Lech Jęczmyk. Science fiction, zen i ks. Popiełuszko

Tłumacz, felietonista, dżudoka, znawca fantastyki, eksperymentujący z zen student, gorący katolik, odporny na peerelowskie brudy redaktor, ochroniarz ks. Popiełuszki, polityk i przyjaciel wielu. Jak to wszystko zdołało się pomieścić w jednym życiu Lecha Jęczmyka?

Publikacja: 28.07.2023 17:00

Lech Jęczmyk (1936–2023)

Lech Jęczmyk (1936–2023)

Foto: fot: mat.pras.

Podczas swego 87-letniego życia Lech Jęczmyk, świetny tłumacz i wydawca, zwiedził tyle epok, zyskał wtajemniczenie w tylu dziedzinach, że sam nazywał to pobytem na różnych planetach.

Czytaj więcej

"Taniec szpaków. Cuda systemów złożonych": Mordęga, ale lepsza niż praca

Planeta Okupacja

W dniu najazdu Niemców na Polskę Jęczmyk miał trzy i pół roku. Dzieciak w takim wieku wszystko odbiera jako jedną wielką przygodę, wybuchy i walki samolotów na niebie traktuje jako nieustające wesołe miasteczko. Może dlatego Lech potrafił później zrozumieć spojrzenie na wojnę Kurta Vonneguta, którego książki przetłumaczył?

W październiku 1939 r., już po kapitulacji miasta, Warszawę odwiedził Adolf Hitler. Lech widział jego przejazd na odcinku kilkudziesięciu metrów z okna budynku w drugim rzędzie przy ulicy Puławskiej: „Stał w otwartej limuzynie i żywo gestykulując, mówił coś do towarzyszących mu oficerów. W pewnym momencie samochód przyspieszył i Adolf z rozmachem klapnął na tylne siedzenie”. Mały Lech wierzył, że po wojnie do woli napatrzy się na Führera, ponieważ będą go obwozić w klatce po całej Europie. Przed powstaniem jego rodzinę wysiedlono z Puławskiej na drugi brzeg Wisły, na Grochowską. Agonię Warszawy Lech oglądał ulokowany bezpiecznie na dachu budynku.

Planeta Stalinizm

Groźnym momentem w życiu rodziny Jęczmyków było pojawienie się w Warszawie rotmistrza Witolda Pileckiego, który przekradł się z Zachodu przez zieloną granicę. Z ojcem Lecha łączyły go konszachty jeszcze z lat okupacji. Gdy Pileckiego aresztowano, ojciec Lecha zeznawał przed sądem z wolnej stopy. Nawet sędzia wyraził zdziwienie, że świadek nie został aresztowany. Ojciec Lecha do końca życia był przekonany, że Witold ocalił mu życie, biorąc całą winę na siebie.

Czytaj więcej

„Nina i Józef”: Dwoje na świeczniku

Planeta Tłumacz

Od młodych lat Lech miał kontakt z angielskim. Uczył się języka w YMCA (Young Men's Christian Association, Związek Młodzieży Chrześcijańskiej – amerykańska organizacja kulturalno-edukacyjna, która swoją siedzibę miała po wojnie przy ul. Konopnickiej 6 w Warszawie), potem u metodystów, na studiach brał lektoraty. Jak zapewniał, amerykańskiego nauczył się dla swej dziewczyny, która koniecznie chciała wiedzieć, czy ją kocha. W tym celu zamówiła chińskie ciasteczka wróżebne (a więc rzecz chyba nie działa się w Polsce), w których były zapieczone karteczki z wyrocznią. Niestety, odpowiedź ciasteczka była deprymująca: „Kocha, ale nie bardzo”. Związek tym samym nie przetrwał, w przeciwieństwie do znajomości języka przez Lecha. Musiała to być znajomość na poziomie wystarczającym do oprowadzania grup turystycznych, bo gdy w 1958 r. rząd amerykański uruchomił program wymiany młodych ludzi z Polską (zadziałało to tylko w jedną stronę), Lech został opiekunem jednej z grup. Traf chciał, że w jego grupie znalazł się Bob Gamble z zamożnej amerykańskiej rodziny, który skończył anglistykę na Harvardzie i w kwestiach literackich orientował się doskonale. Przypadli sobie do gustu do tego stopnia, że przyjaźń utrzymała się przez całe życie. Bob zaprenumerował Lechowi parę pism amerykańskich, ponadto przysyłał mu masę książek opatrzonych dedykacjami, gdyż komunistyczna władza musiała mieć gwarancję, że nie jest to towar na handel.

Zarówno w Polsce, jak i w USA sytuacja literatury zaczęła się zmieniać. U nas literatura amerykańska była nieobecna od 20 lat, czyli od początku wojny, ale październik 1956 spowodował zmianę i w tym zakresie. W Ameryce solenna, „klasyczna” literatura znudziła się publiczności, która zaczęła pozytywnie reagować na trochę inne sposoby pisania, choćby takie, jakie zaproponował Vonnegut. W cenie były eksperymenty, mieszanie konwencji, wprowadzanie do fabuły fantastyki itp. Lech wkrótce stał się w Polsce głównym ekspertem od pisarzy zza oceanu. A że w tzw. międzyczasie stał się tłumaczem za sprawą pierwszych dwóch książek, mógł wypłynąć naprawdę na szerokie wody. Tłumaczył z rosyjskiego i angielskiego.

Pracował wtedy jako bibliotekarz w Instytucie Spraw Międzynarodowych, gdzie także miał dostęp do ciekawych lektur. Wiedział, że jako bezpartyjny ma zablokowaną drogę awansu, postanowił zatem rozwijać się na boki. Ćwiczył judo, mógł więc zostać instruktorem albo trenerem sportowym. Tłumaczenie książek nie kolidowało z pracą, nawet wtedy, gdy przeskoczył do Wydawnictwa Iskry i działu literatur słowiańskich. Jego poprzednik pouczył go, że jako redaktor ma obowiązek tłumaczyć, by mieć autorytet u innych tłumaczy. Nie bardzo jednak wypadało brać najlepsze rzeczy dla siebie, a gorsze zlecać innym; z drugiej strony tłumaczyć byle czego też się mu nie chciało. Postąpił na sposób salomonowy: wybrał się z propozycjami do Państwowego Instytutu Wydawniczego, gdzie na fali przemian popaździernikowych zaczynano pokazywać ciekawszą literaturę.

Spośród powieści od Boba Gamble’a Lech wybrał trzy tytuły: „Kocią kołyskę” Kurta Vonneguta, „Paragraf 22” Josepha Hellera oraz „Lot nad kukułczym gniazdem” Kena Keseya, deklarując się je przetłumaczyć. Dostał dwie pierwsze, nie z braku zaufania do jego umiejętności translatorskich, tylko z braku czasu: wydawnictwo nie chciało zbyt długo czekać.

– Ja tłumaczę powoli – mówił po latach Lech. – Piszę od razu na czysto, niezbędne poprawki robię przedtem w głowie.

Istotnie, jego rękopisy były zapełnione okrągłym, jakby dziewczyńskim pismem, rzadko upstrzonym poprawkami. Niekiedy zostawiał miejsce na wpisanie brakującego słowa. Nigdy nie nauczył się pisać na maszynie, nie mówiąc o komputerze. Gdy go naciskano pod koniec XX wieku, kiedy mania komputeryzacji owładnęła piszącymi bez reszty, żeby i on się skomputeryzował, odparł, że rozważa właśnie przejście na gęsie pióro. Gdy parę lat później zorganizowaliśmy dla niego komputer, przetrzymał go parę tygodni w domu i swoich przyzwyczajeń nie zmienił. Widać było, że nowy sprzęt nie wzbudza jego entuzjazmu, raczej sprawia mu przykrość. Trzeba było oddać komputer komu innemu.

Lech Jęczmyk nie tłumaczył słów, tylko sens, jaki te słowa czy zdania niosły. W robocie translatorskiej był bardzo skrupulatny. Tłumacząc książkę o szachach, rozstawiał figury, żeby dokładnie rozumieć tekst. Po ukazaniu się książki jeden z recenzentów posłał mu „tajemny znak pozdrowienia szachowego” – wziął go widać za praktykującego szachistę, co nie było prawdą. Tłumacząc „Małego wielkiego człowieka” Thomasa Bergera, Lech na podstawie opisu z książki sporządził szczegółowy plan bitwy o Little Big Horn, żeby wszystko widzieć jak na dłoni. Przypadkiem w kilka miesięcy później „National Geographic” zamieścił schemat bitwy; okazał się identyczny z Jęczmykowym. Inna rzecz, że Berger znany był z doskonałego dokumentowania swoich książek.

Kilka tytułów weszło na stałe do kanonu literatury, a wszystkie przyniosły tłumaczowi dozgonną renomę. Dziś Jęczmyk utożsamiany jest z powieściami: Philipa K. Dicka, Ursuli Le Guin, Kurta Vonneguta, Chucka Palahniuka. Sam autor „Rzeźni numer 5” nazwał Jęczmyka swoim polskim głosem.

Planeta Bóg

Lech pochodził z patriotycznej i katolickiej rodziny, został ochrzczony i wysłany do pierwszej komunii świętej. W późniejszym czasie pod wpływem ateistycznej obróbki na uczelni, a także środowiska, szczególnie starszego odeń Andrzeja Drawicza, wiarę w Boga utracił i zafascynował się buddyzmem zen. Nie wydawało mu się, że Bóg będzie mu jeszcze do czegokolwiek potrzebny.

W stanie wojennym jednak, gdy dowiedział się o pogróżkach otrzymywanych przez księdza Popiełuszkę z pobliskiego kościoła św. Stanisława Kostki, postanowił zorganizować dla niego ochronę. Pierwszy dyżur objął osobiście; przesunął ławę w poprzek drzwi, za którymi ksiądz nocował w swojej izdebce, położył się na niej i zasnął. W następnych dniach zaczęli zgłaszać się ochotnicy z fabryki na Żeraniu i z Huty Warszawa. Lech objął nad nimi komendę i od tej pory ksiądz nigdzie nie chodził bez obstawy. „Kiedy ten człowiek stoi za mną, przestaję się bać”, miał powiedzieć Popiełuszko o Lechu. W dniu feralnego wyjazdu księdza po śmierć, jak się okazało, Lech zaproponował, że będzie mu towarzyszył, ale Popiełuszko kategorycznie się nie zgodził. Zakończyło się, jak wiemy, pod tamą na Wiśle we Włocławku.

W dniu, kiedy Lech dowiedział się o zabiciu księdza, pożegnał się także ze swym ateizmem. „Jakby ktoś przesunął przełącznik w mojej głowie”, wspominał potem. Kluczową kategorią stało się dla niego zbawienie. Kiedyś, podczas toczonej po amatorsku dyskusji teologicznej, wyraziłem zaciekawienie, dlaczego Chrystus nie wspomniał słowem apostołom o kosmitach, lub choćby o gwiazdach czy galaktykach. Wszak jako Bóg musiał wiedzieć o jednych i drugich. Dla Lecha nie było nad czym się zastanawiać. „Widocznie ta wiedza była im do zbawienia zupełnie zbędna”, podsumował.

Analizując twórczość Vonneguta, twierdził, że polega ona na ciągłym układaniu puzzla, w którego środku – gdzie powinien znajdować się Bóg – zieje wielka dziura. „Wyrzucił najważniejszy element i dziwi się, że nic mu się nie zgadza”. Podobny zarzut formułował w stosunku do twórczości Stanisława Lema. Zastanawiając się nad przejawami Bożej działalności w świecie, sformułował zdanie: „Bóg zostawia czasem ślad stopy na piasku, ale nigdy jeszcze nie zgubił buta”.

Planeta Fantastyka

Początkowo Lech nie traktował fantastyki jako szczególnego rodzaju literatury, ale pracując w wydawnictwie o nastawieniu młodzieżowym, musiał się z nią zetknąć. Wcześniej czytał „20 000 mil podmorskiej żeglugi” Juliusza Verne’a, a także opowiadanie „Zbawczy telewizor” przedwojennego autora Feliksa Burdeckiego – o tym, jak łączność telewizyjna uratowała ludzi podczas ekspedycji na nieznany ląd. Literatura rosyjska, w tym fantastyka, miała na przełomie lat 50. i 60. dobry okres, debiutowali m.in. bracia Strugaccy, każda ich nowa powieść wydawała się znacząca. Wtedy też Jęczmyk zagustował w science fiction, świadom, że może ona służyć jako język do wyrażania treści albo odgórnie zabronionych, albo niemożliwych do wyrażenia przez utwory tzw. głównego nurtu. Szło tu o kwestie polityczne, ale też cywilizacyjne, do podejmowania których fantastyka wydawała się wręcz stworzona.

W Iskrach ukazywały się książki science fiction z rozmaitych obszarów językowych, nie zawsze wysokiej jakości, bo składały się na ten repertuar różne redakcje. Z czasem książki te utworzyły serię „Fantastyka – Przygoda”, pierwszą na polskim rynku. W latach 70. Jęczmyk rozpoczął wydawanie almanachu fantastycznego „Kroki w nieznane”, grupującego opowiadania zagraniczne i krajowe oraz artykuły o dziwnych fenomenach; w zamierzeniu redaktora miało to się przekształcić w pismo. Plan się nie powiódł, „Kroki w nieznane” zostały zamknięte. Stało się tak z powodu wykrytej u redaktora nieprawomyślności ideologicznej i zwolnienia go z pracy. O tym, jaką legendą w środowisku stało się te sześć tomów, niech zaświadczy fakt, że jeszcze długo dociekano powodów zarżnięcia kury znoszącej złote jaja. Po latach w wywiadach Lech uznał, że almanach utrąciły wewnętrzne niesnaski w wydawnictwie.

Lech miał już przygotowane miejsce w Czytelniku, skąd odchodziła kierowniczka działu anglojęzycznego. Poznałem go w roku bodaj 1977, wysłany na wywiad o spodziewanym wkrótce boomie na fantastykę w Polsce. Z Iskier wyszliśmy razem, ja do redakcji, Lech do Czytelnika podpisywać papiery. Czułem się wyróżniony: oto rozmawiałem z guru fantastyki, którego w Polsce wtedy mało kto znał osobiście, ale który był człowiekiem instytucją o magicznych możliwościach.

W czytelniku Lech natychmiast stworzył serię literatury SF nazwaną przez fanów „serią z kosmonautą”. Ukazały się w niej dzieła pisarzy amerykańskich, jak wybitny „Człowiek z Wysokiego Zamku” Dicka, „Syreny z Tytana” Vonneguta czy „Gdzie dawniej śpiewał ptak” Kate Wilhelm. W tej serii debiutowaliśmy jako grupa pisarzy zajmujących się tzw. fantastyką socjologiczną: Janusz Zajdel, Edmund Wnuk-Lipiński, Maciej Parowski i ja, a Lech był naszym redaktorem. Niestety, i tu skończyło się jak najgorzej: w stanie wojennym Lech, stosując się do ogłoszonego wtedy bojkotu telewizji i środków masowego przekazu, odmówił wywiadu radiowego pewnej wpływowej redaktorce. Paniusia ta dopóty wycierała progi w wydziale prasy KC PZPR i u dyrektora Iskier, dopóki nie postawiła na swoim. Dyrektor zapytał Lecha, dlaczego odmawia udzielenia wywiadu do państwowego radia (innego wtedy nie było). „Bo nie mam tego w obowiązkach”, padła odpowiedź. „A właśnie że pan ma jako kierownik działu, proszę uważnie przeczytać umowę”. „Skoro tak, to przecież nie muszę być kierownikiem”, stwierdził Lech. Zdegradowany pobył w Czytelniku jeszcze przez kilka miesięcy jako bodaj korektor, po czym opuścił wydawnictwo. Wtedy istniało już pismo „Fantastyka”, które chętnie widziało fachowca tej rangi w swoim zespole. Rzecz jasna bez jego udziału „seria z kosmonautą” rychło zaczęła słabować i w końcu upadła.

Czytaj więcej

„Tam, gdzie rosną Żelazne Krzyże. Krym 1941–1944”: Raj na kościach

Lech wydawał się odporny na miazmaty komunistyczne, brudy peerelowskie się do niego nie kleiły. Był na nie zaimpregnowany. Walory osobowości Lecha spowodowały, że został postacią w komiksie o Funkym Kovalu. Także i w mojej powieści „Dzień drogi do Meorii” suweren Quiston Fa nosi niektóre jego rysy, stanowiąc połączenie znajomości sztuk walki ze sprawnym intelektem. W powieści tej obowiązuje kodeks suwerena, którego pierwsze przykazania brzmią tak: 1. Gwałt jest największym złem; 2. Człowiek ma obowiązek bronić się przed gwałtem; 3. Jeżeli jest w stanie to uczynić, zyskuje miano suwerena. W tej powieści gwałt oznacza szeroki zakres nieuprawnionych nacisków zewnętrznych. Lech Jęczmyk był suwerenem w każdym calu.

W „Fantastyce” Lech w końcu został naczelnym i to on przyjmował mnie do pracy w charakterze kierownika działu publicystyki, krytyki i nauki. Po robocie, a bywało, że i w trakcie, siadywaliśmy do debat przy piwie i omawialiśmy pilne sprawy tego świata. Lech miał tu improwizowane wystąpienia, podczas których wszyscy milkli i słuchali. Poruszał niezwykle rozległe spektrum tematów, wszystko kojarzyło mu się ze wszystkim i potrafił sugestywnie ukazywać bardzo nieoczywiste związki pomiędzy wydarzeniami. Dysponując olbrzymią wiedzą oraz świetną pamięcią, poruszał się swobodnie po epokach i literaturze, miał przy tym wiele własnych przemyśleń. W końcu uległ namowom, żeby spisywać te wystąpienia jako felietony, choć nie lubił pisać własnych tekstów. Najpierw miały formę krótkich notatek na pół strony w gazecie, potem rozmachał sobie rękę i jego comiesięczny felieton zajmował całą stronę. Od początku też nosił nadtytuł „Nowe Średniowiecze”.

Dziś, gdy od dawna są z nami trzy książki Lecha o Nowym Średniowieczu, rzecz wydaje się oczywista: w rzeczywistości przełomu wieków pojawiało się i pojawia coraz więcej elementów przypominających średniowiecze. Idąc za myślą rosyjskiego filozofa z początku XX wieku Nikołaja Bierdiajewa, Lech tropił je i opisywał, a także wskazywał ich rolę w przyszłości. Ostatnio napotkałem gdzieś zwięzłe podsumowanie Lecha na ten temat: „Z konfrontacji komunizmu z kapitalizmem zwycięsko wyszedł feudalizm”.

Niestety, „Fantastyka” w miarę upływu lat słabła i znajdowała coraz mniej czytelników, podobnie jak cały rynek prasowy. Nowy wydawca, który ją przejął pod koniec 2003 r., wykazywał osobliwe rozeznanie co do zawartości pisma. Felietony Lecha, zajmujące co roku pierwsze miejsce w plebiscytach czytelniczych, zostały skasowane od razu. Odczekałem dwa tygodnie i w geście solidarności napisałem prośbę o zwolnienie, uprzedzając decyzję, że w podobnym duchu zreformują dział publicystyki.

Planeta Sport

Sport był ważną częścią mojego życia, w znacznej mierze uczynił mnie tym, kim jestem, znalazłem w nim wspaniałych przyjaciół”, napisał Lech w książce „Światło i dźwięk. Moje życie na różnych planetach”. Na studiach należał do sekcji lekkoatletycznej KS Polonia, biegał na 200 i 400 metrów, na tym ostatnim dystansie zdobył nawet mistrzostwo Warszawy juniorów.

Z judo była inna sprawa: w wieku 26 lat zgłosił się do sekcji, mając nadzieję podyskutować na tematy związane z zen. Zamiast tego nakłoniono go do treningów. Nie chciał występować w zawodach, ale wytłumaczono mu, że regulamin nie przewiduje takiej możliwości. Pierwsze zwycięstwa zaczął odnosić w wieku 32 lat, został mistrzem okręgu i zdobył brązowy medal na mistrzostwach Polski w kategorii open. „Sukcesów dużych nie miałem, kręciłem się tuż poniżej granicy tak zwanego wielkiego wyczynu”. Ostatecznie osiągnął stopień drugiego dana (czarny pas).

Planeta Polityka

Dla mnie to najmniej ciekawa z planet Lecha Jęczmyka. Lech zajął się polityką, bo wierzył, że uprawiając ją, można zyskać wpływ na bieg wydarzeń w Polsce. Lata strawione na zmaganiach z machiną polityczną uświadomiły mu, że był to pogląd błędny.

Należał najpierw do Polskiej Partii Niepodległościowej, potem do Ruchu dla Rzeczypospolitej. Kilka razy startował w wyborach na różne stanowiska (m.in. na prezydenta Warszawy), ale nigdy nie wygrał. Na schodach siedziby RdR w Alejach Ujazdowskich dopadł go zawał. Opisywał go jako „straszny, palący ból”; okazało się, że ma migotanie przedsionków serca i wymaga wszczepienia rozrusznika. W późniejszym czasie wstawiono mu także sztuczne biodro – lata treningu dawały o sobie znać. Śmiał się, że coraz bardziej zaczyna przypominać cyborga.

Czytaj więcej

„Ukraińcy”: Węzeł ukraiński

Planeta Ziemia

Nikt nigdy mnie nie uderzył, nawet w bójce. Jakoś zawsze trafiali mi się przeciwnicy wolniejsi ode mnie. Nie zaznałem też biedy ani głodu. Jeżeli miałem wrogów, to ich nie zauważałem. (…) Chwilami miewam niepokojące uczucie, że coś tu nie gra, że nie dźwigałem swojej porcji ciężaru i cierpienia, że przejechałem się przez życie na gapę. Wymyśliłem sobie takie pocieszenie, że może Bóg jednych próbuje cierpieniem, a innych łatwym życiem. (…)

Byłem też świadkiem kilku momentów, w których mój naród był wielki i piękny: październik 1956, sierpień 1980, pogrzeb księdza Popiełuszki i śmierć papieża, kiedy bardzo wyraźnie nie tylko on szedł do Nieba, ale Niebo przyszło po niego. (…)

Jestem spokojny i spakowany. Jak przyjdzie co do czego, popychajcie mnie swoją modlitwą, a kiedy przyjdzie wasza kolej, będę was podciągał (mam nadzieję) z góry”, napisał dziesięć lat temu w książce „Światło i dźwięk”.

Zmarł w spokoju w domu, tak jak chciał.

Podczas swego 87-letniego życia Lech Jęczmyk, świetny tłumacz i wydawca, zwiedził tyle epok, zyskał wtajemniczenie w tylu dziedzinach, że sam nazywał to pobytem na różnych planetach.

Planeta Okupacja

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi