Mińsk zabierze nam Kościuszkę

Kiedy Polska już całkiem zapomni o kresowych Polakach, nie będzie wielkiego problemu. Białoruś ich przygarnie, uzna za swoich i ogłosi, że byli Białorusinami. Tam kiedyś dzieci będą się o nich uczyć w szkołach, u nas – nie.

Aktualizacja: 17.07.2016 16:14 Publikacja: 17.07.2016 01:01

Zofia Chomętowska podczas sesji fotograficznej nad Prypecią, lata 30.

Zofia Chomętowska podczas sesji fotograficznej nad Prypecią, lata 30.

Foto: Fundacja Archeologia Fotografii

W latach 80., gdy byłem jeszcze uczniem, „studniówkowym" polonezem było „Pożegnanie Ojczyzny" Michała Kleofasa Ogińskiego. W następnej dekadzie wszystko się u nas zmieniało, więc w szkołach pojawiły się inne pomysły na początek balu. I tego – jak dawniej mawiano – chodzonego było coraz mniej. Ale śmiertelny cios zadał mu dopiero „Pan Tadeusz" Wajdy z 1999 roku, a dokładnie polonez Wojciecha Kilara, który wyparł dzieło sprzed dwóch stuleci.

To w jakiś sposób symboliczne, że o Ogińskim mało kto u nas dziś pamięta. A na Białorusi pamiętają. To też nieszczególnie mnie dziwi, bo z jakąż to Ojczyzną żegnał się w 1794 roku litewski arystokrata Ogiński? Przecież nie z Warszawą...

Jego popularność jest nie tylko wirtualna, mierzona „ilością odsłon" różnych wykonań dzieła w internecie, ale najzupełniej realna, wręcz pobudzana działaniami tamtejszych władz. Takimi jak na przykład remont pałacyku i utworzenie muzeum Ogińskiego w Zalesiu – siedziby kompozytora z lat 1802–1822. Kosztowało to równowartość przeszło 10 mln zł i tylko w niewielkiej części (200 tys. euro) zostało sfinansowane z unijnego programu współpracy transgranicznej Łotwa–Litwa–Białoruś. Ponieważ gmach, szczególnie wnętrza, wielokrotnie przebudowywano, rekonstruktorzy musieli sięgnąć do źródeł, na przykład szkiców i akwarel Napoleona Ordy.

We wrześniu 2015 roku na Białorusi – i w Mińsku, i w Zalesiu – z przytupem świętowano 250. rocznicę urodzin Michała Ogińskiego. Były programy TV, wystawy, konferencje, zwiedzanie pałacu i fety z udziałem dyplomatów oraz potomków kompozytora.

Dzierżyński czy Kalinowski

Gdy idzie o stosunek do przeszłości, rząd białoruski stosuje sprawdzoną zasadę „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek". Bo na Białorusi jest przecież niemało pomników Lenina – najbardziej znany stoi pod siedzibą rządu na placu Niepodległości w Mińsku, są też popiersia i tablice ku czci twórcy Czeki Feliksa Dzierżyńskiego, a także Suworowa, Puszkina i innych bohaterów zarówno białej jak czerwonej Rosji. A zatem ktoś mógłby powiedzieć, że muzeum Ogińskiego, to jaskółka, która wiosny nie czyni. Przypomnienie najbardziej znanego jako muzyka, politycznie labilnego kresowego magnata (który zdążył wszak być i powstańcem kościuszkowskim, i rosyjskim senatorem) nie musi być przejawem niezależnej polityki historycznej.

W tej dziedzinie widać dużą ostrożność białoruskich władz. W 2013 roku obchody 150. rocznicy powstania styczniowego – zwanego nad Świsłoczą i Niemnem powstaniem Kalinowskiego – były dyskretne. Zazwyczaj organizowały je środowiska niezależne, czasem ze wsparciem dyplomacji Polski i Litwy, ale nie zawsze tak było. Bo na przykład Biblioteka Prezydencka w Mińsku pokazała wystawę o Konstantym „Kastusiu" Kalinowskim, jednym z przywódców powstania na Białorusi, który dziś jest tam legendą środowisk narodowych i niepodległościowych. Formalnym jej powodem, poza rocznicą powstania, była też 175. rocznica urodzin Kalinowskiego – powstańca i redaktora „Mużyckiej Praudy", białoruskiego pisma drukowanego łacinką, powieszonego w 1864 roku przez Rosjan.

W następnym roku (dokładnie 8 września 2014 r.) przypadała 500. rocznica bitwy pod Orszą, w której wojska polsko-litewskie pobiły w polu znacznie silniejszą armię moskiewską. To był czas, gdy Rosja zaanektowała Krym, a jej „zielone ludziki" zaniosły wojnę do Donbasu. Oczywiście miejscowe, a właściwie państwowe, władze znalazły jakieś preteksty i nie wyraziły zgody na de facto opozycyjne obchody plenerowe w samej Orszy. Rząd zadbał, żeby wszelkie akcenty „orszańskie" – w tym działania Związku Polaków na Białorusi i naszych konsulatów – nie miały wielkiego rozgłosu i żeby były schowane w salach konferencyjnych, a najlepiej w kościołach.

Kościół katolicki w ogóle odgrywa dużą rolę w przywracaniu Białorusi dziedzictwa Wielkiego Księstwa Litewskiego. Najlepszy dowód to kult osoby Sługi Bożego Edwarda Woyniłłowicza (1847–1928), w Polsce znanego jedynie pasjonatom Kresów. Szczęśliwie ostatnio wydawnictwo Gabriela Maciejewskiego (Coryllusa) Klinika Języka wydało dwugi tom wspomnień Woyniłłowicza, bardzo ciekawy.

Autor tak charakteryzował siebie i swoje środowisko: „Poważną część ziemiaństwa polskiego na Białorusi, obejmującej część guberni wileńskiej, większość grodzieńskiej i całość mińskiej, mohylowskiej i witebskiej, stanowią autochtoni, szlachta miejscowego pochodzenia, niegdyś wyznająca obrządek wschodni, lecz na ogół w XVII wieku już katolicka i spolszczona. Poczuwała się ona do wspólności krwi z ludem miejscowym, a przy tym znała jego język, obyczaje i bynajmniej nie dążyła do jego spolszczenia, ale owszem, współczuła przejawiającym się już w drugiej połowie XIX w., wprawdzie bardzo słabym, ale istotnym odruchom narodowościowym, którego pierwszymi pionierami byli ziemianie polscy, jak Czeczott, Zan, Syrokomla, Dunin-Marcinkiewicz i wielu innych (...) Władając językiem białoruskim równie dobrze jak polskim, i używając go stale w stosunkach z pracownikami rolnymi w swoim gospodarstwie, od kilku dziesiątków lat byłem w stałym kontakcie ze wszystkimi objawami ruchu białoruskiego (...) Ze stowarzyszeń białoruskich zawsze, biorąc w nich jaki taki materialny udział, na końcu się usuwałem, albowiem rozpoczęta w nich praca początkowo w kierunku samopoznania i odrodzenia się narodowego (...) zwykle, ku końcowi przybierała hasła i kierunek socjalistyczny, któremu, wbrew swym przekonaniom, hołdować nie mogłem. Szowiniści polscy czynili mnie nawet z powodu moich sympatii białoruskich zarzut, że nie jestem Polakiem, ale Białorusinem, co już na odpowiedzialność autorów tej koncepcji pozwalam sobie pozostawić...".

Ziemianin dwóch narodów

Woyniłłowicz był fundatorem wielu świątyń, w tym zbudowanego na początku XX w. kościoła pw. św. Szymona i Heleny, tzw. czerwonego kościoła w Mińsku. „Chciałem – wspominał – aby Mińsk posiadał świątynię, która by stanowiła pewną odrębność na tle różnobarwnych kopuł nowszych formacji, a przypuszczałem, iż nie może być, aby w tłumie modlących się na nowym miejscu, nikt nie przypomniał sobie o fundatorze i za mnie i za moich zmarłych, ostatnich potomków starego miejscowego rodu »Anioł Pański« nie zmówił". Szczęśliwie gmach przetrwał rewolucję, wojnę i komunizm, a dziś na powrót służy katolikom.

Woyniłłowicz, szef Mińskiego Towarzystwa Rolniczego i prezes Związku Kół Królestwa Polskiego i Krajów Litwy i Rusi w rosyjskiej Radzie Państwa, był właścicielem dóbr Sawicze i Puzów w guberni mińskiej. Gdy po traktacie ryskim (1921) pozostały one za sowiecką granicą ekspatriował się, w Polsce stał na czele Związku Polaków z Kresów Wschodnich i zamieszkał w Bydgoszczy, gdzie zmarł w latach 20. w wieku 81 lat.

W 2006 roku, za zgodą polskich i białoruskich władz państwowych i kościelnych, jego doczesne szczątki sprowadzono z Bydgoszczy do Mińska. 11 czerwca 2006 roku w kościele św. Szymona i Heleny na placu Niepodległości w Mińsku odbył się uroczysty pogrzeb Woyniłłowicza. A 10 kwietnia tego roku, również w czerwonym kościele w Mińsku w trakcie uroczystej mszy św., celebrowanej przez abp. Tadeusza Kondrusiewicza, rozpoczął się proces beatyfikacyjny tego kresowego ziemianina, który powinien być bohaterem obu narodów, a o którym Polska niemal całkowicie zapomniała. Nawiasem mówiąc, jeśli nota w Wikipedii o czymś świadczy, to w przypadku Woyniłłowicza tylko o tym, że Białorusini o nim pamiętają, a Polacy – nie. Proszę sprawdzić...

Warto może dodać, że prezydent Aleksander Łukaszenko był w Watykanie dwukrotnie – w 2009 roku u papieża Benedykta XVI i ostatnio, w maju, u papieża Franciszka.

Pozostając w kręgu oddziaływania Kościoła, muszę wspomnieć o ważnym na kulturalnej mapie Białorusi, międzynarodowym katolickim festiwalu chrześcijańskich filmów i programów TV Magnificat. Katolicy zrobili tam coś naprawdę ciekawego, coś, co przyciąga ludzi ze świata, nie tylko z dawnych tzw. krajów demokracji ludowej. Podczas kolejnych edycji festiwalu nagradzano m.in. filmy o patronach Europy św. Cyrylu i Metodym, charytatywnych akcjach Kościoła w Zimbabwe, obchodach 100. rocznicy ludobójstwa Ormian w Erywaniu czy o Koptach.

Na festiwalu poza tematyką ściśle religijną (patronat białoruskiego Episkopatu zobowiązuje) zawsze było dużo historii. To po części efekt zainteresowań dyrektora festiwalu Jurija Gorulowa, twórcy takich obrazów jak np. „Ojczyzna myśli mojej" – opowieści o Worończy na Nowogródczyźnie i jej właścicielach: Lubańskich i Czarnowskich, zamordowanych przez sowieckich partyzantów w 1943 roku, „Fidei testis. Świadek wiary" – biograficznego dokumentu o zmarłym w 2011 r. kard. Kazimierzu Świątku – czy „Pamiętnik w promieniach światła" (2011) – filmu o Zofii Chomętowskiej, znakomitej fotografce Polesia oraz międzywojennej, wojennej i tużpowojennej Warszawy. To była stosunkowo droga produkcja, gdyż ekipa Gorulowa musiała polecieć do Argentyny na spotkanie z Gabriellą Chomętowską-Grether, córką Zofii. Nawiasem mówiąc, w trakcie realizacji dokumentu okazało się, że Zofia Chomętowska z domu Drucka-Lubecka jest ważniejsza dla dzisiejszej Białorusi niż dzisiejszej Polski, bo film otrzymał dofinansowanie od białoruskich władz, podczas gdy od polskich – nie.

Białorusinów autentycznie interesuje, i nie tylko ich, przeszłość, a Magnificat przyciąga dokumentalistów, zainteresowanych historią. Z nagrodzonych obrazów białoruskich wymieniłbym „Wo usie dni" Michaiła Żdanouskiego, artystyczny dokument o Kuropatach, czy wyprodukowany przez Biełsat obraz „Dzieci księdza Szeplewicza" (realizacja Lena Antaniszyna, Zoja Katowicz). To opowieść o ks. Stanisławie Szeplewiczu, który od 1934 r. był proboszczem w Darewie koło Baranowicz, w czasie okupacji sowieckiej i niemieckiej oraz po wojnie głosił słowo Boże w podziemiu. Zadenuncjowany w 1949 r. trafił do łagru, po zwolnieniu w 1956 r. wrócił i mógł działać legalnie tylko przez cztery lata. Następnie – do śmierci w 1975 roku – znów prowadził podziemne duszpasterstwo.

Film „I ciemność go nie ogarnęła" (realizacja Alaksandr Ziankou, Paweł Magilin) to historia o cerkwi w białoruskim Ziembinie. Przed wojną Sowieci odebrali ją wiernym, w czasie okupacji Niemcy trzymali tam więźniów przed ich rozstrzelaniem, ale budynek pozostał w stanie mniej więcej nienaruszonym. Dopiero w 1965 roku cerkiew została widowiskowo rozwalona przez czołg na potrzeby sowieckiego filmu wojennego. W tym filmie debiutował Nikita Michałkow, o czym chyba postanowił zapomnieć. Bo teraz, gdy trwa odbudowa świątyni i parafianie raz po raz proszą go o materialne wsparcie, nie raczy odpowiadać na ich listy...

Z polskich prac jury nagrodziło m. in. film-requiem „To był człowiek. Wspomnienia o o. Józefie Jońcu SP" Patrycji Michońskiej-Dynek i Sławomira Dynka – opowieść o twórcy Parafiady i autorze pomysłu sadzenia dębów katyńskich, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Z rosyjskich – program TV „Swiatyje. Żertwy Butowskogo poligona" Aleksandra Kuprina. Butowo to podmoskiewski poligon strzelecki NKWD, zwany też rosyjską Golgotą – jedno z największych miejsc kaźni moskiewskiej inteligencji i, przede wszystkim, prawosławnych księży.

Dlaczego to ważne? Bo Magnificat, którego mam przyjemność być jurorem, nie jest artystowskim towarzystwem wzajemnej adoracji. Po każdej edycji festiwalu zawsze jest sporo pokazów, retrospektyw w różnych parafiach katolickich, czasem te filmy nadaje białoruska TV, a więc ta bardzo nieraz atrakcyjnie podana wiedza jakoś promieniuje...

Kim czuł się Kościuszko?

Od paru lat każda edycja festiwalu zaczyna się od mszy w mińskiej katedrze, potem są pokazy paru najważniejszych filmów w czerwonym kościele, a następnie całe towarzystwo jedzie do Głębokiego. To przed wojną powiatowe miasto w woj. wileńskim, dziś – rejonowe miasteczko obwodu witebskiego, środowisko dawnej archidiecezji wileńskiej. Jego mieszkańcy są zachwyceni corocznym najazdem cudzoziemców i szczycą się swoimi krajanami, którzy porobili w wielkim świecie kariery.

To przede wszystkim znany sowiecki konstruktor lotniczy Paweł Suchoj i polski pisarz Tadeusz Dołęga-Mostowicz. (Nawiasem mówiąc wszyscy tam pamiętają z TV „Profesora Wilczura", ale „Kariery Nikodema Dyzmy" nie znają....). I Dołęga-Mostowicz, i Suchoj mają swoje „kapliczki" w miejscowym muzeum, a miejsce, w którym niegdyś był dom polskiego pisarza, jest oznaczone solidną dwujęzyczną tablicą. W muzealnym pokoju z przedmiotami życia codziennego jest oczywiście patefon, na którym leży stara czarna płyta z „Pożegnaniem Ojczyzny"...

Poza Ogińskim z grona czcigodnych XIX-wiecznych historycznych Litwinów Białorusini zamierzają jeszcze uhonorować Napoleona Ordę. W zasadzie bardzo słusznie, bo tylko dzięki jego pracowitości i talentowi wiemy, jak wyglądały XIX-wieczne kresowe dwory, których większość przecież nie przetrwała do naszych czasów. Muzeum poświęcone jego życiu i twórczości ma powstać w jego rodzinnych Worocewiczach koło Janowa Poleskiego.

A ponadto Stanisława Moniuszkę – w 2019 roku w 200. rocznicę jego urodzin w stolicy Białorusi ma stanąć pomnik znakomitego, urodzonego pod Mińskiem, kompozytora.

W Mińsku wkrótce pewnie będzie ulica, a może też i pomnik Tadeusza Kościuszki. Do niego Białorusini również się przyznają. Jego ojciec był łacinnikiem, matka Tekla z Ratomskich – unitką. „Po jej śmierci powracający w glorii amerykańskiego generała Tadeusz odznaczenia swe zawiesił w unickiej cerkiewce. Sądzą, że fakt ten dobrze ilustruje jego najbardziej osobiste poczucie przynależności narodowej: polski bohater narodowy, obywatel i żołnierz Rzeczypospolitej Obojga Narodów, czuł się przede wszystkim Białorusinem" – uważa autor fundamentalnej pracy „Szańce kultur" Bohdan Cywiński.

Pomruki Rosji

Wygląda na to, że mimo daleko posuniętej ostrożności Mińska w Moskwie zaczynają dostrzegać te przejawy białoruskiej polityki historycznej. Sentyment Białorusinów do Wielkiego Księstwa Litewskiego i w ogóle do własnej przeszłości nie budzi tam entuzjazmu.

Autorzy raportu „Biełorusskij nacjonalizm protiw russkogo mira" Kirił Awerjanow-Minskij i Władisław Malcew przekonują: białoruska separatystyczna tożsamość jest antyrosyjska, odrzuca wschodniosłowiańskie braterstwo i silnie akcentuje odrębność Białorusinów od Wielkorusów. Ten – jak twierdzą – białoruski „miasteczkowy" nacjonalizm w czasach postsowieckich przyjął jeszcze bardziej rusofobiczne formy niż w okresie przedrewolucyjnym, czy na początku istnienia ZSRR.

Awerjanow-Minski (białoruski politolog, spec od faszyzmu) i Malcew (rosyjski dziennikarz) wydali swój raport dzięki dotacji Administracji Prezydenta Rosji i nakładem specyficznego prorządowego NGOs-a, formalnie zajmującego się monitoringiem procedur wyborczych na obszarze Wspólnoty Niepodległych Państw. Awerjanow-Minski i Malcew twierdzą, że mimo oszukańczych deklaracji Łukaszenki w rodzaju „my że russkije ludi" tak naprawdę na Białorusi obowiązuje nieoficjalny zakaz propagowania idei jedności narodowej Białorusinów i Wielkorusów. Dodają, że białoruski nacjonalizm z roku na rok umacnia swoje pozycje, trwa wojna z rosyjskimi pomnikami, białoruscy kibice nie lubią Rosji, wzrasta popularność języka białoruskiego. Ich zdaniem kulturą – choć polityką jeszcze nie – rządzą już białoruscy nacjonaliści. Piszą, że białoruskiej młodzieży zdarzało się jeździć do Donbasu walczyć po stronie ukraińskiej!

Autorzy najzwyczajniej w świecie straszą, że dalsza białorutenizacja Białorusi może prowadzić do takiego scenariusza jak w Donbasie, czyli do wojny. A jako środek zaradczy na dziś, taki który skutecznie zwalczy białoruski „miasteczkowy" nacjonalizm w swoich rekomendacjach proponują działalność rosyjskich mediów (zwłaszcza TV) na terenie Białorusi, czyli pranie Białorusinom mózgów. To rosyjskie stacje telewizyjne mają za zadanie przywrócić nad Świsłoczą i Niemnem przekonanie o jedności Białorusinów, Wielkorusów i Ukraińców. Tych ostatnich zresztą autorzy pogardliwie przezywają Małorusami. Telewizyjne „pranie mózgów" cały czas się tam oczywiście odbywa, a scenariusz „nowy Donbas" to chyba na razie tylko pogróżki.

Wygląda na to, że Awerjanow-Minski i Malcew postępują według podanej kiedyś przez Vladimira Nabokova definicji dobrego partyjnego pisarza: to ktoś taki, który usłyszy szept, zanim się on przerodzi w krzyk.

Co z tego wszystkiego wynika dla Polski? Przede wszystkim to, że kiedy już całkiem zapomnimy o kresowych Polakach, czy – właściwie lepiej powiedzieć – o wybitnych przedstawicielach polskiego narodu politycznego z dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, to nie ma problemu. Białoruś ich przygarnie, uzna za swoich i ogłosi, że byli Białorusinami. Tam kiedyś dzieci będą się o nich uczyć w szkołach, u nas – nie. A jubileuszowe fety najwyżej będą się odbywać bez gości oficjalnych z Polski.

Jak tak dalej pójdzie, to kiedyś może się zdarzyć, że gdy jakiś biznesmen albo czynownik pojedzie z Warszawy do Mińska w delegację, dowie się, że Dołęga-Mostowicz był znakomitym białoruskim pisarzem, piszącym po polsku...

Autor jest historykiem i dziennikarzem. Pracuje w IPN

W latach 80., gdy byłem jeszcze uczniem, „studniówkowym" polonezem było „Pożegnanie Ojczyzny" Michała Kleofasa Ogińskiego. W następnej dekadzie wszystko się u nas zmieniało, więc w szkołach pojawiły się inne pomysły na początek balu. I tego – jak dawniej mawiano – chodzonego było coraz mniej. Ale śmiertelny cios zadał mu dopiero „Pan Tadeusz" Wajdy z 1999 roku, a dokładnie polonez Wojciecha Kilara, który wyparł dzieło sprzed dwóch stuleci.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Grób Hubala w Inowłodzu? Hipoteza za hipotezą
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS