Donald Tusk głównym rywalem PiS? Ryzykowny pomysł na kampanię wyborczą

Na wykreowaniu lidera PO jako jedynego rywala PiS zależy zarówno strategom partii rządzącej, jak i samemu Donaldowi Tuskowi. Komu wyjdzie to na dobre to inna para kaloszy.

Publikacja: 09.06.2023 10:00

Marsz Wolności w Warszawie, 4 czerwca 2023 r.

Marsz Wolności w Warszawie, 4 czerwca 2023 r.

Foto: Andrzej Iwańczuk/REPORTER/East News

Dopiero co pisałem, że konwencja PiS udekorowana zapowiedzią 800+ to krok tej partii w kierunku zwycięstwa. Jednak zaledwie krok. Nie da się ukryć, że z kolei poprzedni tydzień należał do opozycji. Także z powodu błędów rządzących, którzy nie umieli się tym razem zatrzymać. Ale mecz wciąż się toczy. To dopiero jego pierwsza połowa.

Czytaj więcej

Kaczyński i Tusk. Między wizją a licytacją

Sąd nad resetem

Uruchomienie leżącej w Sejmie od miesięcy ustawy o komisji badającej rosyjskie wpływy było jakąś receptą na kampanię wyborczą. Polacy obawiają się Rosji. Można było więc liczyć na wykrzesanie emocji wobec tych, którzy wiele lat temu, w zupełnie innych warunkach historycznych, postawili na reset z nią i trwali przy tym koncepcie przez kilka lat. Dla porządku wpadli na to jeszcze przez Barackiem Obamą, który przejął władzę w Stanach Zjednoczonych na początku roku 2009. Premier Donald Tusk pomknął tą drogą co najmniej rok wcześniej. Ludzie z jego otoczenia tłumaczyli wtedy, pamiętam tę atmosferę, że Polacy muszą dowieść Unii Europejskiej, że nie są rusofobami.

Czy nie posunięto się na tym poszukiwaniu nowych dyplomatycznych szlaków zbyt daleko? Posunięto i to nieraz. Zarówno w całkiem z dzisiejszej perspektywy niewiarygodnych prowokacjach intelektualnych, jak wtedy, gdy szef MSZ Radosław Sikorski snuł spekulacje o zaproszeniu Rosji Putina do NATO. Jak i w poddawaniu bezpieczeństwa energetycznego Polski uzależnieniu od Gazpromu. Można szukać usprawiedliwień dla Tuska w jednym: taki był duch ówczesnej Europy. I można jednak pytać, czy polski przywódca, na dokładkę o solidarnościowym rodowodzie, nie powinien szukać innej drogi, nawet całkiem odrębnie od innych europejskich stolic.

Czy to się nadaje do osądu w publicznych przesłuchaniach? Można mieć najrozmaitsze wątpliwości. Od obawy przed zdradzaniem państwowych tajemnic po wymóg zgody narodowej w obliczu wojny za naszą wschodnią granicą. Usprawiedliwienia obozu Jarosława Kaczyńskiego można szukać w tym, że opozycja na czele z Platformą Obywatelską sama szukała politycznej wojny w pomówieniach o prorosyjskość. Ba, to Donald Tusk domagał się komisji śledczej w tej sprawie. Jest zarazem pytanie, na ile można osądzać jakiekolwiek kierunki polityki w prokuratorskim tonie i w konwencji widowiska.

A zarazem nie idealizujmy PiS. Procedowanie takiej komisji stwarza okazję do nieustannego manipulowania dowolnymi wrzutkami. Coś jest dziś kłopotem dla rządu, coś się nie udaje? No to zaczynamy morderczą debatę nad kolejnym dokumentem! To jest recepta na permanentny spektakl. Pytanie, czy nie cokolwiek zdradliwa. Komisja może przysłonić inne pisowskie przekazy. Ten obóz powołuje się przede wszystkim na zmniejszanie społecznych różnic, ale i na godnościową rewolucję na rzecz Polski B. Czy jedno nie gryzłoby się z drugim? Nie zagłuszało nawzajem.

Błąd PiS, zagubienie prezydenta

Obóz rządzący, być może powodowany gorączkową mściwością, popełnił jednak kardynalny błąd, dorzucając o kilka zapisów ustawowych za dużo. W tym zwłaszcza ten o możliwości zakazu sprawowania stanowisk na lat dziesięć. Jan Rokita dowodzi w tygodniku „Sieci”, że skoro są to funkcje związane z „dysponowaniem publicznymi środkami”, niekoniecznie oznaczałoby to możność zablokowania Tuskowi drogi do premierostwa. Na pewno nie byłoby groźby odsunięcia go od udziału w wyborach. Niemniej nawet mało otrzaskany w procedurach Polak wie, że dla pozbawienia kogoś kluczowego prawa obywatelskiego powinna istnieć specjalna procedura opisana w konstytucji. Dlatego ten sam Rokita uznał ten przepis za nieszczęsny i równocześnie nonsensowny.

Początkowo obóz władzy zdawał się być dość zwarty wokół obrony „nieszczęsnego przepisu”. Łącznie z prezydentem Andrzejem Dudą, który w swoich pierwszych wypowiedziach stawiał znak równości między oporem wobec tej ustawy a strachem przed ujawnianiem rosyjskich wpływów. W kilka dni później ten sam prezydent wystąpił jednak nieoczekiwanie jako swoisty świadek oskarżenia. Podtrzymał wprawdzie, że dobrze zrobił, podpisując ustawę, ale w przedstawionej noweli radykalnie zarazem ustawę przenicował: proponując skasowanie niefortunnego przepisu o zakazie sprawowania stanowisk; próbując komisję odpolitycznić (zakaz zasiadania w niej posłów i senatorów); wreszcie przyznając prawo odwołania się od administracyjnych decyzji komisji do sądów powszechnych, a nie administracyjnych. Ta ostatnia zmiana jest o tyle istotna, że sądy administracyjne nie mają prawnych narzędzi, aby badać meritum takich sporów.

Trudno nie dopatrywać się tu zagubienia głowy państwa. Możliwe, że dla prezydenta, do którego stały dostęp ma sympatyzujący z opozycją (ale w tym przypadku mający rację) ambasador USA Mark Brzezinski, decydujące było stanowisko amerykańskiego sojusznika. Ale nie mam pewności, czy to jedyny powód tej wolty.

Andrzej Duda jest doktorem prawa. Doskonale rozumie wagę prawnych zarzutów wobec tego, co uchwalono. Jeśli widział w telewizji Polsat posła PiS Marka Asta broniącego prawa komisji do bycia równocześnie śledczym, prokuratorem i sędzią, musiało go to uwierać. Zwłaszcza absurdalne twierdzenie Asta, że odsunięcie kogoś od sprawowania urzędu jest „administracyjną karą”, taką samą jak grzywny wymierzane przez Komisję Nadzoru Finansowego czy Krajową Radę Radiofonii i Telewizji.

Czytaj więcej

Zanim oskarżycie cały naród

Komisja traci impet

Podobno obserwując reakcje społeczne, a także zablokowanie Trybunału Konstytucyjnego, do którego odesłał przecież ustawę, Andrzej Duda w ciągu paru dni zwątpił w skuteczność dochodzeń w oparciu o najtwardsze przepisy ustawy. Oczywiście, także i on popełnił błąd. Powinien ustawę zawetować i bardzo szybko zgłosić własny projekt uwolniony w miarę możliwości od konstytucyjnych pułapek.

Dziś jego urzędnicy próbują odwrócić narrację. Duda miał przez swój kolejny ruch wyjść naprzeciw krytyce opozycji, ale też powiedzieć jej „sprawdzam”. Czy bez prawnych restrykcji noszących znamiona odwetu jej politycy będą dalej sprzeciwiać się samej idei publicznych przesłuchań w kwestii rosyjskich wpływów?

Tę mantrę zaczęli powtarzać także niektórzy politycy PiS, a nawet Suwerennej Polski. W istocie zwartość większości rządowej w głosowaniu nad ustawą pokrywała głębokie wątpliwości pojawiające się tylko w wewnętrznych debatach tego środowiska. Ale tak naprawdę prezydent postawił kierownictwo polityczne Zjednoczonej Prawicy wobec kluczowego dylematu.

Mówi się, że PiS poprawki prezydenta przyjmie, choć może nie wszystkie. Wskazywałaby na to miękka reakcja Kaczyńskiego, który podkreślił, że Duda nie kwestionuje samej zasady publicznych przesłuchań. Zmiana stanowiska w tak kluczowej sprawie oznaczałaby przyznanie się do poważnego błędu. Chór był przecież liczny i głośny, że przypomnę Mateusza Morawieckiego niewidzącego w przepisie o zakazie pełnienia stanowisk niczego złego. Albo gromadę dyplomatów zapewniających zagraniczne stolice, że w uchwalonym już prawie istnieje możliwość odwołania się do sądu.

Zwykły Polak może niewiele rozumieć z prawnych meandrów sporu, ale widzi, że z tą ustawą nie wszystko jest w porządku. Jej pierwotny cel, użycie jej jako młota na „dawnych sojuszników Rosji”, został już wytracony. Nie zwalałbym mimo wszystko zasadniczej winy na Andrzeja Dudę. Nikt nie kazał autorom ustawy wykazywać się nadgorliwością w mnożeniu zasadzek na Tuska. Ale prezydent także nie wybrał optymalnej drogi. Coś, co miało być triumfalnym pochodem ku rozliczaniu opozycji, zmienia się w drogę przez mękę.

Na najbliższym posiedzeniu Sejmu miano wybierać członków komisji. Tymczasem licznik bije. Opozycja nie pomoże w decyzji, bo ona ze zrozumiałych powodów nie chce komisji w jakiejkolwiek postaci.

Gdy dodać równoległą, niezakończoną przepychankę o to, czy premier Morawiecki i minister obrony Mariusz Błaszczak wiedzieli o zagubionej w lesie rosyjskiej rakiecie, można mówić o wizerunkowych stratach obozu rządowego. Na zdrowy rozum, powinien istnieć sposób, aby dojść w tej sprawie prawdy. Przeciw PiS obróciło się nawet to, co powinno dać jego sztabowi okazję do satysfakcji. Kolejny hejterski wpis nieprzytomnego z nienawiści dziennikarza Tomasza Lisa można było wykorzystać do zademonstrowania moralnej wyższości. Ale wybrano prostackie zasłanianie się polską martyrologią z Auschwitz.

Najlepsi ludzie na świecie

Wojna o komisję zaowocowała potężną mobilizacją zwolenników opozycji 4 czerwca. Naturalnie marsz ulicami Warszawy planowany był wcześniej. I zapewne tak czy inaczej należało się spodziewać tłumów. Czy było tam pół miliona, jak chce wierzyć aktyw PO, czy 150 tys. osób, jak podaje PAP, zwolennicy opozycji dostali chyba po raz pierwszy tak namacalną okazję, aby poczuć nadzieję na zwycięstwo. Oburzenie „polowaniem na Tuska” dorzuciło dodatkowe konteksty. On zaś bardzo zręcznie z tej okazji skorzystał.

Pisałem nie raz i nie dwa, że toksyczność Donalda Tuska staje się chwilami obciążeniem dla opozycji – jak wtedy, kiedy dopiero co językiem bardziej celebryty niż czującego społeczny klimat lidera przedstawiał elektorat PiS jako zbiorowisko pijaków, nierobów i damskich bokserów. Tym razem nie popełnił takiego błędu. Unikał opowiadania o własnych krzywdach. Starał się zebrać w jakąś całość żale i pretensje rozmaitych odłamów zwolenników jego formacji. Oczywiście, slogany o „Polsce uczciwej”, „Polsce europejskiej” i „Polsce zielonej” tradycyjnie nie składały się na żaden program. Nie dawały odpowiedzi na pytanie: co zrobimy i jak zrobimy. Jednak Tusk rozumiał, że może w tym przypadku te tłumy potrzebowały szczególnie wielkich emocji. Dał im je.

Odwołał się przy tym nie tylko do tradycji Solidarności, ale i do retoryki patriotycznej, wręcz narodowej. „My, naród” wołał, inaugurując pochód prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, zachęcając, aby na jego trasie pokłonić się nawet pomnikowi Romana Dmowskiego. Sam Tusk bił rekordy narodowego samouwielbienia będącego jednocześnie okadzaniem uczestników pochodu. „Nie ma powodu, żeby najlepsi ludzie na świecie mieli najgorszą władzę na świecie” – przekonywał. Znalazł nawet kilka ciepłych zdań dla „omamionych” wyborców PiS.

Nawet jeśli to głównie ornamentyka, którą centrolewicowa koalicja zagubi potem, godząc się na federalizację Europy, dziś działa ona całkiem dobrze. Nie ma skądinąd powodu uważać, że tłumy maszerujące Traktem Królewskim odrzuciły patriotyzm. Rozumieją go tylko inaczej niż zwolennicy narodowo-socjalnej prawicy. A Tusk w takich sytuacjach nie tylko mówi ze swadą bez kartki (jako jeden z niewielu polskich polityków), ale też wyróżnia się wyczuciem chwili. Ono go ostatnio czasem zawodziło, ale nie tym razem.

Czytaj więcej

Konfederacja. Młodzi kontra żubry politycznego absurdu

Chrystus ze Świebodzina

Bez wątpienia także rządzący wykreowali go dzisiaj na lidera opozycji. Materiały „Wiadomości” TVP przypominają o tym dzień w dzień. Premier Morawiecki także, kreując rywala raz po raz na herszta prorosyjskiego spisku. Fani Tuska uznają go wtedy niemal automatycznie na ofiarę. Są co prawda i głosy niezwykłe. Rafał Ziemkiewicz i Łukasz Warzecha prorokują w „Do Rzeczy”, że komisja weryfikacyjna jest wymierzona w istocie w Konfederację. Na razie nic tego nie potwierdza.

Tusk rozegrał marsz na swoją korzyść. Przyjął udział opornych wcześniej liderów Trzeciej Drogi: Władysława Kosiniaka-Kamysza i Szymona Hołowni, którzy znaleźli się nagle w pułapce, bo przecież trudno było w tak rozemocjonowanym, obracającym się wokół symboli życiu publicznym nie okazać solidarności. I niczego nie pokwitował. Dziennikarze prowadzący relacje z marszu spodziewali się, że Kosiniak oraz Hołownia ukażą się na samym końcu wraz z Tuskiem na mównicy. Był jednak tylko on.

W finale nawet dla Trzaskowskiego brakło miejsca. Hołownia twierdzi teraz, że nie mógł się dostać do przemawiającego Tuska. Lider PO w przerwach między politycznymi uniesieniami zachęcał do jedności. Zarazem nie popsuł atmosfery, agitując wprost za jedną listą opozycji do Sejmu.

Czy przejął rolę przywódcy opozycji ostatecznie? Pewnie nie całkiem. Inne ugrupowania będą się jakoś przed tym wrażeniem bronić. Ale możliwe, że dobrze odegrana przez Tuska rola ofiary, w czym pisowcy pomagają jak mogą, przyniesie jakieś nowe przegrupowania poparcia w łonie opozycji. I tu dodatkowa refleksja. O ile sam fakt robienia z kogokolwiek z opozycji męczennika nie świadczy dobrze o zręczności rządzących, o tyle jakiś ukryty cel, dla którego skoncentrowano się na Tusku, jednak był.

Podsumował to zręcznie Grzegorz Sroczyński, lewicowy i często niezależny komentator portalu Gazeta.pl. „Dlaczego Kaczyński gra w mocną polaryzację. Odpowiedź jest prosta jak cep. Platforma i jej przewodniczący mają zatwardziały elektorat negatywny i 30-procentowy sufit nad sobą. Jeśli Kaczyńskiemu uda się sprowokować opozycję, żeby wszystko kręciło się wokół obrony Tuska, to dla przeciętnego wyborcy cała opozycja stanie się jednym wielkim Tuskiem niczym Chrystus ze Świebodzina w porównaniu z malutkimi Kosiniakiem, Hołownią, Czarzastym”.

Przed tygodniem pisałem o komisji weryfikacyjnej jako psuciu państwa, pogardzie dla prawa, kompromitacji Polski za granicą (tym razem realnej). Teraz traktuję to bardziej cynicznie. Możliwe, że zmiana kampanii w telenowelę pościgu za Tuskiem grozi opozycji utratą jakiejś puli głosów. Nawet jeśli Trzecia Droga i Lewica zachowają organizacyjną samodzielność, nie będzie ich prawie widać zza „Chrystusa ze Świebodzina”. Wyborca niepisowski, ale źle pamiętający czasy Tuska, nie będzie miał poczucia wyboru spośród wielu ofert. Wiele tematów się zagubi.

Czy nie taki, poza dysponowaniem dowolną listą kampanijnych wrzutek, jest cel macherów od pisowskiej kampanii? Manewr to tyleż czytelny, co jednak ryzykowny. Może się powiedzie, a może nie. W wywiadzie dla Interii Marcin Mastalerek, doradca prezydenta Dudy, ostrzegał swoich dawnych kolegów z PiS, aby jednak nie lekceważyli Tuska, bo to twardy, niebezpieczny zawodnik. A co, jeśli on zhołduje albo odrze z wyborców innych liderów opozycji, a na koniec jednak wygra wybory? Będziemy mieli nową koalicję zdominowaną przez amorficzną formację bez stałych przekonań poza może jednym: roztopić się jak najprędzej w Unii niemiecko-francuskiej.

Mastalerek ostrzegał jednak również przed nadmiernym przywiązywaniem się do rozmaitych kampanijnych sytuacji. Komisja weryfikacyjna ruszy albo i nie. Za trzy miesiące możemy żyć zupełnie innymi tematami, dziś całkiem nie do przewidzenia. Czas polityczny biegnie coraz szybciej. Zdecydują hasła i zdarzenia z ostatnich tygodni. Możliwe, że będzie nawet dogrywka tego meczu…

Dopiero co pisałem, że konwencja PiS udekorowana zapowiedzią 800+ to krok tej partii w kierunku zwycięstwa. Jednak zaledwie krok. Nie da się ukryć, że z kolei poprzedni tydzień należał do opozycji. Także z powodu błędów rządzących, którzy nie umieli się tym razem zatrzymać. Ale mecz wciąż się toczy. To dopiero jego pierwsza połowa.

Sąd nad resetem

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi