Jak Polska i Ukraina walczyły o wspólne mistrzostwa

Dziesięć lat temu w Warszawie rozpoczęły się polsko-ukraińskie piłkarskie mistrzostwa Europy. Finał rozegrano w Kijowie, a mecze odbywały sie także w Doniecku i Charkowie, tam gdzie dziś jest wojna. Droga do tych mistrzostw była malownicza i wcale nieprosta. Ukraińcy chcieli je organizować z Rosją.

Publikacja: 03.06.2022 10:00

Jak Polska i Ukraina walczyły o wspólne mistrzostwa

Foto: Tony Marshall/PA Images/Getty Images

Kiedy 18 kwietnia roku 2007 w ratuszu w Cardiff prezydent UEFA Michel Platini wyjął z koperty karton z napisem Poland/Ukraine, polsko-ukraińska delegacja oszalała z radości. Prezes Michał Listkiewicz wskoczył na plecy ministra Tomasza Lipca, hałas obudził śpiącego w sali posła Janusza Wójcika, który nie sprawiał wrażenia człowieka, który wie, gdzie jest i po co. A Witalij Kliczko zdobył się na refleksję, że szczęście byłoby jeszcze większe, gdyby Ukraina mogła zorganizować mistrzostwa wspólnie ze swoimi braćmi Rosjanami.

Bo takie były pierwotne plany. Ukraińcy zdawali sobie sprawę, że sami nie mają szans w głosowaniu, a już na pewno nie byliby w stanie samodzielnie sprostać obowiązkom organizatora. Zaproponowali więc podzielenie się nimi Rosjanom.

Na przełomie wieków Rosja miała już plany mocarstwowe, w których mistrzostwa Europy w piłce nożnej nie zaspokajały jej ambicji. Władimir Putin celował wyżej. Interesowały go igrzyska olimpijskie i futbolowy mundial. Tak omotał, przyjmował, nagradzał i honorował najważniejszych działaczy MKOl i FIFA, że obydwie imprezy otrzymał.

Kiedy Ukraina dostała w Moskwie czarną polewkę, zaczęła myśleć o innym wspólniku. Polska, jako sąsiad i członek Unii Europejskiej in spe (przyjęta 1 maja 2004 roku), narzucała się sama. Być może Ukraińcy wiedzieli, że w roku 1999 polski minister sportu Jacek Dębski myślał o zorganizowaniu Euro w naszym kraju. Zebrał nawet grupę ludzi, wśród których znalazł się wicepremier Janusz Tomaszewski.

Dębski był bardzo barwnym człowiekiem. Zapewne szczerze kochał futbol (a zwłaszcza ŁKS z rodzinnej Łodzi), miał dużo znajomych w mediach, był bramkarzem drużyn dziennikarzy, polityków, nawet Orłów Górskiego. Bez różnicy, byle tylko sobie pograć.

Szybko się zorientował, że na piłce można budować kapitał polityczny. Dobrze znał nastroje społeczne, wiedział, że PZPN kierowany przez Mariana Dziurowicza jest jedną z najbardziej krytykowanych instytucji w Polsce. Kiedy więc został prezesem Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki (czyli ministrem sportu) w rządzie Jerzego Buzka, rozpoczął wojnę z PZPN.

Ani słabo nagłośniona idea zorganizowania w Polsce Euro, ani zawieszenie władz związku nie przyniosły jednak Dębskiemu poparcia, na jakie liczył. Jak dobrze wiadomo, znacznie skręcił z obranej drogi, zawarł znajomości z ludźmi mafii, co tragicznie się dla niego skończyło. Został zastrzelony przed dyskoteką nad Wisłą w pobliżu Stadionu Dziesięciolecia. Był kwiecień 2001, Dębski miał zaledwie 41 lat.

Czytaj więcej

Rosyjskie marzenie o sportowej potędze

Na parkingu w Lubyczy Królewskiej

Polsko-ukraińska idea wspólnej organizacji turnieju narodziła się dwa lata później. Miała związek z Kazimierzem Górskim, jak wiele innych wydarzeń w historii polskiego futbolu. We wrześniu roku 2003 Lwowski Związek Piłki Nożnej zaprosił cały zarząd PZPN na uroczyste posiedzenie, podczas którego urodzonemu we Lwowie trenerowi wręczono odznakę członka honorowego.

Uroczystości odbywały się w Domu Kolejarza. Ze strony ukraińskiej wziął w nich udział zarząd tamtejszego związku piłkarskiego. Jego szef Hryhorij Surkis złożył wtedy prezesowi PZPN Michałowi Listkiewiczowi propozycję wspólnego zorganizowania mistrzostw Europy.

Ponieważ spotkanie odbywało się w serdecznej atmosferze, a brataniu się działaczy towarzyszyła degustacja „piercowki” i innych miejscowych alkoholi, zagryzanych sałem, ofertę Surkisa i jej akceptację przez Listkiewicza przyjęto z entuzjazmem.

Kulminacją gościnności Ukraińców stało się jeszcze jedno spotkanie. Kiedy już udało się polską delegację zebrać w autokarze i kierowca ruszył w stronę przejścia granicznego w Hrebennem, przed Żółkwią musiał ustąpić miejsca jadącemu przy włączonych światłach i syrenach wozowi strażackiemu. Kiedy już wyprzedził polski autokar i zajechał mu drogę, z wnętrza wysypali się ci sami działacze, z którymi niedawno żegnano się w Domu Kolejarza. Nie przyjechali z pustymi rękami. W jednej skrzynce mieli 25 butelek wódki, a w drugiej słodycze. W intencji nowych przyjaźni i przyszłego wspólnego turnieju skonsumowano to wszystko ku obopólnemu zadowoleniu.

To dziwne, że ktoś w tych frontowych okolicznościach pamiętał o procedurach. Ponieważ decyzje zarządu PZPN podejmowane za granicą nie mają mocy prawnej, zatrzymano się na pierwszym parkingu na polskiej ziemi. I tam, w okolicach Lubyczy Królewskiej, pod parkingową wiatą zwołano wyjazdowe posiedzenie zarządu PZPN w celu podjęcia decyzji o organizacji wspólnie z Ukrainą piłkarskich mistrzostw Europy w roku 2012. Wydarzeniu patronował Kazimierz Górski, posadzony na lepszym krześle przyniesionym z baru.

Kiedy działacze po kilku dniach doszli do siebie, zrozumieli, czego się podjęli. Jako związek piłkarski mogli jedynie przedstawić pomysł. Nie mieli najmniejszego wpływu na jego realizację.

Pierwszym krokiem stało się wystąpienie o gwarancje rządowe i urzędujący premier Marek Belka, po analizie projektu przedstawionego przez PZPN, je dał. Był rok 2004. Drugi powód tej akceptacji jest rzadko przypominany, a ma ogromne znaczenie. Tyle że już niesportowe. Prezydentem Polski był wtedy Aleksander Kwaśniewski, którego w grudniu 2005 roku zastąpił Lech Kaczyński. W Ukrainie do zmiany doszło w styczniu 2005 roku. Na miejsce Leonida Kuczmy przyszedł Wiktor Juszczenko.

Zmiany poprzedziła pomarańczowa rewolucja (przełom 2004 i 2005 roku). Miała nie tylko prodemokratyczny charakter, ale i stanowiła szansę dla Ukrainy na przybliżenie jej do Europy. Takie też było stanowisko Polski, która stanęła po stronie zmian.

Dbał o to m.in. Jacek Kluczkowski, który podczas pomarańczowej rewolucji stał na czele grupy polskich dyplomatów przygotowujących mediację międzynarodową. Przez pięć kolejnych lat (2005–2010) był ambasadorem RP w Kijowie. Choć o jego roli w staraniach o przyznanie Polsce i Ukrainie, a potem w przygotowaniach do turnieju mówi się niedużo, w istocie była ona bardzo ważna.

Jeśli dziś mówimy o roli Polski w staraniach o zbliżenie Ukrainy z Zachodem, to warto pamiętać, że zaczęły się one około roku 2005, a w tle była piłka nożna.

Bez euforii

Wbrew pozorom w Polsce pomysłowi zorganizowania mistrzostw wcale nie towarzyszyła euforia. Nie mieliśmy ani jednego stadionu spełniającego normy UEFA, a na turniej były one jeszcze bardziej wyśrubowane. Brakowało hoteli, standard dworców, lotnisk, dróg też odbiegał od norm europejskich. Gdzie przyjąć nie tylko drużyny, ale i dziesiątki tysięcy kibiców?

Nic dziwnego, że kraj podzielił się na entuzjastów, sceptyków i krytyków. Dziennikarze również. Podczas gdy „Gazeta Wyborcza” podchodziła do pomysłu z dużym dystansem, „Rzeczpospolita” stanęła na stanowisku, że ma sens i warto go popierać.

W siedzibie naszej redakcji odbyła się w roku 2005 jedna z pierwszych debat z udziałem ministrów sportu Polski i Ukrainy, prezesów związków krajowych oraz parlamentarzystów polskiego Sejmu i ukraińskiej Dumy. Goście szli pieszo z okolic placu Zbawiciela na plac Starynkiewicza do ówczesnej siedziby naszej redakcji, ponieważ w stolicy ogłoszono alarm bombowy i na kilka godzin stanęła komunikacja. Takie były początki.

Pomysł zorganizowania Euro 2012 miały też inne kraje. Swoje aplikacje do UEFA oprócz Polski i Ukrainy złożyły: Turcja, Grecja, Włochy oraz Węgry wspólnie z Chorwacją. Turcy i Grecy nie zdobyli wymaganej liczby głosów, więc w ostatecznej rozgrywce pozostały trzy kandydatury.

Gwoli prawdy atuty konkurentów Polski i Ukrainy nie rzucały na kolana. Włosi chcieli zorganizować turniej, aby przy tej okazji zbudować lub zmodernizować swoje stadiony murszejące od mondiali w roku 1990. Węgrzy i Chorwaci oraz Polacy i Ukraińcy – aby zbudować infrastrukturę, jakiej nigdy w ich krajach nie było.

Do tej pory kraje Europy Środkowej i Wschodniej nie organizowały nie tylko tak rozbudowanych turniejów piłkarskich z udziałem 16 reprezentacji, ale nawet meczów finałowych rozgrywek europejskich z udziałem dwóch klubów. W Polsce problemy pojawiły się już na starcie, kiedy okazało się, że nie wiadomo, kto ma zapłacić za tłumaczenie protokołu – aplikacji, złożonego do UEFA (to było 800 stron).

Problemy miał też PZPN w związku z wynikami wyborów parlamentarnych we wrześniu 2005 r. Władzę przejęło Prawo i Sprawiedliwość, które do tej pory w żaden sposób nie pokazywało, że sport jest dla tej partii ważny (w przeciwieństwie do przegranej lewicy). Ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego nie miało nigdy (i tak jest do dziś) w swoim gronie członków, o których można powiedzieć, że znają się na sporcie na tyle, aby zarządzać nim w skali kraju.

Ministrem został Tomasz Lipiec, były mistrz chodu, olimpijczyk, podejrzewany (nawet zdyskwalifikowany, a potem zrehabilitowany) o stosowanie dopingu. Nie była to postać świetlana. Dla prywatnych celów wykorzystywał stanowisko dyrektora Stołecznego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Za przyjęcie korzyści majątkowej w procesie korupcyjnym Centralnego Ośrodka Sportu trafił do więzienia i tam oglądał Euro.

Czytaj więcej

Stefana Szczepłka podsumowanie piłkarskiego roku

Słabość do Polki

Nim do tego doszło, Lipiec, w trosce o czystość futbolu, pod pretekstem zatrzymania przez prokuraturę byłego sędziego piłkarskiego Wita Żelazki zawiesił władze PZPN i wprowadził do związku kuratora.

Był styczeń 2007 roku, ostatnie miesiące kampanii Polski o prawo organizacji mistrzostw. Ingerencja władz państwowych w wewnętrzne sprawy związku stała w sprzeczności ze statutem FIFA i władze tej organizacji zagroziły Polsce zawieszeniem w prawach członka. Gdyby ta decyzja weszła w życie, polskie kluby i reprezentacja nie miałyby prawa utrzymywania kontaktów międzynarodowych. Jednak brak meczów byłby karą niewielką w porównaniu z tym, że jako zawieszony lub skreślony członek FIFA Polska nie mogłaby starać się o organizację międzynarodowych imprez piłkarskich. Euro jeszcze nie dostaliśmy, a już wisiało na włosku.

Impas trwał półtora miesiąca. W jego rozwiązaniu pomogły osobiste relacje Michała Listkiewicza i słabość prezydenta FIFA do Polski czy raczej – do Polki. Tak się złożyło, że w roku 2007 partnerką Blattera była warszawianka, a prezes PZPN był z nim po imieniu i w zażyłości.

Blatter nie chciał więc zrobić nam krzywdy, ale nie mógł też pozwolić na państwową samowolę polskich władz. Konflikt rozwiązano elegancko. Blatter wyraził chęć przyjazdu do Warszawy, by spotkać się z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Aby nikt nie poczuł się urażony, a protokół dyplomatyczny został zachowany, uzgodniono, że mediatorem będzie i wizytę przygotuje profesor Michał Kleiber, prezes Polskiej Akademii Nauk, w przeszłości bardzo dobry tenisista (mąż byłej rekordzistki świata w biegu na 80 metrów przez płotki Teresy Sukniewicz). Słowem – człowiek sportu na wysokim stanowisku.

Lech Kaczyński lubił sport, był kibicem, miał w małym palcu wyniki drużyny Kazimierza Górskiego. Kiedy przyjmował w Pałacu Prezydenckim Blattera i Kleibera, panowie prowadzili rozmowę na wysokim poziomie. Podobno Blatter rzucił nawet uwagę typu: „W sprawie futbolu profesorowie zawsze się dogadają”.

Po spotkaniu powiedziano Lipcowi, żeby nie myślał już o politycznych szarżach, które do niczego dobrego nie prowadzą. Minister odwiesił więc władze PZPN i wszystko wróciło do normy. Cztery miesiące później stracił stanowisko, a wkrótce i wolność.

Jednak w kwietniu 2007 roku na wybór gospodarza Euro do Cardiff Tomasz Lipiec leciał jeszcze jako minister. Z Warszawy wystartował samolot czarterowy z delegacją polską i pięcioma dziennikarzami (tylko tylu wobec niedużej wiary w sukces). Poleciał do Kijowa, gdzie na pokład weszła delegacja ukraińska. Kiedy Hryhorij Surkis zobaczył Lipca, niemal rzucił się na niego, krzycząc: „To ty chciałeś nam wbić nóż w plecy!”. Miło nie było.

Spotkanie z Wałęsą

Gwarancje rządowe dla projektu dał lewicowy rząd Marka Belki (2004). Starania o turniej przypadły na okres rządów Prawa i Sprawiedliwości (2005–2007, premierzy Kazimierz Marcinkiewicz, Jarosław Kaczyński), a przygotowania i finały odbywały się, kiedy rządziła Platforma Obywatelska (2007–2012, premier Donald Tusk). W roku 2005 drugą kadencję prezydencką kończył Aleksander Kwaśniewski. Zastąpił go Lech Kaczyński, a po jego tragicznej śmierci w katastrofie smoleńskiej prezydentem został Bronisław Komorowski.

W takich okolicznościach nie mogło nie dochodzić do konfliktów. Mimo że teoretycznie w sprawie Euro wszystkie siły polityczne w Polsce były po tej samej stronie, burzę mózgów dla wspólnego dobra raczej trudno było zaobserwować.

Solą w oku polityków PiS stawała się rola Lecha Wałęsy. On sam wykazywał umiarkowane zainteresowanie Euro, jednak PO zdawała sobie sprawę z siły propagandowej futbolu i Donald Tusk czy Paweł Adamowicz nie musieli długo namawiać Wałęsy, żeby zaangażował się w starania Polski.

Tym bardziej że UEFA była zainteresowana Wałęsą. Ze wszystkich polskich polityków, biznesmenów i działaczy sportowych, pracujących na rzecz Euro, jedynie Lech Wałęsa był postacią, która robiła na zachodnich delegatach wrażenie. Podczas jednej z wizyt prezydenta UEFA Michela Platiniego spytano stronę polską, czy możliwe jest spotkanie z polskim laureatem Nagrody Nobla.

To było jeszcze przed przyznaniem Polsce praw organizatora, czyli wtedy, kiedy rządziło PiS. A oni kręcili, że niby tak, ale to nie jest takie proste, bo śmo i owo. Wyraźnie tego nie chcieli.

PZPN dogadał się więc z władzami Gdańska, które zaaranżowały spotkanie na pozór przypadkowe. Kiedy w restauracji nad Motławą delegacja UEFA była podejmowana kolacją przez władze Gdańska, okazało się, że w sali obok kolację je Lech Wałęsa. Oczywiście doszło do spotkania, zdjęć oficjalnych i od tej pory Polska miała po swojej stronie atut w osobie jednej z najpopularniejszych na świecie postaci przełomu XX i XXI wieku.

Wałęsa oczywiście głośno mówił, jak bardzo się cieszy z perspektywy kibica, który w swoim rodzinnym Gdańsku będzie mógł oglądać najlepszych piłkarzy Europy. Skoro on, będąc internowany, nie mógł jeździć na mecze, to teraz piłkarze przyjadą do niego. Wszystkie agencje prasowe to cytowały, więc lepiej być nie mogło.

Były prezydent chciał zostać członkiem delegacji polskiej do Cardiff, gdzie ogłaszano decyzję o gospodarzu, jednak otoczenie ówczesnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego było temu przeciwne, bo on też udawał się do Cardiff i nie chciał konkurencji. Podobnie jak prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko.

Skończyło się tak, że Wałęsa nagrał swoje wystąpienie, które na telebimie w sali ratusza w Cardiff wyświetlono członkom Komitetu Wykonawczego UEFA, podejmującym decyzję o wyborze gospodarza.

Oprócz prezydentów Kaczyńskiego i Juszczenki w Cardiff obecny był premier Węgier Ferenc Gyurcsány. Nawiasem mówiąc, to on i Władimir Putin podpisywali na Kremlu konkurencyjną wobec planów Unii Europejskiej umowę Gazpromu z węgierskim MOL-em, a Viktor Orbán, jako szef opozycji, był temu przeciwny. Dopiero później mu się odmieniło.

Czytaj więcej

Matthew Cash i inni: Farbowane lisy czy Polacy z odzysku

Człowiek małej wiary

Każdy kraj aspirujący do roli gospodarza Euro 2012 miał ambasadorów projektu. W Polsce byli to: Grzegorz Lato, Włodzimierz Smolarek, Jerzy Dudek, Leo Beenhakker oraz Irena Szewińska. Latę znał od roku 1974 cały piłkarski świat. Jerzy Dudek, po „tańcu” w bramce w serii rzutów karnych, która w roku 2005 przyniosła zwycięstwo Liverpoolu w Lidze Mistrzów, był jednym z najpopularniejszych bramkarzy na świecie. Holender Leo Beenhakker w roku 2007 był selekcjonerem reprezentacji Polski. Irena Szewińska z siedmioma medalami olimpijskimi i członkostwem w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim miała wejście na wszystkie salony.

Ukraina postawiła na mistrza tyczki Siergieja Bubkę, mistrza świata w boksie Witalija Kliczkę oraz dwóch zdobywców Złotej Piłki: Olega Błochina i Andrija Szewczenkę. Nawiasem mówiąc, kiedy ci mistrzowie się witali, Szewczenko i Dudek nie przesadzali z czułościami. To właśnie strzał Ukraińca obronił Polak, co ostatecznie przypieczętowało zwycięstwo Liverpoolu nad AC Milan. Teraz znaleźli się po tej samej stronie.

Węgrzy nie mieli takich mistrzów, więc rolę ambasadora powierzyli Jenö Buzánszkyemu, ostatniemu żyjącemu członkowi Złotej Jedenastki, legendarnej drużyny z początku lat 50. Nadużyciem byłoby stwierdzenie, że ktoś poza jego wiekowymi rówieśnikami go pamiętał. Małżonka zmarłego jesienią 2006 roku Ferenca Puskása też nie miała dość sił i argumentów, aby zapewnić zwycięstwo swojemu krajowi. Chorwat Davor Suker, król strzelców mundialu we Francji, miał zapewniać głosy wspólnej kandydaturze Chorwacji i Węgier, ale też nie dał rady.

Włosi mogliby teoretycznie przywieźć do Cardiff co najmniej kilkunastu mistrzów świata, ale tego nie zrobili. Uważali, że są stuprocentowym faworytem i nie muszą się specjalnie starać, bo i tak otrzymają prawo organizacji niemalże „z urzędu”.

Dla podkreślenia swoich możliwości i potencjału na kilkanaście godzin przed ogłoszeniem wyników (w samo południe 18 kwietnia 2007 roku) ustawili przed wejściem do ratusza kilka czerwonych samochodów Ferrari. Miały mówić same za siebie, niczym gole strzelane przez pokolenia gwiazd calcio na wszystkich stadionach świata.

Prezydent UEFA Michel Platini nieoficjalnie popierał kandydaturę Włochów. Z jego kalkulacji wynikało, że ich zwycięstwo jest niezagrożone. Podzielił się tą wiedzą ze swoim przyjacielem Zbigniewem Bońkiem, który uznał, że nie warto angażować się w przegraną sprawę. Dlatego do 18 kwietnia jego nazwisko nie pojawia się w gronie osób pracujących na rzecz polskiej kandydatury. To się zmieni dopiero później.

Magia Surkisa

Wyboru gospodarza dokonywał Komitet Wykonawczy UEFA. Osiem osób głosowało za Polską i Ukrainą, cztery za Włochami. Nikt nie oddał głosu na Węgry i Chorwację. Ponieważ większość była bezwzględna, druga runda okazała się zbędna. Mówiono, że do tych ośmiu osób przemówiły argumenty Hryhorija Surkisa, ale nikt nie ma odwagi sprecyzować, na czym polegały.

To był szok, a dla Polski wyzwanie. Do turnieju pozostawało pięć lat, w czasie których należało zbudować cztery stadiony, w tym ten najważniejszy – w Warszawie. A do tego drogi, lotniska, dworce, hotele. „Cały naród budował swoje Euro”, chociaż kłócono się o wszystko (z lokalizacją Stadionu Narodowego włącznie), a zmiany na kierowniczych stanowiskach nie sprzyjały postępowi prac.

Na mocy ustawy powołano spółkę Skarbu Państwa Pl.2012 dbającą o przygotowanie do turnieju pod względem infrastruktury. Na jej czele stanął zaledwie 32-letni biznesmen z Gdańska Marcin Herra. Spółka wywiązała się z zadań do tego stopnia, że po turnieju zmieniła nazwę na pl.2012+ i z Herrą jako prezesem została operatorem Stadionu Narodowego.

Druga spółka Euro 2012 Polska, utworzona przez PZPN, była całkowicie zależna od UEFA, która w sprawach sportowych miała głos decydujący. Można było mówić wręcz o dyktacie europejskich władz piłkarskich, które traktowały Polskę i Ukrainę (jak i każdego innego gospodarza meczów pod egidą UEFA) jak ubezwłasnowolnionego wykonawcę. Dewiza UEFA: „Wy dajecie scenę, a my widowisko”, oddawała podział kompetencji.

Na czele tej spółki stanął Adam Olkowicz, działacz PZPN z Lublina, znany głównie z tego, że rozmawiał w językach prawie wszystkich narodów byłego Związku Radzieckiego. Na to stanowisko (i siłą rzeczy dyrektora turnieju w Polsce) rekomendował go Grzegorz Lato, który w październiku 2008 roku zastąpił Listkiewicza na stanowisku prezesa PZPN. Odchodzący szef związku, który w znacznym stopniu przyczynił się do sukcesu, został przez Latę odsunięty od prac przy turnieju. Upomniała się o niego UEFA, więc powierzono mu stanowisko doradcy dyrektora turnieju. Olkowicz nie tylko nie prosił Listkiewicza o rady, ale powiedział mu wprost, że nie musi przychodzić do pracy.

Turniej w Polsce był bardzo udany, bo pokazał, że potrafimy przygotować wielką imprezę sportową. Tyle że piłkarze znów przegrali. Ale i tak mamy co wspominać.

Kiedy 18 kwietnia roku 2007 w ratuszu w Cardiff prezydent UEFA Michel Platini wyjął z koperty karton z napisem Poland/Ukraine, polsko-ukraińska delegacja oszalała z radości. Prezes Michał Listkiewicz wskoczył na plecy ministra Tomasza Lipca, hałas obudził śpiącego w sali posła Janusza Wójcika, który nie sprawiał wrażenia człowieka, który wie, gdzie jest i po co. A Witalij Kliczko zdobył się na refleksję, że szczęście byłoby jeszcze większe, gdyby Ukraina mogła zorganizować mistrzostwa wspólnie ze swoimi braćmi Rosjanami.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje