Ojciec Szymon Hiżycki: Tyniec stał się deptakiem Krakowa

Od 20 lat mamy w Tyńcu narastający przypływ odwiedzających, staliśmy się deptakiem Krakowa. Nie powiemy ludziom, żeby nie przychodzili. Nie zamkniemy przed nimi bramy. Zresztą wydaje mi się, że jeżeli chcą przyjść do klasztoru, zwłaszcza w tych czasach, to nie jest tak bardzo źle – mówi ojciec Szymon Hiżycki, opat benedyktynów w Tyńcu, w najstarszym klasztorze w Polsce.

Publikacja: 24.02.2023 10:00

Ojciec Szymon Hiżycki: Tyniec stał się deptakiem Krakowa

Foto: MARCIN MARECIK

Plus Minus: W styczniu kapituła ponownie wybrała ojca na drugą kadencję, do tego już w pierwszym głosowaniu. Czy to rekord Tyńca?

Trudno mi powiedzieć. Do kasaty klasztoru na początku XIX wieku opat sprawował funkcję dożywotnio. Wybory zdarzały się rzadko, czasem przychodziły nominacje z zewnątrz, choćby gdy królowa Bona przysłała do nas sekretarzy, aby dopilnowali właściwego wyboru. Podobnych historii wyborczych mogło być więcej. Tyniec został skasowany w 1816 r. Odnowiono nas w 1939 r. i przełożony był mianowany. Dopiero od 1969 r. wybieramy opata zgodnie z konstytucjami Benedyktyńskiej Kongregacji Zwiastowania, do której należymy. Wybory są organizowane co osiem lat. Trzeba uzyskać przynajmniej dwie trzecie głosów. W przypadku impasu na pewnym etapie wspólnota może się zgodzić, że wystarczy zwykła większość, chociaż nie było do tej pory takiego przypadku.

Ojca wybrano jednogłośnie?

Stosunku głosów nie mogę przywołać – tajemnica kapituły. Powiem, że najpierw były dwa proskrutynia (modlitwy i proces duchowy mający przygotować głosujących przed wyborem – red.), gdy przewodniczący wyboru wezwał kapitułę do próbnego i potem właściwego głosowania. Ten wybór świadczy o wspólnocie, nie opacie: jeśli ludzie dają pierwszeństwo jedności, pokazują tym swą dojrzałość. A czy wszyscy są zadowoleni z wyboru? To ich trzeba o to zapytać.

Ilu braci ma prawo głosu?

W Tyńcu jest nas 33, czynne prawo wyborcze posiada 25 wieczystych, czyli braci po złożeniu profesji wieczystej. Bierne prawo mają ci, którzy profesję złożyli przynajmniej przed pięciu laty. Kilku braci posiada prawo głosu, ale z niego nie skorzystało: jeden przenosi się do kamedułów i nie chciał wpływać na życie naszej wspólnoty, podobnie mieszkańcy domu zależnego w Starym Krakowie koło Sławna – piękne miejsce, polecam – nie podjęli się głosowania.

Czytaj więcej

Dlaczego pół Warszawy wyludnia się wieczorem. Smartfony dają nowy obraz stolicy

Prowadził ojciec kampanię wyborczą?

Nie ma takiego zwyczaju.

W listopadzie w refektarzu podczas obiadów lektor czytał książkę „Opat też człowiek”. To nie chwyt wyborczy?

Przez ostatni rok wspólnota była przygotowywana do wyborów. Odbyło się kilka spotkań z referatami, gdzie jesteśmy i co mamy do zrobienia: bracia i ojcowie zajmujący się swoimi działami stworzyli bilanse, sprawozdania dotyczące tego, co wspólnota wykonała przez osiem lat. Można było dołączyć do trzech grup dyskusyjnych. Mieliśmy też dni skupienia: co kwartał przyjeżdżał nasz przyjaciel, przeor ze Słowacji, ojciec Vladimir Kasan, z którym wspólnie przechodziliśmy nowicjat, potem zakładał klasztor na Słowacji. Podjął refleksję, kim jest przełożony w myśl Reguły św. Benedykta. W grudniu tygodniowe rekolekcje prowadził mój znajomy ze studiów w Rzymie, ojciec Imre Gérecz, podprzeor w węgierskim opactwie Pannonhalmi, który przygotowywał tam wspólnotę do wyborów i dzielił się z nami tym doświadczeniem. W świetle tradycji również pokazał, kim jest przełożony, jakie są obowiązki względem niego, jakie on ma względem wspólnoty, jak to działa. Chciałem, by taka refleksja pobudziła do pytań, czego oczekiwać od opata. Mamy tendencję stawiania niemożliwych wymagań przełożonemu, który ma być mesjaszem na białym koniu. Jest taki dowcip: dlaczego siostry zakonne wybierają wciąż tę samą przełożoną, a mężczyźni nowego? Bo oni szukają tego lepszego, a one się modlą, żeby nie było gorzej…

Znacie siebie i swoje poglądy, ale czy przed wyborami następuje prezentacja programu? Może debata kandydatów?

W naszej wspólnocie nie ma czegoś takiego. Głosuje się na człowieka, do którego ma się zaufanie. To, o co pan pytał, wypełnia dyskusja wewnątrz wspólnoty. My jemy z jednej miski, naprawdę nie trzeba prezentować poglądów i charakteru. Znamy się dobrze – nie powiem na wylot, każdy człowiek ma tajemnice i trochę się ukrywa, ale mniej więcej wiemy, jacy jesteśmy. Wszyscy ciągniemy ten sam wózek… Opat nie jest po to, aby pracował za ludzi. Raczej ma ich szturchać, żeby się wypowiadali i brali do roboty. Zgodnie z regułą św. Benedykta moim głównym zadaniem jest duszpasterstwo, nie bycie menedżerem. Opat musi umieć słuchać ludzi i być człowiekiem godnym zaufania, żeby potrafili powiedzieć mu to, czego nie chcą powiedzieć publicznie. Ma patrzeć uważnie na nurty we wspólnocie i kanalizować jej energię, żeby szła w twórczą stronę. W tym duchu mianuję urzędników w Tyńcu.

Jaki jest program ojca?

Ludzie wiążą osobę z pewną wizją: wiedzą, że pewne rzeczy zrobię, ale innych już nie. Zgodnie z Regułą stawiam na troskę o służbę Bożą, liturgię, dbanie o Dom Gości, szacunek dla przyjeżdżających ludzi i parafian, organizowanie rekolekcji, prowadzenie wydawnictwa, wysyłanie braci na studia i ich formację intelektualną.

Przed wyborami opat prezes Kongregacji Zwiastowania przybył do Tyńca z wizytacją kanoniczną. Jaki jest jej werdykt?

W naszej kongregacji panuje dobry zwyczaj, że przyjeżdżają dwaj wizytatorzy. Teraz byli to ojciec prezes Maksymilian Nawara z Lubinia oraz były opat Bernhard Alter z Jerozolimy z opactwa Zaśnięcia Matki Bożej. Rozmawiają z każdym bratem od najstarszego do najmłodszego. Przeglądają akta kapituł, spotkań senioratu, rady opata. Sprawdzają finanse. Na tej podstawie powstaje dokument podsumowujący – reces, odczytywany w ostatnim dniu wizytacji. To spojrzenie z zewnątrz na wspólnotę wraz z zaleceniami powizytacyjnymi. Za rok prezes przyjedzie i sprawdzi, czy stosujemy się do nich. Kolejna wizytacja kanoniczna przypadnie w 2027 r., w połowie mojej kadencji.

Jakie były zalecenia wizytatorów?

Tajemnica kapituły. Żadnych przecieków. To nasze wewnętrzne, domowe sprawy. Wizytatorzy wyglądali na zadowolonych, ale proszę ich pytać.

Gdzie się ojciec urodził: Kraków czy Rabka, bo różnie piszą.

W Krakowie, gdzie mam rodzinę. Stąd pochodzi mój tata, emerytowany nauczyciel matematyki, który skończył Akademię Górniczo-Hutniczą i z wykształcenia jest sztygarem. Dostał pracę w Rabce, skąd pochodzi moja mama. Właściwie to przysiółek Rabki – Zaryte, gdzie domy jakby zaryły się między dwie góry: Grzebień i Luboń Wielki, a budynki stoją na zboczach i nie da się chodzić po prostym. Mój dziadek, tata mamy, wybudował tam dom dla całej rodziny, gdzie mieszkaliśmy z mnóstwem kuzynów. To głównie górale, z pochodzenia chłopi, ale z lepszej warstwy, żadna biedota. Prapradziadek Bartłomiej kładł kolej w rejonie Rabki, miał dużo ziemi, którą rozdawał w rodzinie i nie tylko; poruszające, że umarł, czytając „Pana Tadeusza”. Z kolei moi przodkowie ze strony taty to rzemieślnicy, kupcy, drobna inteligencja. Prapradziadek Jan był policmajstrem w Kielcach, pradziadek Marian współzałożycielem Społem w rejonie. Hiżyckich nie ma dużo, stanowimy małą rodzinę, chyba każdy jest spokrewniony. To nie elita, ale ludzie bardzo pracowici i oddani temu, co robią.

Byli duchowni w rodzinie?

Kiedyś mnie to bardzo interesowało, ale nie znalazłem nikogo.

W Wikipedii podoba mi się pierwsze zdanie życiorysu ojca: „Do zakonu trafił po maturze”, jakby wcześniejsze lata nie miały znaczenia. Dom był wierzący?

Zwyczajny, jak przystało na świat, w jakim wyrosłem, gdzie wiara i praktyka religijna były czymś normalnym i naturalnym. Lata 80. i 90. to dobra obecność Kościoła w Polsce, który nie kojarzył się z niczym negatywnym. Tym powietrzem się oddychało. Nie byliśmy jednak szczególnie pobożni i religijni. Chodziliśmy do kościoła co niedzielę, potem jako ministrant bywałem tam częściej.

Kiedy poczuł ojciec powołanie?

O zakonie pomyślałem w wieku kilkunastu lat. Przyjaciel powiedział mi, że można pojechać do Domu Gości w Tyńcu, więc napisałem list – wtedy pisało się ręcznie. Otrzymałem ręczną odpowiedź od opata śp. Adama Kozłowskiego, który zgodził się na mój pobyt. W czasie wakacji w 1998 r. przed klasą maturalną przyjechałem na tydzień. Robiłem przetwory, jak w domu, nie miałem z tym problemów, choć dla wielu braci z miasta, którzy trafiali do klasztoru, praca na roli stanowiła szok i wyzwanie. Dla mnie to było naturalne, w moim rejonie należało do etosu.

Wrażenia z pierwszej wizyty?

To był zupełnie inny Kościół niż ten, który znałem. W Rabce rodzinna parafijka Matki Bożej Częstochowskiej to tradycyjna Droga Krzyżowa i Gorzkie Żale, dobra i pobożna wspólnota, do dzisiaj mocno zżyta, licząca 700 dusz (wtedy 900), ale wielu młodych wyjechało do Anglii i – jak moja kuzynka – zostało tam na stałe. Kiedyś życie normowały pory roku – dzisiaj nikt nie uprawia roli, podczas wizyt widzę zarośniętą ziemię. Kiedyś wszyscy trzymali konie, krowy, kury – to też zanika… W Tyńcu zobaczyłem zaś wspólnotę samych mężczyzn – kobiet wtedy nie było w ogóle, nie mogły przyjeżdżać, z wyjątkiem tych z rodzin mnichów. W opactwie dużą rolę pełni liturgia chórowa, rozbudowane oficjum z chorałem, czego wcześniej nie znałem. Podobał mi się nacisk na studium, bo zawsze lubiłem czytać – zwłaszcza Biblię. Pociągało mnie, że życie duchowe jest skoncentrowane wokół Słowa Bożego. Zobaczyłem ludzi w każdym wieku. Interesowałem się też kamedułami, ostatecznie zdecydowałem się jednak na Tyniec. Rodzice nie byli specjalnie zaskoczeni wyborem, może trochę, bo byliśmy blisko ze sobą. Powiedzieli, że szanują moją decyzję i są z niej dumni. I żebym wiedział, że zawsze mogę wrócić do domu.

Czytaj więcej

Janusz „Kozak” Szeremeta. Polska kropla w morzu krwi

W 2002 r. Tyniec odwiedził Jan Paweł II.

Miałem wtedy jechać w odwiedziny do rodziców, ale opat zapowiedział bardzo ważne wydarzenie. Zostałem na miejscu i na pamiątkowym zdjęciu z papieżem stoję u szczytu schodów. Niektórzy znali go wcześniej jako Karola Wojtyłę i podchodzili bliżej. Nie pchałem się. To doświadczenie pozostaje dla mnie bardzo istotne, bo jego postać jest dla mnie ważna: jako dorastający człowiek jeździłem z rodziną na papieskie pielgrzymki, nasz proboszcz Tadeusz Bogucki organizował wyjazdy na Dni Młodzieży, co kształtowało we mnie pojęcie jedności duchowej i wspólnoty kościelnej. Myślę ze smutkiem, że młodsze pokolenie takiego pięknego doświadczenia nie będzie miało – długie lata nie pojawi się osoba tak jednocząca ludzi. Można mówić o papieżu różne rzeczy, ale nie wolno zapominać, że miał charakter integrujący.

W klasztorze pełnił ojciec wiele funkcji: opiekuna ministrantów, duszpasterza młodzieży, bibliotekarza, rektora studiów, mistrza nowicjatu. Wciąż jest rekolekcjonistą, kierownikiem duchowym i opiekunem wspólnoty oblatów. Osiem lat temu pierwszy raz wybrany na opata. To cieszyło, ale i peszyło?

Jak wstaję rano, nie myślę o tym, że jestem w tysiącletnim klasztorze. Raczej o konkretnych problemach, które mamy. I czy to tysiącletnie, czy pięcioletnie opactwo stresowałbym się dokładnie tak samo… Wiele jest sławnych miejsc w Polsce, może nie jesteśmy tacy wyjątkowi. Istnieje dużo starych organizacji, nawet starszych niż benedyktyni, więc nie należy do tego przywiązywać się za bardzo. Trzeba zrozumieć, że człowiek biegnie w sztafecie i służy sprawie większej od niego oraz od największych z wielkich, którzy byli przed nim i którzy będą po nim. Wspólnota, która osiedliła się na tym wzgórzu prawie tysiąc lat temu, trwa na przekór zawirowaniom.

Wydawało mi się, że benedyktyni są zakonem kontemplacyjnym, tymczasem Tyniec tętni życiem. Przez cały rok odbywają się spotkania, konferencje, rekolekcje, wykłady. Wiosną i latem dziedziniec kipi od pielgrzymów, turystów, rowerzystów, piechurów. Do przystani przybija nawet statek z Krakowa.

Nie wiem, czy nadajemy się do podziału na zakony czynne i kontemplacyjne, bo jesteśmy na to za starzy. Jesteśmy po prostu mnichami. Podobnie z naszymi siostrami benedyktynkami – mniszkami. Też nie są klauzurowe, pojęcie zostało wprowadzone przez Sobór Trydencki, a one są starsze o tysiąc lat, kiedy nikomu nie śniła się papieska klauzura, i potem ciężko było przyjmować nowe zwyczaje. My stawiamy na modlitwę i skupienie, wyciszenie i samotność, co bardziej stanowi integralną część życia monastycznego niż robienie rzeczy szalonych. Ale w spektrum postaw u benedyktynów mamy bardzo wiele – od wyjazdów na misje po życie pustelnicze. Jesteśmy z gumy, elastyczni.

Można się przed tym bronić albo płynąć z nurtem Wisły.

Nie powiemy ludziom, żeby nie przychodzili. Nie zamkniemy przed nimi bramy. Zresztą wydaje mi się, że jeżeli chcą przyjść do klasztoru, zwłaszcza w tych czasach, to nie jest tak bardzo źle… Niech przychodzą, zawsze są mile widziani. Zresztą myśmy nikogo nie zapraszali – ludzie sami zaczęli przyjeżdżać, co stało się, w dużej mierze, właśnie po wizycie papieża w Tyńcu. I od 20 lat mamy narastający przypływ odwiedzających, staliśmy się deptakiem Krakowa. U św. Benedykta w rozdziale o gościach jest mocno podkreślone, że należy ich przyjmować. Przy każdym opactwie, także naszym, istnieje dom gości, w którym można się zatrzymać na noc. Kiedyś mniejszy, mieszczący się w opatówce w starym skrzydle klasztoru, więc przyjmowaliśmy mniej osób. Gdy w 2007 r. opat Bernard odbudował tzw. Ruinę, miejsce powiększyło się i  unowocześniło. Nasi goście mają do dyspozycji ogród, przestrzeń bardziej intymną. Na dziedzińcu dla wszystkich jest sklep, księgarnia, kawiarnia. A przede wszystkim – kościół.

Czy rozkrzyczany dziedziniec nie wpływa na spokój mnichów?

Goście nam nie przeszkadzają, pozostają w sferze przeznaczonej dla siebie, a my możemy żyć, jakby ich nie było. W celi nic nie słychać. Benedykt mówi wyraźnie, że linią demarkacyjną jest klauzura, co należy uszanować. To działa także w drugą stronę – mnich nie narusza prywatności gości i nie naciska w żaden sposób, chyba że dostanie zlecenie od opata, aby szczególnie się nimi zająć.

Kilkanaście lat temu opactwo zlikwidowało własne gospodarstwo i nastawiło się na obsługę ruchu turystycznego.

Pytanie: z czego żyć? Benedykt mówi, że mnisi są mnichami, kiedy żyją z pracy rąk jak nasi ojcowie, apostołowie. Nie trzeba być wielkim ekonomistą, żeby wiedzieć, że prowadzenie gospodarstwa opłaca się od pewnego areału. Mniejsze pole to zajęcie hobbystyczne. U nas zmierzało w tym kierunku, za dużo do tego dokładaliśmy i nastąpił koniec. Uważam, że w klasztorze musi być wykonywana praca ręczna, nie tylko intelektualna albo duszpasterska. Mamy rzemiosło, czym zajmują się bracia, którzy nie chcą być proboszczami, rekolekcjonistami czy nawet księżmi – nie każdy przecież przyjmuje święcenia. Dla każdego mamy przestrzeń. Jeden z braci zajmuje się ikonami. Trzech warzy piwo tynieckie. Warsztat ceramiczny angażuje kilka osób. Jeden z ojców trzyma pszczoły. To malutkie działeczki, nie zalejemy rynku – produkcja ma wystarczyć na potrzeby klasztornego sklepu. Szukamy sposobów na zarobienie, które nie kolidują z życiem modlitwy. Benedykt mówi, że nic nie może być ważniejsze od służby Bożej. Myśmy tu przede wszystkim przyszli, żeby chwalić Pana Boga, modlić się do Niego, poznawać Go i kochać we wspólnocie monastycznej. W związku z tym aktywności, które podejmujemy, nie powinny nas odciągać od najważniejszego zadania. Prymat Boga musi być niezachwiany.

Czy opactwo zarabia na siebie?

Jesteśmy na plusie. Podejmowane działania sprawiają, że mamy co włożyć do garnka. Osobną sprawą są remonty. Jesteśmy strażnikami wyjątkowego monumentu: obecność człowieka na tym wzgórzu sięga czasów przedchrześcijańskich, mamy tu nawarstwienie różnych stylów – trochę jak w matrioszce – dlatego obiekt jest bardzo trudny do konserwacji. Na remonty pozyskujemy przede wszystkim środki z finansów publicznych. Właśnie kończy się rekonstrukcja balkonu organowego nad stallami, gdzie powstanie instrument wykonany na podstawie fotografii z lat 20., kopia organów zniszczonych po drugiej wojnie światowej. Nastroimy je renesansowo, aby można było grać literaturę gotycką i renesansową, bo na zwykłych organach nie wykonuje się tych utworów. Będziemy może jedynym kościołem w Polsce, w którym działa dwoje organów. Jakie to daje możliwości robienia ciekawych rzeczy muzycznie!

Nie wszystkie inwestycje były udane. Latem 2022 roku prokuratura postawiła przed sądem Marka L., prezesa spółki Benedictus Memes zajmującej się produkcją i sprzedażą artykułów benedyktyńskich, której opactwo było współudziałowcem. Według aktu oskarżenia utwierdzał on inwestorów w przekonaniu, że kondycja finansowa spółki jest dobra, a gwarantem stabilności jest „wielowiekowa tradycja benedyktynów z Tyńca”. Spółka emitowała obligacje i wyłudzała od ludzi miliony złotych. Opactwo też okazało się stratne. Marek L. został tymczasowo aresztowany. Sprawa jest w toku. Był ojciec przesłuchiwany?

Byłem. Poza dwiema pierwszymi emisjami, kiedy przełożonym był ojciec Konrad Małys, obligacje wypuszczono bez naszej wiedzy. O wielu rzeczach nie wiedzieliśmy. Dlatego złożyliśmy wniosek do prokuratury, nie udało się inaczej temu zaradzić. Ile to potrwa? Niestety, może trwać latami. Co najważniejsze, produkcja sygnowana opactwem w Tyńcu została zakończona. Jednak nasze finanse są najmniej istotne. Najgorsze, że pokiereszowani zostali ludzie. My od pana Marka L. nic nie chcemy, ważne jednak, żeby przynajmniej częściowo wynagrodził tym, których pieniądze zaginęły.

Widziałem na spacerze staruszka ojca Leona Knabita drepczącego pod ramię z dwoma mnichami jak z obstawą.

Ma 93 lata i bardzo chce wychodzić. Zależy mu na utrzymaniu kondycji. Po klasztorze dużo spaceruje z chodzikiem. Jest człowiekiem pracy. Jak przychodzę do niego, albo się modli, albo śpi, albo pracuje – innej możliwości nie ma. Ostatnio fizycznie trochę osłabł, mentalnie jest żyleta, śledzi wydarzenia, dużo czyta, pisze teksty, komentarze, odpowiedzi na listy. Sam postów na Facebooku nie umieszcza, ale mamy pracownika – kiedyś był bratem, odszedł od wspólnoty, w dużej mierze nadal żyje jak mnich – z wyczuciem w sprawach medialnych i on pomaga ojcu Leonowi.

Najwyraźniej nie dopadł was kryzys powołań: w kościele w stallach obok pradziadków modlą się także prawnuki.

Ojciec Leon to rocznik 1929, ojciec Jerzy – 1939, ojciec Zygmunt – 1950. Dalej 1951, 1953, 1958, 1960. I ciągle przychodzą młodzi. W grudniu pierwsze śluby składał brat Bazyli, w lutym podobna uroczystość – brat Beda. Pierwszy rok nowicjatu kończy brat Anzelm (rocznik 2002), podobnie brat Janusz. Ciągle ktoś nas dopytuje, nie czujemy braku zainteresowania. A co przyniesie przyszłość? Jak mówił Gandalf: nawet mędrzec wszystkiego nie przewidzi. Jeżeli będziemy potrzebni, Pan Bóg nam błogosławi. Jeśli nie będziemy potrzebni, powołań nie będzie. Są w Europie wspólnoty benedyktyńskie mające nieprzerwaną historię sięgającą czasów nawet sprzed Benedykta – od lat bez powołań. My powołania mamy i modlimy się, żeby ludzie do nas przychodzili. Na razie nie zamykamy interesu i robimy swoje.

Chodzicie po kościołach lub uczelniach?

Akcje powołaniowe? Ja sobie tego nie wyobrażam. Liczę na ludzi, którzy zostaną w Kościele. Może będzie nas mniej, ale będziemy. Widać, że w świecie zachodzi głęboka przemiana społeczna. Mówił pan o kryzysie powołań, ale ja nie godzę się na takie określenie. To element szerszego zjawiska: jest mniej kleryków i zakonnic, także mniej małżeństw, mniej dzieci, ludzie częściej się rozwodzą lub żyją w konkubinatach, nie potrafią związać się na stałe, podjąć decyzji na całe życie, wytrwać w niej. To oznaka osłabienia, które nas dotyka. Ekstremalnym przykładem jest rosnąca liczba samobójstw młodych ludzi między 15. a 20. rokiem życia, kiedy powinno się być pełnym energii, a świat leży u stóp. W tak dynamicznie zmieniającym się społeczeństwie, mocno zinformatyzowanym, oznacza to wyczerpanie się pewnej formuły funkcjonowania wspólnoty kościelnej. To, co działało, przestało działać. Nastał czas postępującej laicyzacji. Nie sięgnęliśmy jeszcze dna, ale musimy reagować na te wyzwania. Do tego wciąż wychodzą zaniedbania czy nieprawości do tej pory ukrywane, nazwijmy rzecz po imieniu – przestępstwa. To ludzi gorszy i następuje sprzężenie zwrotne.

Czytaj więcej

Julius Nyerere na ołtarze? W Tanzanii już go czczą

Stawali przed ojcem ludzie, którzy mówili: „Kościół jest zły i się wypisuję”?

Rozmowy z apostatą, który wyrzekał się wiary, jeszcze nie miałem. Często spotykamy się z ich rodzicami, rodzeństwem, dziećmi. Odbyłem też kilka trudnych i przykrych rozmów z nastolatkami i studentami, których rodzice błagali, żeby z nimi porozmawiać, bo chcieli odejść od Kościoła. Ciężko było i nielogicznie: „dla ojca Bóg jest, dla mnie Boga nie ma” – Bóg nie może być i nie być, albo jest, albo go nie ma, czego młody człowiek nie był w stanie zrozumieć. I przestał chodzić do kościoła. Trzeba szanować decyzje. Wierzę, że Pan Bóg z każdym sobie poradzi, także z apostatą… A rozmawiać warto nawet z kimś, kto deklaruje, że nie wierzy w Boga. Żeby zrozumieć, co kieruje nim przy takiej, a nie innej, wierze, bo niewiara to też wiara. Mam niewierzących przyjaciół i rozmawiamy o różnych rzeczach, rzadko o Panu Bogu. Oni wiedzą, kim jestem, a jednak chcą mnie znać i nie twierdzą, że należę do organizacji przestępczej. Mam też znajomych, którzy mnie pytają, jak długo będę uwierzytelniał sobą tę organizację. Odpowiadam, że do śmierci. Wspólnota Kościoła, który ma blaski i cienie, może denerwować i gorszyć, ale jest czymś większym niż poszczególni katolicy, nawet biskupi i papieże. Oni przemijają, Kościół trwa ze swą tradycją. Nie opiera się na autorytecie śmiertelnej osoby, bo wielu było wielkich i świętych papieży, świetnych biskupów i genialnych proboszczów, którzy poumierali. Dlatego i my nie powinniśmy być autorytetem w Tyńcu – ostatecznie ludzie zawsze zawodzą. Chciałbym, żeby odwiedzający nas spotykali się z Panem Bogiem, bo Pan Bóg nie zawodzi nigdy. My jesteśmy tylko przechodniami, na chwilę opiekunami miejsca dużo większego od nas. Jak u paulinów na Jasnej Górze – dzisiaj są, jutro ich nie będzie, ale Maryja tam pozostanie.

Do Tyńca przyjeżdżają księża z grzechami na sumieniu. Opat z nimi rozmawia?

Jeden z braci, najczęściej przeor, jest oddelegowany jako ich opiekun. To pojedynczy księża, którzy mieli problem z alkoholem lub romanse. Trzeba im pomóc zerwać dawne kontakty i uporządkować pewne rzeczy, więc wysyła się ich na odosobnienie. To luksus księdza: gdy ktoś ma romans w pracy, żonę, trójkę dzieci i kredyt, nie może pozwolić sobie na zwolnienie i ciągle tkwi w tym obciążeniu emocjonalnym. A ksiądz może wyjechać: oddaje telefon i spędza w Tyńcu rok. Rekordzista był trzy lata. Nie powiem, co zrobił. Nie przyjmujemy księży, którzy dopuścili się pedofilii. Uznaliśmy, że przybywa tutaj dużo młodzieży i nie będzie to służyło ani młodym ludziom, ani tym księżom. Trzeba uszanować ludzkie emocje i uczucia.

Jakie są plany na tysiąclecie opactwa w 2044 r.?

Mamy projekt, który pilotuje brat Michał Gronowski. My cały czas coś zmieniamy. Po organach planowana jest konserwacja gotyckich krużganków. Chcemy wykonać podziemną trasę archeologiczną z częścią romańską i gotycką: Tyniec zaginiony, jeśli można tak powiedzieć. Odsłonimy grób numer 13, domniemane miejsce pochówku Bolesława Szczodrego. Otworzymy też dwa groby zachowane w romańskiej nawie północnej, które znaleziono w czasie wykopalisk: nie były eksplorowane i nie wiadomo, co w nich znajdziemy – same kości czy wyposażenie grobowe? W tej części klasztoru chowano dostojników kościelnych, więc możliwe, że w grobach znajduje się pastorał lub kielich. Wciąż staramy się rozwijać wydawnictwo i to jest nasz pomnik na tysiąclecie, żeby udostępniać literaturę monastyczną, bogatą w tradycje piśmiennictwa, która liczy 1700 lat. No i trzeba poprawić drogę do klasztoru.

Szymon Hiżycki . Profesję monastyczną złożył 6 sierpnia 2001 r. Święcenia kapłańskie przyjął 12 paźd

Szymon Hiżycki . Profesję monastyczną złożył 6 sierpnia 2001 r. Święcenia kapłańskie przyjął 12 października 2008 r. Studia ze starożytnego monastycyzmu odbył na Pontificio Instituto Orientale i w kolegium św. Anzelma w Rzymie, gdzie obronił doktorat. Jest miłośnikiem literatury klasycznej i ojców Kościoła. Autor publikacji o tematyce monastycznej. 23 stycznia 2015 r. został opatem w Tyńcu, 17 stycznia 2023 r. wybrano go ponownie.

ARCHIWUM OPACTWA BENEDYKTYNÓW W TYŃCU

Plus Minus: W styczniu kapituła ponownie wybrała ojca na drugą kadencję, do tego już w pierwszym głosowaniu. Czy to rekord Tyńca?

Trudno mi powiedzieć. Do kasaty klasztoru na początku XIX wieku opat sprawował funkcję dożywotnio. Wybory zdarzały się rzadko, czasem przychodziły nominacje z zewnątrz, choćby gdy królowa Bona przysłała do nas sekretarzy, aby dopilnowali właściwego wyboru. Podobnych historii wyborczych mogło być więcej. Tyniec został skasowany w 1816 r. Odnowiono nas w 1939 r. i przełożony był mianowany. Dopiero od 1969 r. wybieramy opata zgodnie z konstytucjami Benedyktyńskiej Kongregacji Zwiastowania, do której należymy. Wybory są organizowane co osiem lat. Trzeba uzyskać przynajmniej dwie trzecie głosów. W przypadku impasu na pewnym etapie wspólnota może się zgodzić, że wystarczy zwykła większość, chociaż nie było do tej pory takiego przypadku.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi