Tadeusz Tomaszewski: Magdalena Ogórek żądała zbyt wiele

Opozycja musi przynajmniej wysłać wspólny sygnał, że po wyborach utworzy razem rząd. Powinniśmy też podpisać listę spraw, które nas nie dzielą, a będą zrealizowane natychmiast po wyborach. Żeby nikt nam nie zarzucał, że nie mamy programu - mówi Tadeusz Tomaszewski, poseł Nowej Lewicy.

Publikacja: 21.04.2023 17:00

Tadeusz Tomaszewski: Magdalena Ogórek żądała zbyt wiele

Foto: Piotr Molęcki/East News

Plus Minus: Pochodzi pan z malutkiej wioski pod Gnieznem. Od dziesiątego roku życia pracował pan w polu. Do trzeciej klasy szkoły podstawowej nie miał pan w domu prądu. Kariera polityczna chyba się panu nie marzyła w dzieciństwie?

Ale zawsze interesowała mnie polityka społeczna. Wychowywałem się we wsi Gurówko w gospodarstwie rolnym moich rodziców. Cała wieś liczyła 14 numerów. Gospodarstwo mieliśmy nieduże, bo 14 ha. Hodowaliśmy głównie świnie, ale było też sześć krówek, hektar buraków cukrowych, pszenica, ziemniaki. Pracę w gospodarstwie poznałem od dziesiątego roku życia, łącznie z chodzeniem za końmi. Nigdy nie byłem na wakacjach, bo dzieci wiejskie nie wyjeżdżały na wakacje. Poza tym nie byliśmy szczególnie majętni. Z naszego gospodarstwa żyły dwa pokolenia. Zimą chodziło się za maneżem, czyli za końmi, które napędzały młockarnię. Dopiero około 1970 roku zostaliśmy podłączeni do sieci elektrycznej.

Zaliczył pan ogromny awans społeczny.

Pilnie pracowałem w organizacjach młodzieżowych. Moja pierwsza aktywność związana była z wiejską świetlicą w Goczałkowie. Działałem w młodzieżowej drużynie pożarniczej i w ludowych zespołach sportowych. Cały czas to było takie dłubanie u podstaw. Do dzisiaj jestem sekretarzem OSP Goczałkowo-Gurówko i szefem Wielkopolskiego Zrzeszenia Ludowych Zespołów Sportowych. Później zapisałem się do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej i doszedłem do szczebla szefa organizacji wojewódzkiej. Jako ten regionalny lider ZSMP zapisałem się do SdRP i uczestniczyłem w budowie tej partii, wspólnie z prof. Antonim Szczucińskim. On był szefem SdRP w województwie poznańskim, a ja jego zastępcą. To prof. Szczuciński powiedział, że jako szef młodzieżówki powinienem startować do Sejmu.

Ale w 1991 roku nie zdobył pan mandatu.

To była śmieszna historia. Wtedy nasza wielkopolska lista kandydatów do Sejmu została ustawiona alfabetycznie. Chyba jako jedyna w Polsce. Zatem z pierwszego miejsca kandydował Zbigniew Ajchler, dwójką był Zbigniew Baraniecki z Akademii Rolniczej, a czwórką – Krystyna Łybacka, późniejsza minister edukacji. Mandaty zdobyli: Baraniecki i Łybacka, która pokonała Ajchlera kilkunastoma głosami. Ja nie miałem żadnych szans. Ale 1993 roku byłem na czwartym miejscu i osiągnąłem drugi wynik. Te wybory w 1991 roku były wyjątkowe. W moim okręgu, który obejmował tereny popegeerowskie, widać było biedę. Mieliśmy wysokie bezrobocie, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Skutki polityki Leszka Balcerowicza były u nas bardzo odczuwalne. Rolnicy powpadali w pętla zadłużenia, młodzi ludzie nie mogli się kształcić, bo rodziny było nie stać na wysłanie ich na studia. Takie były realia tamtych lat.

Z czym pan szedł do Sejmu w 1993 roku?

Jak już mówiłem, interesowały mnie polityka społeczna oraz sport i turystyka. Moja kampania była dosyć tradycyjna, sprowadzała się do spotkań w terenie. Kiedyś pojechałem na dożynki w gminie Pobiedziska i tam można było zabrać głos, pod warunkiem że się wpłaci 50 zł na fundusz dożynkowy. Wpłaciłem i wystąpiłem. Po mojej przemowie podszedł do mnie kolega Henryk Matecki i powiedział: „Wiesz, czuję, że będzie dobrze. Na tle innych, którzy występowali, uważam, że masz szansę na mandat”.

Czytaj więcej

Michał Kacewicz: Putin jest zdemoralizowany, ale nie szalony

Co dla pana było zaskoczeniem w Sejmie?

Nie czułem się osobą przygotowaną do pracy w Sejmie. Do grudnia uczyłem się chodzić po korytarzach (śmiech). Po paru miesiącach kilku młodych posłów zaprosił na rozmowę nasz wcześniejszy szef w ZSMP Jerzy Szmajdziński i powiedział: „Chcecie coś znaczyć w Sejmie, to proszę, abyście specjalizowali się w określonej dziedzinie życia społecznego”. Nasz klub parlamentarny był duży, prym wiedli parlamentarzyści, którzy już mieli doświadczenie, a dla nas, debiutantów, nie było zadań. W dużych klubach to jest problem, bo jak się nie znajdzie samemu jakiegoś zajęcia, to różne miejsca kuszą, np. bar za kratą. I takich przypadków przez 25 lat w Sejmie trochę widziałem.

Ma pan na myśli skłonność posłów do nadużywania alkoholu? Pamiętam waszego posła Witolda Firaka, który z tego powodu nie przyszedł na posiedzenie Sejmu, choć miał sprawozdawać ustawę.

Witek Firak faktycznie miał tę słabość. Jego zachowanie było naganne, ale źle też oceniam ówczesne zachowanie marszałka Sejmu Marka Borowskiego, który wysłał pracowników do pokoju Firaka.

Co w tym było złego?

Takich rzeczy się nie robi. Można było w inny sposób załatwić sprawę. W każdym razie posłowie debiutanci w pewnym momencie się zbuntowali przeciwko spychaniu ich na margines klubu parlamentarnego, ale niewiele wskórali. Miałem szczęście, bo pod koniec kadencji zostałem szefem sejmowej Komisji Młodzieży, Kultury Fizycznej i Sportu. Zresztą w tej naszej komisji świetnie współpracowaliśmy ponad podziałami przez całą kadencję. W 1994 roku przygotowaliśmy nowelizację ustawy o grach liczbowych, na podstawie której wprowadzono 20-proc. dopłaty do gier prowadzonych przez Totalizator Sportowy. Dodatkowe pieniądze przeznacza się do dziś na dofinansowanie sportu dzieci i młodzieży, osób z niepełnosprawnościami oraz infrastrukturę sportową. Później część pieniędzy z tej puli przeznaczaliśmy też na kulturę. Do dzisiaj ten instrument funkcjonuje i przynosi ministrowi sportu ponad 1,2 mld zł rocznie, a ministrowi kultury ok. 600 mln zł. Udało nam się też uchwalić ustawę, dzięki której część dochodów z reklamy piwa jest przeznaczana na organizację zajęć sportowych dzieci i młodzieży.

A moją dumą jest ustawa o świadczeniach emerytalnych dla medalistów olimpijskich, w myśl której każdy, kto zdobył medal na igrzyskach olimpijskich, po ukończeniu 40. roku życia ma prawo do takiej emerytury bez podatku. Z czasem rozszerzyliśmy to świadczenie olimpijskie na medalistów igrzysk paraolimpijskich, Światowych Igrzysk Głuchych oraz medalistów zawodów Przyjaźń '84, które zastępowały igrzyska w Los Angeles. W tej chwili taka emerytura wynosi ok. 4 tys. zł i jest to rozwiązanie unikatowe na skalę światową.

W tamtej kadencji waszą formacją i w ogóle sceną polityczną wstrząsnęła afera „Olina”. Chodziło o oskarżenie premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo. Jak pan się do tego odnosił?

Pamiętam to dramatyczne posiedzenie Sejmu, kiedy szef MSW Andrzej Milczanowski przedstawiał swoje oskarżenia pod adresem premiera Oleksego, i przyznam, że byłem wstrząśnięty. Słuchałem tego wystąpienia z niepokojem i dreszczem niepewności. Nie byłem w stanie odróżnić tego, co jest faktem, a co tylko intrygą polityczną. Jednocześnie bałem się, że będzie to miało bardzo negatywny skutek dla formacji.

Wtedy, gdy słuchał pan Milczanowskiego, przemknęło panu przez myśl, że Oleksy szpiegował dla Rosjan?

Nie, ale pomyślałem, że fakty, o których mówił Milczanowski, mogły mieć miejsce, z powodu otwartego i bardzo kontaktowego sposobu bycia Józefa Oleksego i jego gadatliwości. Nasze kierownictwo podjęło wtedy decyzję, że trzeba zrobić krok do tyłu i doprowadzić do wymiany na stanowisku premiera. Dzisiaj byłbym temu przeciwny, bo tamta dymisja rzuciła cień na całą formację. Raczej byłbym za tym, żeby Józef Oleksy pozostał na stanowisku do wyjaśnienia sprawy. Ale rozumiem, że mieliśmy wtedy inne cele polityczne na horyzoncie. Ubiegaliśmy się o przyjęcie do NATO, a władzy z powodu dymisji Oleksego i tak nie utraciliśmy.

A co panu zapadło w pamięć z kadencji 2001–2005?

Z tamtej kadencji pamiętam przede wszystkim posiedzenie klubu, na którym doszło do rozłamu w SLD. Dokonał go nasz marszałek Sejmu Marek Borowski, który zabrał grupę posłów i założył własną partię. Zjazd w dół całej naszej formacji rozpoczął się od tamtego podziału.

Nie można było temu zapobiec?

Niestety nie, ponieważ to nie był podział na tle różnic merytorycznych lub wizji politycznych. Jedynie ambicje personalne spowodowały, że doszło do tego rozłamu. Pamiętam dramatyczne wystąpienie naszych posłanek Izy Sierakowskiej i Ani Bańkowskiej, które apelowały, żeby utrzymać spójność klubu i żeby ci, którzy byli liderami sporu – premier Leszek Millera i Marek Borowski – zrobili krok do tyłu. Miller pod naciskiem obiecał odejść ze stanowiska premiera po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej, ale Borowskiego to nie powstrzymało. Historia pokazała, że ustępstwo Millera niewiele dało. Po jego odejściu już nie realizowaliśmy naszego programu, tylko zarządzaliśmy państwem. Mimo że udało się osiągnąć obiecany przez nas wzrost gospodarczy po dziurze Jarosława Bauca – 1 proc. PKB w pierwszym roku, a później 3 i 5 proc. – to nie odzyskaliśmy poparcia społecznego. Ten podział i start w wyborach parlamentarnych na oddzielnych listach skończył się źle.

Czytaj więcej

Rafał Chwedoruk: Trzaskowski mógłby nie wychodzić z ratusza, a i tak wygra wybory prezydenckie

Kto był temu winien? Leszek Miller czy Marek Borowski?

To Borowski odszedł. Pamiętam moją rozmowę z nim podczas wyjazdowego posiedzenia klubu we Wronkach. Marek namawiał mnie do przejścia do jego formacji. Powiedziałem mu: „Marku, może w kilku sprawach się z tobą zgadzam, ale nie mógłbym spojrzeć w oczy ludziom, z którymi działam od 15 lat w powiecie gnieźnieńskim. Z nimi zakładałem struktury SdRP, później SLD, zabiegaliśmy o samorząd i poparcie społeczne, a teraz nagle dla swojej wygody mam ich porzucić? Bo skoro – jak mówisz – przyszłość jest wyłącznie w twojej formacji, to byłaby to koniunkturalna decyzja. Nie mogę tych ludzi zostawić, dlatego do ciebie nie przyjdę”.

Ale mu pan powiedział.

W tamtym czasie każdy ciągnął w swoją stronę. Z Wielkopolski do SdPl Marka Borowskiego poszedł Romek Ajchler, Mirek Marczewski z Turku, Sylwia Pusz. Wybory pokazały, że SdPl to była strata czasu, ludzi i wysiłku. A lewica została na trwałe osłabiona i mimo różnych prób ciągle nie możemy dobić chociaż do 20 proc. poparcia.

A jaki wpływ na spadek notowań miały afery – Rywina, starachowicka i inne?

Na pewno jakiś wpływ miały. Zgodziliśmy się na powołanie komisji śledczej do zbadania afery Rywina i nagle się okazało, że stała się ona tubą propagandową opozycji. Afera starachowicka miała zupełnie inny charakter. Trzeba było podjąć zdecydowane działania, gdy pojawiły się informacje, że w tamtych strukturach dzieje się źle. Oczywiście, powinno obowiązywać domniemanie niewinności – dopóki człowiek nie ma wyroku, jest niewinny, ale od działań politycznych odpoczywa. Tego zabrakło. Z kolei afera Rywina została rozdmuchana przez naszych przeciwników politycznych.

W wyniku afery starachowickiej dwóch waszych posłów poszło siedzieć.

Właśnie mówię, że sprawę trzeba było wcześniej uporządkować i podjąć decyzję, że ci ludzie nie pełnią żadnych stanowisk partyjnych, bo jeden z nich był szefem struktur wojewódzkich. Można było nie czekać, tylko oddać mandat. Zabrakło zdecydowania, a późniejsza obrona została źle odebrana przez opinię publiczną. Natomiast jeżeli chodzi o aferę Rywina, to uważam, że rozwinęła się z powodu złego prowadzenia komisji śledczej. Sami sobie zgotowaliśmy ten los.

Mieliście pretensje do Tomasza Nałęcza, przewodniczącego komisji, że dopuścił do hasania opozycji, zamiast bronić waszych racji?

Można było posiedzenia komisji poprowadzić inaczej. Nie chodziło o zamiatanie sprawy pod dywan. Przecież z dzisiejszej perspektywy zrobiliśmy bardzo dużo, powołując tę komisję. Wiedzieliśmy, że komisja będzie prowadziła przesłuchania, że będzie badać sprawę, ale mam wrażenie, że to wszystko wymknęło się spod kontroli. Doszły do tego emocje polityczne, zbliżające się wybory, rozłam w lewicy. W rezultacie na aferze Rywina wszyscy zbijali kapitał, tylko nasza formacja traciła.

A rozpad koalicji rządzącej z PSL, do którego doszło w 2003 roku – to była słuszna decyzja?

Nie. Uważam, że to był błąd.

Można było postąpić inaczej, skoro PSL zagłosowało przeciwko rządowemu projektowi wprowadzenia winiet, który miały przynieść pieniądze na budowę autostrad?

Niektórzy do dzisiaj mówią, że szkoda, iż nie udało się wtedy tego projektu przeprowadzić, bo byłyby pieniądze na drogi. Ale jako koalicja SLD–PSL przeprowadziliśmy wielkie projekty, jak np. wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej. Tamto nieporozumienie trzeba było puścić w niepamięć albo podjąć inne działania. Tym bardziej że nie mieliśmy nic w zamian. Żadnej alternatywy. Leszek Miller powinien był wtedy szukać innego rozwiązania.

Co pan sobie pomyślał, gdy wasz młody przewodniczący Wojciech Olejniczak powiedział, że nie chce Leszka Millera ani Józefa Oleksego na listach?

Nie chciał też i innych. Była wtedy taka wiara, że gdy się pozbędziemy niektórych nazwisk, to ludzie wybaczą nam błędy i podziały, a przede wszystkim te oszczędności w wydatkach publicznych, które wprowadziliśmy na początku kadencji. To było dotkliwe dla wielu osób i przyczyniło się do podziałów w partii.

Działacze terenowi tego nie akceptowali?

Nie akceptowali i na dodatek te nasze posunięcia do dzisiaj nie odkleiły się od lewicy. Z Wojtkiem jako liderem pracowało mi się dobrze. Gdyby nie zdecydował o zerwaniu Lewicy i Demokratów, co uczynił pod wpływem konfliktu z Grzegorzem Napieralskim, mielibyśmy szansę na silniejsze odbicie na scenie politycznej. To Wojtek zaprosił Napieralskiego do współpracy, a później się okazało, że Grzegorz Napieralski miał swoje cele i bezwzględnie dążył do ich realizacji. A teraz jest tam, gdzie chciał być, czyli w Koalicji Obywatelskiej.

W 2015 roku przegraliście wybory parlamentarne i wypadliście z Sejmu, ale najpierw Magdalena Ogórek była waszą kandydatką na prezydenta. Jak pan oceniał ten pomysł?

O ile pamięć mnie nie myli, nie było chętnych do wzięcia udziału w wyścigu prezydenckim. Powszechne było przekonanie, że wybory prezydenckie wygra w cuglach Bronisław Komorowski. Leszek Aleksandrzak zaproponował Magdalenę Ogórek, która miała być nadzieją na przyzwoity wynik. Tymczasem okazała się totalnym nieporozumieniem. Ale wtedy może dwie–trzy osoby były przeciwko tej kandydaturze. Kampania od początku napotykała trudności, bo kandydatka miała inne pomysły i inne priorytety. Poza tym miała duże oczekiwania finansowe, a pieniędzy po prostu nie było.

Zaciągnęliście kredyt na kampanię?

Tak. Gdy Włodzimierz Czarzasty wygrał wybory na przewodniczącego SLD, to zastał finanse partyjne na dnie. Trzeba było spłacać kredyty, a jeszcze mieliśmy zadłużenie wewnętrzne. Pieniądze ze składek, które należały do organizacji wojewódzkich, zostały zużyte na spłatę długów z kampanii. Muszę powiedzieć, że Czarzasty przeprowadził partię przez ten najtrudniejszy czas, zarządził restrykcyjne oszczędności. Dzisiaj partia jest w dobrej kondycji, moim zdaniem dzięki zmysłowi biznesowemu przewodniczącego. Wziął na siebie całą odpowiedzialność za finanse partyjne i doprowadził do ich uzdrowienia. Dzięki temu możemy spokojnie przygotowywać się do kampanii parlamentarnej i samorządowej.

Wracając do Magdaleny Ogórek, jej kandydatura została ogłoszona w dniu śmierci Józefa Oleksego. Jak pan na to zareagował?

Rzeczywiście tak się zdarzyło i opinia publiczna była tym zbulwersowana. Trzeba jednak pamiętać, że gdy jest się wewnątrz ośrodka decyzyjnego, biegną terminy, inni mają kandydata na prezydenta, my nie, a czas już zbierać podpisy, to presja jest ogromna. Myślę, że w takiej sytuacji pewne rzeczy umykają. Zabrakło nam wtedy tego oglądu zewnętrznego.

Magdalena Ogórek była osobą nieznaną, bez backgroundu politycznego, z niewielkim dorobkiem naukowym. Nie pomyślał pan: „ktoś chyba zwariował, że proponuje nam taką kandydatkę na prezydenta”?

Nie byłem w tej sprawie buntownikiem. Jak się jest w drużynie, to myśli się o kolejnych krokach, planuje się kampanię i zbieranie podpisów. Poza tym nie wiedziałem, jakie czynniki zdecydowały, że właśnie Magdalena Ogórek została naszą kandydatką na prezydenta. Może nie chciano silniejszego kandydata, żeby później nie zagroził pozycji liderów? Nie umiem powiedzieć, czy ten czynnik odegrał jakąś rolę. Sam miałem ograniczony wpływ na wybór kandydata, zatem nie kwestionowałem tej decyzji.

Czytaj więcej

Piotr Skwieciński: Rosja powinna być postrachem dla wszystkich dookoła

Ta kandydatura nie wyszła wam na zdrowie, ale jeszcze gorsza w skutkach okazała się koalicja SLD i Twojego Ruchu Janusza Palikota. Obaj liderzy ostro się ścierali przez cztery lata. Czy takie porozumienie taktyczne mogło się udać?

Nie mogło. Właśnie dlatego, że liderzy publicznie ostro się ścierali. Poza tym elektorat SLD nie był gotowy na priorytety programowe Twojego Ruchu Janusza Palikota. Po wyborach znaczna część naszych działaczy podkreślała, że wielu ich znajomych nie akceptowało równościowych poglądów formacji Palikota. Dlatego sądzę, że część naszych wyborców nie wzięła udziału w wyborach, a część oddała głos na PO. W kampanii, gdy już było wiadomo, że sytuacja nie wygląda dobrze, zaczęto szukać nowej twarzy.

Została nią Barbara Nowacka.

Gdyby zdecydowano się na tę zmianę wcześniej, byłaby ona bardziej wiarygodna. Ale do tej zamiany doszło za późno. A czarę goryczy przelało zachowanie Adriana Zandberga, który podczas debaty liderów partyjnych zaatakował Nowacką, wytykając jej błędy lewicy.

Przypominacie mu o tym od czasu do czasu?

Od czasu do czasu z uśmiechem na ustach mówimy, że razem wyciągnęliśmy wnioski z tamtej sytuacji, bo połączyliśmy siły. Mamy podpisaną umowę na najbliższe wybory, a współpraca w klubie też układa się dobrze.

Czyżby był pan zwolennikiem łączenia opozycji na wybory parlamentarne?

Takie są dzisiaj nastroje wyborców, z którymi rozmawiamy na spotkaniach. Chcieliby jednej listy, bo byłby to dla nich prostszy wybór. Lewica jest otwarta na jedną listę wszystkich ugrupowań opozycyjnych, ale inni nie są skorzy. PSL nie chce występować na wspólnej liście z formacją, która stawia na ważnym miejscu postulat rozdziału państwa od Kościoła. Ludowcy uważają, że w takiej sytuacji ich elektorat zostanie w domu albo zagłosuje na PiS. Ale musimy przynajmniej wysłać wspólny sygnał, że po wyborach utworzymy razem rząd. Powinniśmy też podpisać listę spraw, które nas nie dzielą, a będą zrealizowane natychmiast po wyborach, żeby nikt nam nie zarzucał, że nie mamy programu. Wspólna deklaracja liderów partii opozycyjnych w sprawie przyszłego rządu i jego programu będzie ważna dla wyborców. Czy będzie faktem? Na to liczę.

Plus Minus: Pochodzi pan z malutkiej wioski pod Gnieznem. Od dziesiątego roku życia pracował pan w polu. Do trzeciej klasy szkoły podstawowej nie miał pan w domu prądu. Kariera polityczna chyba się panu nie marzyła w dzieciństwie?

Ale zawsze interesowała mnie polityka społeczna. Wychowywałem się we wsi Gurówko w gospodarstwie rolnym moich rodziców. Cała wieś liczyła 14 numerów. Gospodarstwo mieliśmy nieduże, bo 14 ha. Hodowaliśmy głównie świnie, ale było też sześć krówek, hektar buraków cukrowych, pszenica, ziemniaki. Pracę w gospodarstwie poznałem od dziesiątego roku życia, łącznie z chodzeniem za końmi. Nigdy nie byłem na wakacjach, bo dzieci wiejskie nie wyjeżdżały na wakacje. Poza tym nie byliśmy szczególnie majętni. Z naszego gospodarstwa żyły dwa pokolenia. Zimą chodziło się za maneżem, czyli za końmi, które napędzały młockarnię. Dopiero około 1970 roku zostaliśmy podłączeni do sieci elektrycznej.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi