Stefana Szczepłka podsumowanie piłkarskiego roku

Dezercja selekcjonera reprezentacji Paulo Sousy jest wymownym zakończeniem roku, w którym w polskiej piłce nożnej wydarzyło się sporo niezrozumiałych rzeczy.

Publikacja: 31.12.2021 06:00

Stefana Szczepłka podsumowanie piłkarskiego roku

Foto: Polska Press/East News, Grzegorz Dembiński

W styczniu prezes PZPN Zbigniew Boniek zwolnił Jerzego Brzęczka. Selekcjonera, który awansował z reprezentacją do mistrzostw Europy i zaczął przygotowania do finałów.

Czegoś takiego wcześniej nie było. Prezes uznał, że lepiej w roli trenera reprezentacji narodowej sprawdzi się cudzoziemiec, który nie miał z Polską nic wspólnego. Na Brzęczka narzekała część wpływowych dziennikarzy, bo nie był skłonny do zwierzeń o kulisach pracy i nawet po zwycięskich meczach dawano mu do zrozumienia, że nie jest i nigdy nie będzie Pepem Guardiolą ani Juergenem Kloppem.

Boniek wsłuchał się w te słowa i postawił na trenera, którego uważał za odpowiedniego. Nie przeszkadzało mu to, że Paulo Sousa nie tylko nie miał żadnych osiągnięć jako szkoleniowiec (bo piłkarzem był świetnym), ani fakt, że nigdy nie pracował z reprezentacją krajową.

Pozorny dżentelmen

Na pierwszej konferencji Paulo Sousa zaprezentował się jako światowiec. Przystojny, nobliwie siwiejący dżentelmen o nienagannej sylwetce. Mówił kilkoma językami, do każdego się uśmiechał, dziękował za nawet banalne pytania i wiedząc, w jakim kraju jest, kupował słuchaczy cytatami z Jana Pawła II.

To już było lekkie przegięcie i powinno dać do myślenia. Dziennikarzom nie dało. Mieli przed sobą trenera z bogatego pod względem tradycji i sukcesów kraju, który zamierzał wprowadzić europejskie zwyczaje w polskim zaścianku. Ale żony dziennikarzy, nieznające się na piłce, a na mężczyznach owszem, zadały pytanie: a co to za goguś? Obiecuje i kokietuje jak Tulipan z serialu.

Nie braliśmy tego poważnie, bo nie będzie nam żona mówiła, że białe jest czarne. Ale zaczęły się mecze, a Europy nie było widać. Trener za każdym razem wystawiał inny skład, a my za każdym razem, mimo słabych wyników, wciąż czekaliśmy, że dojdzie do jakiegoś przełomu. Bo przecież trener obiecał. Może on wie lepiej, może piłkarze nie dorośli i nie nadążają za jego genialnymi myślami. I my też.

Kiedy finały mistrzostw Europy przegraliśmy w sposób dość wstydliwy, Zbigniew Boniek nie robił problemu, uważając, że eliminacje do mistrzostw świata są ważniejsze. Doszło więc do tego, że Euro, przez dziesięciolecia dla Polski nieosiągalne, nie jest dla naszej reprezentacji priorytetowym celem.

Powstało zatem podejrzenie, że myśl szkoleniowa Paulo Sousy ma głębokość kałuży, ale strach było powiedzieć o tym głośno. Potrzebna była już nie żona, ale dziecko, niebojące się krzyknąć, że król jest nagi. Albo że to nie jest słynny portugalski trener, tylko gogolowski Chlestakow albo nasz swojski Nikodem Dyzma.

Trwałoby to w nieskończoność, gdyby Sousa sam nie postanowił przenieść się do innej guberni, gdzie przez jakiś czas znów będą go brać za kogoś innego i płacić niewspółmiernie dużo w stosunku do jego umiejętności.

Spuścizna Leo

Kiedy w roku 2006 trenerem reprezentacji Polski został Leo Beenhakker, na pierwszej konferencji wywarł na wszystkich niekorzystne wrażenie. Potem było jeszcze gorzej, bo Holender wczuł się w rolę misjonarza, krzewiącego zachodnioeuropejską kulturę futbolową na polskich kartofliskach z drewnianymi bramkami. I przez jakiś czas dawał nam to do zrozumienia, narażając się na ataki ze strony starszych trenerów, broniących polskiej szkoły, której nigdy nie było, zblatowanych z nimi dziennikarzy i nieświadomych kibiców.

Kiedy reprezentacja prowadzona przez Beenhakkera awansowała do finałów mistrzostw Europy, krytycy nabrali wody w usta albo zmienili front. Tym bardziej że po drodze do finałów Polska pokonała Portugalię z Cristiano Ronaldo, rozgrywając jeden z najlepszych meczów w swojej historii.

Beenhakker odniósł sukces na miarę możliwości polskich piłkarzy. Szybko zreflektował się i już po czterech miesiącach pracy, kiedy wygraliśmy z Belgią w Brukseli, powiedział tamtejszym dziennikarzom: „Gdyby brać pod uwagę tylko talenty, Polska byłaby zawsze w ósemce najlepszych w Europie".

Tyle że Beenhakker o tym wiedział, bo mieszkał w Warszawie, oglądał mecze i miał polskich asystentów. Taki warunek postawił zatrudniający go prezes PZPN Michał Listkiewicz. Holender upierał się przy trenerze bramkarzy Fransie Hoeku, zresztą wybitnym fachowcu. Listkiewicz się zgodził, dodał tylko swojego kandydata, Andrzeja Dawidziuka z MSP Szamotuły, który cieszy się opinią jednego z dwóch najlepszych (obok Krzysztofa Dowhania z Legii) trenerów bramkarzy w Polsce.

Z Beenhakkerem pracowali w różnych okresach: Bogusław Kaczmarek, Dariusz Dziekanowski, Adam Nawałka, Jan Urban, Andrzej Zamilski, Rafał Ulatowski, Radosław Mroczkowski – same dobre nazwiska. Niezależnie od tego, czy Beenhakker się podobał czy nie (w ostatnich miesiącach swojej pracy bywał irytujący), był to trener z wyjątkowymi osiągnięciami. Wymienieni wyżej Polacy czegoś się od niego nauczyli, coś po nim zostało.

Po Paulo Sousie nie zostanie nic. Pustka po straconym roku, świadomość pomyłki popełnionej przez Zbigniewa Bońka i zażenowanie z powodu okoliczności, w jakich Portugalczyk rozstawał się z reprezentacją.

Rozstanie z idolem

Pożegnaliśmy się też ze Zbigniewem Bońkiem. Był prezesem PZPN od października roku 2012 do sierpnia 2021. Zgodnie z prawem po dwóch kadencjach nie mógł już kandydować, a pewnie miałby szansę na zwycięstwo. Związek pod jego kierownictwem funkcjonował dobrze.

Reprezentacja brała w tym czasie udział w trzech z czterech turniejów o mistrzostwo Europy lub świata i mimo że szybko odpadała (z wyjątkiem Euro we Francji 2016), to przywoziła dużo pieniędzy. PZPN może się więc poszczycić budżetem w wysokości ok. 300 mln złotych i jest jednym z dwóch związków sportowych w Polsce (obok Polskiego Związku Motorowego), który na siebie zarabia.

Niewątpliwie pozycja Bońka w UEFA i FIFA oraz jego osobiste kontakty sprawiły, że Warszawa i Gdańsk były gospodarzami finałów rozgrywek Ligi Europy, a Polska zorganizowała mistrzostwa Europy U-21 (2017) i mistrzostwa świata U-20 (2019).

Aby je dostać, musiał być spełniony podstawowy warunek: nowoczesne stadiony o pojemności średnio kilkunastu tysięcy miejsc. Pod względem budowy takich obiektów Polska znajduje się w czołówce państw europejskich. Tylko w czterech województwach (warmińsko-mazurskim, lubuskim, opolskim i podkarpackim) nie ma nowoczesnych stadionów. W niektórych jest nawet po kilka. Prawie wszystkie powstały w XXI wieku, a właścicielami większości są miasta.

Zbigniew Boniek wpływu na to nie miał, bo PZPN nie buduje stadionów. Jednak oponenci byłego prezesa zarzucają mu, że mając duże pieniądze i mogąc wziąć od UEFA dotację na budowę siedziby związku, nie zrobił tego. PZPN nigdy w stuletniej historii nie miał własnej siedziby. Była okazja, żeby to zmienić, połączyć z centrum treningowym dla reprezentacji i muzeum polskiego futbolu. Prezes uznał, że bardziej opłacalna jest dzierżawa biur w budynku przy ulicy Bitwy Warszawskiej.

Zarzuca mu się też, że myśląc o pomnażaniu kasy PZPN i reprezentacji, zaniedbał futbol krajowy. On ripostuje, że pomaga jak może biedniejszym, a kluby ekstraklasy są spółkami akcyjnymi, na których działalność związek nie ma większego wpływu. Zresztą jest przecież jeszcze Ekstraklasa SA, której prezes przegrał wybory do zarządu PZPN, a to coś mówi o jego pozycji.

Boniek nie tyle przywrócił, ile zbudował rangę rozgrywek o Puchar Polski, w czym pomogło mu oddanie do użytku Stadionu Narodowego. Od roku 2014 finały wraz z poprzedzającymi je dziecięcymi rozgrywkami o Puchar Tymbarku stały się corocznym majowym świętem polskiego futbolu (niestety, zakłócanego zresztą notorycznie przez stadionowych chuliganów).

Boniek był zawsze indywidualistą, przed nikim nie pękał i miał swoje zdanie. Kiedy grał w piłkę, pół Polski go kochało, a pół nienawidziło. Warszawa była za Deyną, a Łódź za Bońkiem. Deyna, cichy, spokojny, zdobywał autorytet dzięki niezwykłym umiejętnościom. Spojrzał i już partnerzy wiedzieli, o co mu chodzi. Przeciwnicy nigdy nie wiedzieli.

Boniek nie grał tak dobrze, ale był typem przywódcy, wymagającym posłuszeństwa. „Widzewski charakter", to właśnie charakter Bońka, dla którego nie było autorytetów i który nie lubił przegrywać. Te cechy przydały mu się zresztą w Juventusie, gdzie miał obok siebie sześciu aktualnych mistrzów świata i Michela Platiniego. Nie tylko nie „pękał", ale miał wiele do powiedzenia.

Nigdy też nie przyznał się do błędu. Rzadko przyznawał rację innym, co bywało o tyle uzasadnione, że zwykle przewyższał partnerów z boiska, a potem współpracowników. Zarządzał PZPN-em w sposób autokratyczny, ale bardzo skutecznie. Z instytucji, do której każdy mógł wejść, żeby porozmawiać o piłce, zrobił jednak bezduszną korporację, w której lepiej się było nie wychylać.

Boniek mógł zadzwonić w każdej chwili do UEFA, FIFA czy prezesa dowolnej federacji, a każdy wiedział, kim on jest. Wybór najpierw na członka Komitetu Wykonawczego UEFA (drugi Polak w historii, po Leszku Rylskim ponad pół wieku temu), a w kwietniu tego roku na wiceprezydenta UEFA potwierdził jego pozycję, jakiej żaden Polak w międzynarodowych władzach piłkarskich nie miał.

„Będę się wam przyglądał"

To w jakimś sensie ukoronowanie kariery Bońka. Tyle że jemu zawsze było mało i nie lubił stać biernie z boku. Jako piłkarz dawał z siebie wszystko dla reprezentacji i krytykował tych, którzy tego nie robili. Ale kiedy Polska (z Ukrainą) walczyła o prawo organizacji mistrzostw Europy, stanął z boku, ponieważ usłyszał od swojego przyjaciela, prezydenta UEFA Michela Platiniego, że nie mamy szans.

Platini się mylił, ale Boniek nie przegrał. Po zwycięskim wyborze został ambasadorem turnieju UEFA (wraz z Andrzejem Szarmachem, Olegiem Błochinem i Andrijem Szewczenką). Nie przeszkadzało mu to reklamować polskiego piwa (z Luisem Figo i Marco van Bastenem), stanowiącego konkurencję dla piwa duńskiego, będącego oficjalnym sponsorem mistrzostw Europy w Polsce i na Ukrainie. Już jako prezes PZPN reklamował zakłady bukmacherskie, co etycznie kłóciło się z jego pozycją. Ale umowa wygasła, więc w rozmowie z „Rzeczpospolitą" Boniek zauważył: „Krytykowaliście mnie za to, a teraz zobaczcie, kto reklamuje bukmacherkę. Dziennikarze sportowi, wasi koledzy po fachu". I miał rację.

Kiedy w sierpniu odchodził ze stanowiska, otrzymał godność prezesa honorowego PZPN (czwarty taki przypadek w studwuletniej historii związku) i owację na stojąco od wszystkich delegatów. Miał tak silną pozycję, że mógł sobie pozwolić publicznie na żart: „Będę się wam przyglądał i jak coś pójdzie nie tak, to wrócę za cztery lata".

To jednak już chyba nie jest prawdopodobne. Pierwszym sygnałem spadku poparcia dla Bońka stała się porażka w wyborach na prezesa jego cichego faworyta Marka Koźmińskiego. Działacze dążyli do zmian, bo chcieli władzy.

Na zjeździe nie usłyszeliśmy żadnej merytorycznej dyskusji, a wystąpienie Cezarego Kuleszy, którego wybrano na prezesa, trwało około minuty. Wszystkie decyzje zapadły wcześniej, a zjazd je usankcjonował.

Kilka wpływowych dotychczas osób z PZPN odeszło z własnej woli, w wyniku wyborów lub decyzji nowego szefa. W relacjach Kuleszy z poprzednikiem nie ma zbyt dużo ciepła. Kiedy w październiku nowy prezes wraz z nowym sekretarzem generalnym PZPN Łukaszem Wachowskim udali się do Nyonu na spotkanie z prezydentem UEFA Aleksandrem Ceferinem, Zbigniewa Bońka przy nich nie było.

Do tej pory bez jego udziału, a przynajmniej wiedzy, żadne tego rodzaju spotkanie nie mogło dojść do skutku. Przestał być szefem związku, ale jest wiceprezydentem UEFA, który – jak sam podkreśla – chce nadal pomagać Polsce.

Nie wiadomo jednak, czy Polska tego chce. Po tym, jak zachował się Sousa, na Bońka spadły gromy, bo Portugalczyk to był jego wynalazek. Kiedy okazało się, że Sousa nie ma nie tylko odpowiednich do pracy z reprezentacją narodową kwalifikacji, ale i zwykłej klasy, Boniek oberwał jako ten, który dał mu odpowiedzialną i dobrze płatną robotę, z nikim tej decyzji nie konsultując.

W dodatku, zdaniem następców, podpisał kontrakt, który może okazać się dla związku kłopotem. Takie niefortunne decyzje personalne na niższych szczeblach już mu się zdarzały i jego popularność poleciała w dół.

Dopóki miał władzę i mógł coś załatwić, ustawiała się do niego kolejka uniżonych petentów. Teraz już nie, więc zostało tylko kilku klakierów, którzy swoją czołobitnością mu nie pomagają.

Lewandowski i nic nie jest jasne

To był rok Roberta Lewandowskiego. 41 bramek w Bundeslidze zapewniło mu prestiż, bo pobił blisko 50-letni rekord Gerda Muellera. Został po raz szósty królem strzelców ligi niemieckiej i najskuteczniejszym napastnikiem lig europejskich. To musi robić wrażenie.

Toteż kiedy „France Football" przyznał mu w plebiscycie „Złotej Piłki" drugie miejsce na świecie, za Leo Messim, wielu Polaków uznało międzynarodowy werdykt dziennikarzy za niesprawiedliwy. Ich zdaniem Lewandowski zasłużył na zwycięstwo.

Drugie miejsce to i tak więcej, niż osiągnęli Kazimierz Deyna i Zbigniew Boniek (obaj zajęli trzecie). Tyle że oni zapracowali na te pozycje dzięki swojej grze w reprezentacji na mistrzostwach świata, na których Polska zajmowała dwukrotnie trzecie miejsce.

Lewandowski zagrał na mundialu raz i bramki nie strzelił. W tym roku w 12 meczach zdobył 11 goli, z czego trzy w finałach Euro. Każdy by tak chciał. To dlaczego Polska, mając w składzie najlepszego napastnika świata, nie odniosła żadnego sukcesu?

Niby nikt nie ma do niego pretensji, a jednak coraz częściej rodzi się refleksja, że mógłby dać od siebie coś więcej. On się nigdy nie dąsał, nie narzekał, że mu partnerzy nie podają, zazwyczaj logicznie tłumaczył porażki i robił wszystkim nadzieje, że będzie lepiej.

Ale ponieważ ma absolutnie wyjątkową pozycję sportową, jest wzorcem zawodowca, dorobił się fortuny, którą umiejętnie powiększa, osiągnął status, jakiego nikt przed nim w polskiej piłce nie miał. Kiedy Sousa zaczynał pracę z reprezentacją, zaczął od telefonu do Lewandowskiego (fakt, że innych reprezentantów nie znał).

I ten sam Sousa powiedział przed meczem z Węgrami, że wspólnie z Lewandowskim zadecydowali, że piłkarz w tym meczu nie wystąpi. Mimo że jest zdrowy, a odpoczywać mógł cztery dni wcześniej, gdy graliśmy z Andorą.

Kilka osób z kręgów bliskich reprezentacji uważa, że taka była wola „Lewego", a trener w jakimś sensie go chronił. Jakkolwiek by było, decyzja okazała się wysoce niefortunna i kosztowna. Polska przegrała z Węgrami, co sprawiło, że nie przystępujemy do baraży w roli gospodarza.

Lewandowski dopingujący kolegów z ławki rezerwowych to smutny widok. Za porażkę słusznie oberwało się Sousie. Ale Lewandowski stracił być może ostatnią szansę na drugi występ na mundialu, a przy okazji sporo ze swojego wizerunku.

On powinien wiedzieć, że jest obserwowany jak nikt inny, każda jego reakcja wywołuje komentarze, a ośmiosekundowe milczenie przed odpowiedzią na pytanie telewizyjnego reportera po nieudanym meczu może być wyrokiem na selekcjonera.

Jeden z bardzo znanych i życzliwych Lewandowskiemu trenerów powiedział, że o takim piłkarzu marzy każdy selekcjoner. Ale jest on też obciążeniem dla reprezentacji i osób z nią pracujących. Jego dominacja wykracza poza boisko, wszyscy się z nim cackają lub boją się zwrócić mu uwagę, żeby się nie obraził, a to nie sprzyja budowaniu dobrej atmosfery i nie zawsze przynosi korzyści.

Następca Paulo Sousy dostanie w spadku po nim i ten problem.

W styczniu prezes PZPN Zbigniew Boniek zwolnił Jerzego Brzęczka. Selekcjonera, który awansował z reprezentacją do mistrzostw Europy i zaczął przygotowania do finałów.

Czegoś takiego wcześniej nie było. Prezes uznał, że lepiej w roli trenera reprezentacji narodowej sprawdzi się cudzoziemiec, który nie miał z Polską nic wspólnego. Na Brzęczka narzekała część wpływowych dziennikarzy, bo nie był skłonny do zwierzeń o kulisach pracy i nawet po zwycięskich meczach dawano mu do zrozumienia, że nie jest i nigdy nie będzie Pepem Guardiolą ani Juergenem Kloppem.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS