływ władzy politycznej na sędziowskie awanse jest niewątpliwy.

Czy istotnie polscy sędziowie zostali spętani? Poddani totalnej kontroli? Większość z nich stanęła raczej w jeszcze większej opozycji wobec prawicowej władzy. Konsekwencją była cała fala wyroków na niekorzyść tej władzy, masowe uwalnianie nielegalnych demonstrantów, ba, sprawców ataków na policjantów. Rząd PiS niczego nie uzdrowił, raczej zafundował sobie dodatkowy kłopot.

Recepta na paraliż

Efektem ubocznym był podział w środowisku sędziowskim – na tych, co przyjmują awanse od nowej władzy, i tych, którzy odrzucają wszelką współpracę z takimi „kolaborantami”, a nawet wspólne orzekanie. Po czymś takim zamiar zmiany ustawy o KRS jest po stronie nowej koalicji w zasadzie naturalny. Można by jej tylko doradzać, aby modelując system sędziowskich awansów, nie poddawała się prostej pokusie zawracania wskazówek zegara do czasów sprzed PiS. Ale logika polaryzacji raczej nie pozwoli na wysłuchanie takich rad.

Pojawia się wszakże dodatkowy problem: co począć z ponad tysiącem prawników, często młodszych, którzy przyjęli w dobrej wierze awanse od „upolitycznionej” KRS? Wszak oni prawa nie poprawiali. Donald Tusk odmówił im kiedyś w politycznym wystąpieniu sędziowskiego statusu. Wypada jednak przypomnieć, że to wykreowana pod rządami nowego stanu prawnego, uznawana za nielegalną przez opozycję, Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego orzeka teraz o ważności tych wyborów. No właśnie…

Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej przez międzynarodowy kontekst tego sporu. To Unia Europejska domaga się od Polski załatwienia kwestii „upolitycznionego systemu wyboru sędziów”. Jest to jeden z warunków przyznania nam pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy. Prezydent Andrzej Duda najpierw zaproponował uregulowanie tej kwestii przez tzw. ograniczony test niezawisłości. Ale kiedy pod presją Brukseli parlament ten test rozszerzył, kolejną wersję ustawy prezydent odesłał do TK, narażając się własnemu środowisku. Ponieważ to on sam tych wszystkich ludzi mianował sędziami, teraz uważa obronę ich statusu za swój moralny obowiązek.

Takie podejście skazuje prezydenta na jeszcze większe zderzenie z nową większością. Nie wiemy, co tworząca się koalicja wpisze do „ustawy o praworządności”, która zdążyła się stać mityczną, ale pojawi się tam na pewno szeroki test niezawisłości, bo to jeden z unijnych „kamieni milowych”. Jeśli prezydent się temu sprzeciwi wetem, zostanie przedstawiony jako hamulcowy dla funduszów z KPO.

Politycznie to może być dla nowej koalicji nawet korzystne. Tyle że warto spojrzeć na drugi koniec tego zagadnienia. Możliwość podważania w nieskończoność statusu jednego sędziego przez innego otworzy drogę do paraliżu wymiaru sprawiedliwości. Czy Polaka, którego proces sądowy nie będzie mógł się zakończyć, bo sądzić go będzie „niewłaściwy” sędzia, ten kontekst musi w ogóle obchodzić? A co z wyrokami, które już zapadły? Czy będzie można je podważyć? Czy w związku z tym jesteśmy skazani na permanentny chaos sądowy? Liderzy opozycji nie raczyli na ten temat udzielić społeczeństwu żadnych odpowiedzi.

Czytaj więcej

Donald Tusk głównym rywalem PiS? Ryzykowny pomysł na kampanię wyborczą

Wizja masowych czystek

Są i inne dylematy. Jak Donald Tusk poradzi sobie z wielokrotnie powtarzanym pomysłem masowych rozliczeń ludzi PiS przed sądami? Chce przecież oddzielić prokuraturę definitywnie od rządu. Kto więc ma sterować tymi śledztwami? Jednocześnie PiS po części zabetonował pod koniec swojej drugiej kadencji obecny układ prokuratorski. Bez wątpienia jego rozmontowanie też wymagałoby ustawy. Narażonej na weto prezydenta.

Problem ewentualnego omijania tego weta już stał się tematem mniej lub bardziej oficjalnych rozważań. Dodatkowa trudność Tuska z przestrzeganiem litery prawa przy okazji likwidacji państwa PiS wynika ze zbiegu politycznych okoliczności. Poprzednia władza miała swojego prezydenta, ta nowa będzie nieustannie zmagać się z groźbą jego weta. W demokracji tak jednak bywa. System checks and balances, trójpodziału władzy, dla jednych rządów jest łaskawszy. Dla innych – mniej.

Co nie zmienia faktu, że temat skracania zapisanych w ustawie kadencji różnych organów pozostaje zawsze co najmniej dyskusyjny w normalnych, demokratycznych realiach. Notabene po raz pierwszy zastosowano tę metodę w wolnej Polsce w roku 1995 w stosunku do Lecha Kaczyńskiego, którego usunięto w ten sposób z funkcji prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Bo nie pasował do koalicji SLD–PSL.

Łączy się to wszystko z tematem przejęcia państwa przez nową koalicję. Czy ma ona do tego prawo? W ogólnym sensie ma, choć nie sądzę, aby chaotyczne przechwytywanie łupów przez poprzedni układ rządzący zostało zastąpione przez cywilizowane kryteria i procedury. W kulturze politycznej zwycięzców (szczególnie tych spod znaku KO–PO) niewiele na to wskazuje. Będzie triumfalne wyrzucanie nie swoich i zastępowanie swoimi. Kto nie wierzy, niech spojrzy na opozycyjne samorządy. Niech sprawdzi, jakie tam obowiązują praktyki.

Perłą w koronie łupów do odzyskania są media publiczne, zwłaszcza Telewizja Polska. Pojawiają się w otoczeniu Tuska rozmaite pomysły na dokonanie tego bez narażania się na weto Dudy. Czy można istniejącą na podstawie ustawy instytucję postawić w stan upadłości decyzją ministra kultury jak każdą inną publiczną spółkę, a potem, po przejęciu kontroli nad nią przez zarząd komisaryczny, budować od nowa? A czy Sejm może odwołać członków Rady Mediów Narodowych zwykłą uchwałą (ten wątek często się powtarza), skoro to w ustawie zapisane są ich kadencje?

Wiele wskazuje na to, że któraś z tych prób zostanie podjęta. Padają zapowiedzi zrobienia tego w „24 godziny”. Tylko że uwikła to nowy układ rządzący w oskarżenia o bezprawie. Prawda, Rada Mediów Narodowych była organem stworzonym poza konstytucją, ale jednak wpisaną do ustawy. Tu trzeba będzie iść dalej.

Usuwanie Trybunału Konstytucyjnego byłoby żałosnym pokazem podporządkowania wszelkich norm chęci bezkolizyjnego rządzenia. Oczywiście TK może sprawić nowemu rządowi niejeden kłopot, ale przecież sama idea równoważenia się władz i wpływu instytucji w demokratycznym państwie naraża na takie wyzwania.

Pomysł, aby pozbywać się tłumu sędziów, to problem nie tylko dla nich samych, ale dla każdego, kto będzie dochodził swoich praw przed sądem. Z TVP jest inaczej. „W końcu stworzona przez Jacka Kurskiego telewizja solidnie zapracowała na to, aby stać się obiektem najzacieklejszej nienawiści dzisiejszych zwycięzców” – konkluduje po przedstawieniu prawnych wątpliwości Jan Rokita. To prawda. Niezależnie od sporych zasług „pisowskich” mediów publicznych dla narodowej kultury, były one, a telewizja w szczególności, politycznym narzędziem do walki z opozycją.

W latach 2007–2010 rząd Tuska zostawił TVP pod kontrolą opozycyjnych wobec niego dziennikarzy, bo prezydentem był Lech Kaczyński. Wtedy było oczywiste, że przejęcie telewizji i radia może nastąpić tylko na podstawie ustawy. Dziś coś takiego trudno sobie wyobrazić. Zmieniły się obie strony, i to bardzo.

Zarazem sensem obecnej neutralizacji państwowej telewizji nie będzie jej odpolitycznienie. Sensem będzie albo poddanie jej politycznej kontroli o innym wektorze (pojawiają się już pierwsze nazwiska kandydatów do tej misji, choćby Kamila Dąbrowy, byłego rzecznika Rafała Trzaskowskiego). Albo skazanie jej na zagłodzenie i rzeczywistą, nie tylko formalną likwidację, bo przecież „istnieją telewizje komercyjne, i to wystarczy”.

Towarzyszy temu presja różnych lobbies, o których pisał Jan Rokita. Wspomniał m.in. o „fanatycznych dziennikarzach i intelektualistach”. Na Twitterze (X) Wojciech Czuchnowski, czołowe pióro „Gazety Wyborczej”, sugeruje czystkę już nie tylko wśród ludzi mediów publicznych, ale też prywatnych. Wymienia z nazwisk autorów obecnej linii redakcyjnej Polsatu, jego zdaniem zbyt wychylonej ku PiS. Swój apel kieruje do prywatnych właścicieli. Dla niego to wszak oczywiste, że nie powinni się oprzeć woli nowej władzy.

Zarzut wobec Polsatu jest absurdalny, oparty na filozofii: kto nie z nami (w 100 procentach), ten przeciw nam. Taki rewanżyzm będzie teraz jednak dominował. Ideałem Czuchnowskiego jest sytuacja, w której wszystkie główne media będą skupione wokół jednej, wspólnej linii, najlepiej wzajemnie konsultowanej. I to jest jeszcze smutniejsze niż ewentualna konieczność kuglowania prawem, jaka lęgnie się w głowach liderów nowej władzy.

Jan Rokita w swojej zwyczajowo chłodnej analizie na łamach „Sieci” zauważa, że obejmując władzę w roku 2007, Donald Tusk dysponował zapleczem „rozproszonym, ideologicznie stonowanym i mało skłonnym do ultracyzmu”. Teraz jest inaczej. Rokita wymienia skupione wokół Tuska, zorganizowane, bojowe grupy: „feministki, zielonych fundamentalistów, prawników rewanżystów czy sfanatyzowanych dziennikarzy i intelektualistów”. Grupy te podczas wielomiesięcznej kampanii stały murem za liderem Koalicji Obywatelskiej. Ale teraz wystawią mu rozmaite rachunki, zasypią żądaniami.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi